Rafał Ziemkiewicz popełnił dzisiaj wpis na swoim blogu na temat realizmu filmów historycznych. Postawił tezę, że obecne kino produkuje w zasadzie pseudohistoryczne buble dla półmózgów, odbiegającym tym samym od starszego kanonu, który nakazywał filmom historycznym historię odtwarzać a nie konfabulować.
O tyle i ile z samym przesłaniem, w jego ogólnej formie tj. 'za malo dzisiaj porządnych fiilmów historycznych', można się zgodzić to przywołane argumenty są jak najbardziej kulą w płot.
Zacznijmy od tego, że jako przykład nowoczesnego bubla podaje RAZ film "Pearl Harbour". Wybór bardzo dziwny, biorąc pod uwagę, że film jest raczej romansidłem osadzonym w konwencji II WŚ aniżeli filmem historycznym per se. Jednak wyobrazić sobie można argumenty za potraktowaniem z należytą uwagą scenerii historycznej, nawet jeżeli ma ona na celu wyłącznie stworzenie tła dla historyjki o trójkąciku. Diabeł jak zawsze tkwi w szczegółach - RAZ wymienia ewidentne jego zdaniem buble, które miało jakoby ujść uwadze półmózgiego amerykańskiego widza. Problem polega na tym, że defekty, które RAZ wymienia defektami nie są, a jednocześnie nie zauważa on prawdziwych nierzetelności.
Uwaga nr 1: "Wszelkie rekordy głupoty bije scena, w której pilot amerykańskiego myśliwca (wystartowało ich w istocie bodaj ze dwa) przez kilkanaście minut uwijając się nad bazą z długim ogonem japońskich „Zero” − z których co i raz jakiś nie wyrabia się na zakręcie i rozbija malowniczo o ścianę czy drzewo"
Scena rzeczywiście przesadzone ale nie niemożliwa - P40 Warhawk, którymi to latają amerykańscy piloci były generalnie gorszymi maszynami od japońskich A6M Reisen (czyli tychże "Zero") - ale nie na niskich pułapach.
Uwaga nr 2: "(..) łączy się z kolegami na ziemi (przez telefon komórkowy, jak się zdaje, bo walkie-talkie jeszcze wtedy w żadnej armii nie używano, a te o kilkanaście lat późniejsze miały rozmiary sporej szuflady) (...)".
To juz kompletna bzdura. SCR-536 były w tamtym okresie w powszechnym użyciu w armii amerykańskiej i właśnie z czegoś takiego żołnierze na wieży gadają z pilotem. O tym, że radia w samolotach już wtedy były nie muszę wspominać.
Uwaga nr 3: " (...) każe im wbiec z karabinami maszynowymi na wieżę, po czym podprowadza im wrogie maszyny pod tę wieżę, a oni je tam z zaskoczenia zestrzeliwują…"
Kolejna bzdura. "Zera" miały to do siebie, że były typowo ofensywnymi samolotami, ergo posiadały dużą zwrotność w walce kołowej i mocne uzbrojenie ale brak było opancerzenia - wczesne A6 nie miały żadnych płat pancerza, tylko poszycie oraz, co ważniejsze, nie miały także samouszczelniajacych się zbiorników paliwa. O ile mnie pamięć nie myli walili tam do nich z BARów i Browninga .50 - wystarczająca siła ognia, żeby Reisena strącić, w szczególności na małej odległości.
Zresztą zdziwień pilotów japońskich odnośnie relatywnej wytrzymałości samolotów amerykańskich w stosunku do japońskich było całe mnóstwo i to nie tylko w odniesieniu do poźniejszych modeli.
Natomiast mankamenty film to np. wygląd okrętów. O tyle o ile pancerniki wygladają dokładnie jak z epoki to niszczyciele i lotniskowce już zupełnie nie. Scena w której USS Hornet płynie na "rajd Doolitle'a" jest żałosna - wszystkie okręty wyglądają nowocześnie, lotniskowiec bardziej jak USS Nimitz aniżeli jak prawdziwy Hornet.
Tym dziwniejsze wydaje się uznanie "Tora, tora, tora" za film bez skazy. O ile dobrze pamiętam były w nim jakieś motywy z kamikadze mimo, że ten rodzaj "walki" pojawił się dopiero w drugiej połowie 1944 roku.
Zaznaczam, że nie biorę "Pearl Harbour" w obronę jako dobrego filmu historycznego - podreślam tylko, że warto wiedzieć o czym się mówi, żeby nie wyjśc na nastoletniego amerykańskiego analfabetę. ;-)
Poza tym, dziwi mnie to mitologizowanie starego kina - wszyscy znamy chyba "Szeregowca Ryana" i "Kompanię Braci" - produkcje, którym nie można odmówić historycznej dokładności, nawet jeżeli opowiadają fikcyjnej historie, tak jak "Ryan".
Reszty tekstu nie komentuję, ponieważ po pierwsze trudno mi zweryfikować informację o tym, że fundusze "europejskie" uzależniają dofinansowanie od naświetlenia polskiego kołtuństwa. Jeżeli okazało by sie to prawdą to rzeczywiście możnaby lekko zdenerwować. Ale z drugiej strony czego się spodziewać po finansowanych przez podatnika "Instytutach Sztuki Filmowej" czy podobnym badziewiu?