Życie "ułatwione"?! O nie! Sówka55
Życie "ułatwione"?! O nie! Sówka55
Sówka55 Sówka55
815
BLOG

Pamiętnik Myszulka, 61

Sówka55 Sówka55 Rozmaitości Obserwuj notkę 37

 

Rozdział LX

Częściowo zwątpiłem w róże.

Zielona wyspa? Phi!

Choć kocham kolor zielony, wiem,

że nie wszystko, co zielone, jest zawsze dobre,

i nie wszystko, co ktoś nazwie zielonym, jest zielone prawdziwie

 

Na północnym skraju naszego ogródka rosną stare krzaki róż, a właściwie nie krzaki, które powinny mieć swoją naturalną wewnętrzną zieloną gęstwinę, a tylko wijące się niczym dzikie wino różane gałązki, rozpięte na stelażu z nagich i ostrych jak sztylety cierni. Te kolczaste, bezlistne i zamarłe konstrukcje piętrzą się potężne i obojętne, i choć z oczywistych względów nie rosną, stoją dumnie wyprostowane niczym fortugał portugalskiej księżniczki Juany, nadający jej sutym spódnicom kształt dzwonu, lub napełnione wiatrem ogromne baloniaste żagle hiszpańskich galeonów, wyrosłych ze skromniejszych, choć pięknych, żaglowych karawel, uchwycone na starym obrazie i w tej pozie zastygłe.

Skąd wyrosły te falbany i falbanki z różanych listków, przypominające jasnozielone wijące się jak węże wstęgi, trudno w tym ciernistym labiryncie dociec. Nawet jak podejdzie się bliżej, ta zieloność na kopulastym wnętrzu z kolczastych fiszbinów wydaje się zupełnie zagadkowa. W środku kolce i zupełny brak życia, jak na kaszgarskiej pustyni Takla Makan, na zewnątrz kaskada delikatnych listków, zachęcająca do wejścia i osłaniająca spiralą zielonych łańcuchów nieoczekiwaną w tym miejscu pułapkę!

Do ostatniej jesieni były to normalne, przedwojenne jeszcze, rozłożyste róże, oparte o oddzielający nas od sąsiadów parkan i okrywające go swoim hojnym listowiem, ale poczyniona przez nich (sąsiadów) zmiana ogrodzenia i prace nad jego podwyższeniem spowodowały, że wewnętrzna, przylegająca do płotu od naszej strony część najstarszych różanych pni i najbardziej pierwotnych gałęzi została podcięta i uschła. Wówczas w ogóle tych zniszczeń nie zauważyliśmy, usychanie gałęzi przypisując mroźnym oddechom zimy, ale to nie zima była tej zagłady przyczyną. Dopiero późną wiosną, gdy okazało się, że wnętrze krzaków w ogóle nie zaczyna się zielenić i pozostaje cały czas nagie i puste, zorientowaliśmy się, jak bardzo stare krzaki róż zostały zniszczone. Ale wtedy było już za późno na wycięcie tej wewnętrznej, utkanej z cierni zamiast z adamaszku, mocnej krynoliny, bo obrastać ją zaczęły nowe, przybyłe nie wiadomo skąd, a więc tajemniczej proweniencji gałązki (od dalej rosnących i nie tak naruszonych róż? W tym różanym chruśniaku, w gąszczu, jaki tworzyły splecione z sobą krzewy, nic nie było widać).

Ale i tak ten widok spustoszenia w środku i odradzającego się życia na zewnątrz spostrzec można tylko, jak podejdzie się blisko, najbliżej, jak można, z daleka krzaki wyglądają jak zwykłe róże (o ile krzaki róż mogą być zwykłe, ja myślę, że w każdym tkwi jakaś tajemnica, na ogół – obietnica piękna), ale to miraż, fatamorgana, a naprawdę jeszcze gorzej: pułapka. Pułapka ukryta w głębi i przykryta misternie upiętą draperią ze spiętrzonych fałd gałązek podkreślonych wstążkami listków, jako żywo: fortugał, panier, krynolina lub tiurniura podtrzymująca suknię z liści, w zależności od wyobraźni patrzącego i wymaganej mody z epoki, która przyjdzie mu na myśl. Pułapka, która swoją gęstwą cierni nie do sforsowania i nie do przebicia się weń – po prostu przeraża.

Właśnie: pułapka! Może nie norymberska dziewica, bo żadne żelazne drzwi się za nieszczęśnikiem, który się we wnętrzu różanego krzaka znajdzie, nie zatrzasną, ale potencjalne narzędzie tortur równie dotkliwe, jeśli złapane w pułapkę Stworzenie będzie chciało się z niej bez podrapania do krwi szablozębnymi kolcami wydostać.

