W Londynie związki zawodowe dają właśnie popis swoich możliwości. Od wczoraj od godziny 19:00 przez 48 godzin metro londyńskie wzięło i staneło. Ludkowie biedni tłoczą sie w autobusach, ruch na drogach taki, że tylko zębami zgrzytać, ogólny burdel. Ktoś tam szacował, że straty dla gospodarki Londynu wyniosą około 100 mln funtów szterlingów.
Oczywiście, nie tyle stanęło samo, co związkowcy odmówili pracy. Cała sytuacja jest śmieszno-straszna, głównie dlatego, że bossom związkowym udało się dokonać rzeczy niebywałej. W jednym tylko strajku udało im się potwierdzić prawdziwość wszystkich zarzutów stawianych związkom zawodowym. Mało tego, dorzucili jeszcze jedną, mało dotąd znaną, formę rozpychania się łokciami. Ale po kolei.
Zarzut nr 1: nierealne, nie mające przełożenia na produktywność żądania płacowe.
Zamiast proponowanego wzrostu płac na poziomie inflacji + 0.5% (wiadomo kryzys), związki domagały się wzrostu o minimum 5% (rocznie) plus jednorazowego zmniejszenia godzin pracy bez utraty zarobków. Czyli realnego wzrostu zarobków o jakies 20%.
Trzeba przy tym pamiętać jak wygląda londyńskie metro - stare, duszne i w ciągłym remoncie.
Zarzut nr 2: blokowanie reorganizacji, która niezbędna jest do zapewnienia przyzwoitego standardu usług, ale wymagać będzie redukcji zatrudnienia. A nawet nie tyle redukcji co zmiany jego profilu. Ergo, część obecnych związkowców musiała by szukać pracy gdzie indziej, a na ich miejsce zatrudniono by pracowników z innymi kwalifikacjami. Czyli typowy problem 'insider-outsider'.
O tym, nie ma co dużo pisać - goście chcą hamować restrukturyzację i tyle.
Zarzut nr 3: Związki z czasem zaczynają działać w interesie zasiedziałych działaczy a nie samych pracowników.
W przeprowadzonym głosowaniu 2/3 pracowników metra opowiedziało się przeciwko strajkowi. Nie powstrzymało to bossów przed jego ogłoszeniem, głównie dzięki temu, że swoje poparcie ogłosiła większość kluczowych pracowników (wiadomo, bez sprzątaczki metro pojedzie, bez kontrolera ruchu nie bardzo). Warto przy tym zauważyć, że nie udała się ta sztuczka na dwóch liniach (Northern i Jubilee), które kursują normalnie.
I na koniec zarzut nowiutki, choć nam Polakom prawdopodobnie lepiej znany.
Zarząd zwolnił ostatnio dwóch pracowników z powodów dyscyplinarnych (takie zwolnienie to jedyne, którego management nie musi konsultować ze związkiem). Pierwszy delikwent okazał się złodziejem, drugi pod wpływem jakichś środków (nie pamiętam dokładnie na czym tam leciał, na pewno nie był pijany) otworzył drzwi z drugiej strony pociągu. Kto wie jak wygląda londyńskie metro wie czym sie to mogło skończyć - wypadnięciem na tory, poczęstunkiem w postaci 20.000 woltów i szybką śmiercią. Związek stwierdził, że skoro biją naszych to trzeba ich bronić, nawet jeśli to ćpuny i złodzieje.
Trzeba przyznać, że naprawdę się chłopcy i dziewczęta postarali, żeby wypaść jak najgorzej. I kto mi teraz udowodni, że związek zawodowy to organizacja broniąca pracowników przed potwornym, kapitalistycznym wyzyskiem?
Zresztą, odnosząc się do tytułu - cała akcja to strzał we własną stopę. Nawet jeżeli coś tam ugrają, to czyja sympatię można zyskać takim zachowaniem? Przeszarżowali innymi słowy. I dobrze.