W sobotę moje kobiety, ta ośmioletnia i ta całkiem dorosła, pojechały lepić w glinie na Pragę do Marty (polecam: www.operagliniana.pl). My chłopaki zapakowaliśmy rowery całej rodziny na samochód, zabraliśmy kobiety po drodze i wylądowaliśmy wszyscy pod Stadionem Narodowym. Tatuś (w tej roli ja) mamrotał brzydkie słówka pod nosem próbując zrozumieć system wjazdów na parking pod stadionem, znów jak to w wielkich polskich miastach, jest tak skomplikowany, żeby szpiedzy (tylko którzy?), nie mogli go rozgryzć.
Wreszcie byliśmy, rowery rozpakowane, jedziemy w asyście radiowozu, poza tym kilku rowerzystów, kilku rolkarzy, kilku spacerowiczów, pusty wielki parking dla VIP.
Stadion w sobotę nie żyje, nie dzieje się nic, żadnej knajpki, sklepu, zadnej zachęty, po co?
Jedziemy do Skaryszewskiego, w parku sporo ludzi, na trasie kilometra do jeziorka, mijaja nas trzy radiowozy, jezdzące, naturalnie po parkowych alejkach i dwa rowerowe patrole straży miejskiej.
Ławka w parku nad jeziorkiem, dzieci karmią bułką kaczki, ryby się rzucają w wodzie, strażnicy miejscy przez godzinę na sąsiedniej ławce kontemplują przyrodę.
W wodzie pływają zwłoki dużego żółwia czerwonolicego. Żołw nie żyje w sobotę jak stadion.
Żołw czerwonolicy jest tak samo obcy w tym miejscu jak stadion.
Martwy demon Kappa zemścił się następnego dnia, pękło niebo i zalało to miasto, najbardziej całkiem niedaleko stadionu.
Boję się mysleć jak zemści się martwy stadion?
To już inna historia.