Wiem, co piszę, bo właśnie taki przerażający obraz malował mi się przed oczkami już kilka razy w ciągu ostatnich dni z małymi Borsuniątkami w roli głównej! Jak o tym pomyślę, przeszywa mnie dreszcz! Niebaczne na niebezpieczeństwo Borsunięta wchodziły po metalowej siatce już kilkakrotnie na szeroki szczyt parkanu i stamtąd nie potrafiły zejść inaczej, jak tylko próbując się wydostać po starych uschłych różanych gałęziach. Przy samym parkanie było to jeszcze możliwe, ale im dalej wchodziło się w głąb, tym bardziej kolczasta pułapka napierała i groziła...

No właśnie, znów Je widzę, to Borsunięta, znów jakieś małe Kocię tam wchodzi! To straszne, to okropne, nie wchodź tam, uciekaj! Już słyszę ten ponury zaśpiew gałązek: "nie masz ratunku, nie ma dla Ciebie ratunku, zginiesz tu marnie", brrr..... "Zranimy do krwi, pokaleczymy, posieczemy, pokłujemy, wbijemy się w ciało", syczą do wtóru kolce, ciernie ostrzą ostrza, napinają się cięciwy łuków, uschłe róże wyginają gąłązki jak narzędzia tortur, gałązki jak groty, gałęzie jak kusze... Ryszard Lwie Serce zginął, próbując wyjąć z ramienia zatruty przez kusznika grot... Nasz Krewny! Może te ciernie też są zatrute?! Koty, uciekajcie, uciekajcie.... "Na młode Koty obława", nucę nieprzytomnie...

"Obudź się, Myszulku, jakiś koszmar Ci się śni, obudź się", jak przez mgłę poczułem, jak potrząsa mną Mama. To tylko sen?! Całe szczęście, że to tylko sen...

Ale jaki realny. To pewnie dlatego, że Borsuniątka wchodziły tam naprawdę, Sofinetka Borsuniątkówna pokaleczyła tam nawet boleśnie pyszczek. To prawdziwe zagrożenie! Mama próbowała Borsuniątkom pomóc, ale w ten gąszcz sama nie mogła się wedrzeć i choć udało Jej się wtedy skłonić Borsuniątka do wycofania się na płot i zejścia na trawę po życzliwym pniu starego orzecha, strasznie Ją to zdarzenie przeraziło. Pamiętam, wróciła zupełnie zdruzgotana, że w naszym zaczarowanym kocim ogrodzie na młode Koty czyha takie niebezpieczeństwo. Wtedy wymknąć się Im jakoś udało, ale czy Borsuniątka zapamiętają tę lekcję?

Na mnie też wywarło to straszne wrażenie: róże, które tak kocham, ja, Myszulek, Brat róży, mogą być podstępne i niebezpieczne! Nie wolno im wierzyć! Nie wolno wierzyć różom?!

To komu można ufać bez granic? Czy już nie można ufać nikomu?!

Po tym doświadczeniu częściowo zwątpiłem w róże. Normalne kolce są potrzebne, stoją na straży różanego piękna przygotowane do działań prewencyjno-odczepnych ("Chyba zaczepnych?", spytała Mopcia, ale róże, jeśli je dobrze rozumiem, nie chcą nikogo tak sobie sztuka dla sztuki zaczepiać, chcą się bronić przed wrogim przejęciem lub lekkomyślnym zdeptaniem ich honoru i praw), ale róże jako pułapka na młode i niedoświadczone Koty? Fe, to mi się nie podoba, ja się z tym nigdy nie pogodzę.

Nie pogodzę się, miau!

Mama co prawda nie raz nam mówiła, że nie wszystko jest takie, jak się na pierwszy rzut oka wydaje, ale myślałem, że ta reguła dotyczy Psów (z wyjątkiem Maksia) i Ludzi, wśród Nich: zwłaszcza polityków i dziennikarzy (nie wszystkich, ale za to tych najbardziej głośnych), ale róż, róż także?! Róż, czyli piękna?! Piekno może być niebezpieczne i zatrute?! To bardzo smutne, jeśli to jest prawdą.

Zabolało mnie też to, że nasze róże mogą kłamać. Obiecują zieleń i piękno, a w środku czyhają na tego, kto w tę narrację im beztrosko uwierzy (narrację, teraz tak się mówi, wiem). No tak, od pewnego czasu kłamstwa są modne, gąszcz kłamstw, a przykład idzie przecież z góry.

Ale to, że nawet róże kłamią, wydało mi się świadectwem szczególnego upadku. O tempora, o mores,  załkałem w serduszku.

Uzbrojony w tę prawdę i spowity w smutek zacząłem myśleć o wydarzeniach bieżących, choć z naszym ogrodem też przez jego barwy związanym. Podobno przestaliśmy być zieloną wyspą. A kiedy byliśmy?!

Zielony, choć to nasz ulubiony kolor - wszystkie Zwierzęta w Naszym Domu mają oczy zielone, z Mamą włącznie, no, może poza Maksiem, bo On w ogóle oczek nie ma (o zielonych oczach pisał Cat-Mackiewicz, skądinąd jest to nieomylny znak, że interesujemy się historią) - niczego jednak nie przykryje, nie odczaruje, nie zaczaruje, nie powstrzyma, przekonał się o tym czternastowieczny władca Sabaudii, Amadeusz VI Zielony Hrabia. Ubierał się na zielono, wierząc, że ten kolor przyniesie mu szczęście, a i tak umarł 1 marca 1383 roku w Neapolu podczas epidemii dżumy.

Zobaczył Neapol i umarł. Na dżumę.

Z nami może tak być bez Neapolu.

Bo co to za zielona wyspa, jeśli Ludzie, którzy budowali autostrady i stadiony bankrutują, jeżeli szpitale nie mają za co leczyć, a chorzy za co kupić lekarstw, jeżeli niepełnosprawni sportowcy, zdobywcy paraolimpijskich medali, cieszą się mniejszym uznaniem niż pełnosprawni, choć ich wysiłek jest większy, a życie trudniejsze, jeżeli banki są tylko córkami (lub synami, filia/filius,  nie boję się poprawności politycznej) obcych banków, jeżeli rolnicy dostają za swe zbiory grosze, bezrobotnych przybywa, a wojska jest za mało... Wreszcie jeśli Lenin ma pracować w stoczni, której już nie ma (co prawda tylko "na bramie", mam nadzieję, że nie wpuszczą go do środka), a Dzieci uczyć się historii, z której bohaterowie są wykluczani, a prawda wyłania się mocno selektywna.... Ech, mógłbym tak ciągnąć długo, jak na Kota Poetę-Romantyka (i Malkontenta) przystało.

Kto jest za to odpowiedzialny, za to, że zielona wyspa jest tylko zgniłozielona?

Pewnie i ja sam, bo nie zawsze miauczę dostatecznie głośno, ale chociaż miauczę "przeciw".

Więc kto? Ponieważ w historii zdarzali się poeci więksi ode mnie, przytoczę Ich słowa:

"... Wy, co liżecie obcych wrogów podłoże, czołgacie się u obcych rządów i całujecie najeźdźcom łapy, uznając w nich prawowitych wam królów. Wy hołota, którzy nie czuliście dumy nigdy, chyba wobec biedy i nędzy, której nieszczęście potrącaliście sytym brzuchem bezczelników i pięścią sługi. Wy lokaje i fagasy cudzego pyszalstwa, którzy wyciągacie dłoń chciwą po pieniądze - po łupież pieniężną, zdartą z tej ziemi, której złoto i miód należy jej samej i nie wolno ich grabić. Warchoły, to wy, co
się nie czujecie Polską i żywym poddaństwa i niewoli protestem."

Hm, to Konrad w rozmowie z Maskami (Wyspiański, "Wyzwolenie", akt II), On był jeszcze surowszym krytykiem niż ja.

Rzadko się teraz gra Wyspiańskiego.

Konrad był niezadowolony, ja jestem niezadowolony. Ale dalej wielu jest zadowolonych. Uważają, że "sprawy" idą w dobrym kierunku.

Może spłycam sens prawie już zapomnianego sporu, ale jak widzę te rzesze zadowolonych, coraz częściej przychodzą mi do łebka skojarzenia z polemiką Irzykowskiego z Boyem, któremu to Irzykowski zarzucał propagowanie "życia ułatwionego" - wszystko miało być miłe, wygodne, praktyczne i nie za trudne. Jeśli nie bezmyślne, to nie za "myślne" wyraźnie.

Wypisz, wymaluj: nasze czasy!

Bo myśleć, myślę, trzeba, jak się nie myśli, wpada się w pułapki naszykowane "myślnie", przemyślnie, przez innych.

Nasza Mama często przypomina słowa swojej Mamy: "cudze ręce lekkie, lecz nieużyteczne". No właśnie, jeśli Koty nie myślą, jakiś hycel złapie je i sprzeda na skórki. Bo nie ma nic gorszego, niż samemu nie myśleć i pozwolić, by za nas zaczęli myśleć inni.

Mnie moja skóra miła. I moje myślenie.

I zielona wyspa byłaby mi miła, gdyby była zielona naprawdę.

A nie tylko zgniłozielona.

Tak mi już smutno, że tylko coś smacznego może mnie postawić na łapki. Może tuńczyk z zieloną limonką? No bo tak całkiem koloru zielonego nie przekreślam, choć i róże, i wyspa mnie zawiodły.

Na szczęście Kot Myśliciel nie poddaje się łatwo. Miau!

Sówka55
O mnie Sówka55

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Rozmaitości