Tatarka Tatarka
90
BLOG

Trzeci dzień festiwalu "Pociąg do literatury" w Kielcach

Tatarka Tatarka Literatura Obserwuj temat Obserwuj notkę 7

Moje wyróżnienie w III Ogólnopolskim Konkursie na Opowiadanie im. G. Herlinga-Grudzińskiego

NIE MA TO TAMTO, WRACAJ

@

On i ona na kosmicznej schadzce.

Już pielgrzymują po polskim niebie: Wenus i Jowisz obok siebie. Choć ona druga od słońca a on piąty, nic nie stoi na przeszkodzie ujawnić ludziom kumulację ich zmowy, bowiem wybrała się Wenus na randkę z Jowiszem. Teraz hasają po niebie w miłosnym tańcu, jak to kochankowie. Czy srogi Mars zmarszczy brew z zazdrości? Pewno tak, jak to starcy, bo wczoraj niebo miejscami było zasłonięte. Donoszą w necie, że chmurzaste szarą szmatą zakryły widok na Jowisza i Wenus. Czy z rozkazu Marsa? Zazdrość ma wiele kształtów i kolorów, wszak ona nie jest feerią lipcowych łąk.

Gołym okiem można śledzić miłosne igraszki – ten podniebny spektakl zbliżania się ciał niebieskich. Pielgrzymują, a raczej flirtują co ileś dekad, regularnie schodzą się i rozchodzą, wodząc ludzkie oko po nieboskłonie, mimo że rozdziela ich Ziemia. Spotkają się na swojej linii za ileś lat. Koniunkcja wyznacza ten cykl od prawieku, a romans stuleci będzie trwał.

Już trzecią noc ludzie zadzierają głowy, nie potrzebują lunety, bo co wieczór zbliżają się ku sobie dwie, ogromne planety. On już złowił z głębin jej kształty, przybliża ku sobie i wspólnie turlają się poza widnokrąg, jak to kochankowie.

Jeden taki, siedząc na tarasie przerwał picie, myśli, że po niebie gonią się dwie białe myszki, albo pielgrzymują duchy po niego.

- Felka, choć, popatrz na tych pielgrzymów na niebie! Widzisz to co ja? – woła kobietę, a szeptem mówi do siebie – A może umieram? Czyżby kończyło się moje ziemskie pielgrzymowanie?

Po chwili.

- Felaaa! Ja… - woła spazmatycznie.

- Edek! zaraz zabiorę ci piwo! Dość! opoju. Jaki pielgrzym? Olbrzym, durniu, to Jowisz – odpowiada z kuchni. Kontynuuje belferskim tonem. – Marek w Monachium te cuda widział, a i Jurek w Katowicach. Przecież dzwoniła Zosia z Irlandii. Widziała dokładnie, gdy okno otwierała. Za tydzień przywiezie dzieci na wakacje. Słyszysz opoju?! Zajmiesz się wnukami. Nie ma to tamto.

On jednak babie nie wierzy i otwiera trzecią butelkę rzucając kapsel w niebo.

@

Perseidy i sny.

Pod koniec wakacji Zosia przyjechała po dzieci na Kielecczyznę. Jeszcze mają tydzień laby nad Czarną. Po zapadnięciu zmierzchu wyszła na taras oglądać panoramę nieba.

Perseidy, potocznie zwane spadającymi gwiazdami, apogeum swojej aktywności tego roku mają w połowie sierpnia. Zosia spojrzała w niebo. Wybrała miejsce za domem od strony lasu. Czeka. Znudzona, że nic się nie dzieje, położyła się na ławce–huśtawce. Drewniane dechy odprężyły szyję, która przez kilkanaście minut podtrzymywała przechyloną w tył głowę. Usnęła. Wybudził ją trzask.

Pomiędzy koronami brzóz świeciły gwiazdy wielkości dojrzałych czereśni. Wisiały tuż, tuż nad brzozami. Trzaski były coraz głośniejsze i w równym odstępie i trwały około dziesięć minut. Dochodziły z pobliskiej kępy brzóz, akacji i sosen, rosnących u podnóża małego pagórka.

Wstała z ławki. Od strony północno-wschodniej gwiazda zniknęła za płotem, w malinach. Druga przeleciała za stodołę, trzecia znikła w starym modrzewiu, najwyższym w okolicy. Nie leciała dalej, jakby ostre gałęzie modrzewia pochwyciły światło i zagasiły. Jednocześnie ucichł trzask łamanych gałązek.

Zamierzała wrócić do domu, wówczas zobaczyła, bardzo, bardzo wysoko, rozbłysk światła, które miało kształt ogona, taki, jaki zna z obrazów telewizyjnych podczas startu sputnika. Światło przybrało formę rozplecionego warkocza. Nie widziała spadających odłamków świetlnych. Za wysoko. Ruch na niebiosach tej nocy był wzmożony, jak na ulicy Marszałkowskiej w godzinach szczytu = po swych trajektoriach kursowały samoloty i jednostajnie przesunął się satelita.

Po kilku dniach pierzaste chmury przysłoniły częściowo gwiazdozbiór. Pojawił się wreszcie półksiężyc, a Zosia przy śniadaniu zakomunikowała:

- Dzisiejszej nocy księżyc wstał dopiero po godzinie drugiej. Obudziłam się i był nad starym sadem. Równiutko z nim przesuwał się…chyba Jowisz. – oznajmiła Zosia bratu Markowi, który przyjechał z żoną z Monachium. Pielgrzymują co roku do rodzinnego domu. Czas wakacji to jedyna okazja, aby pobyć rodzinnie, ale nade wszystko z rodzicami.

- Zośka, nie opowiadaj głupot – rzekła kąśliwie bratowa.

- Trzeba było zadzwonić na 112, pogoniliby księżyc do roboty – skwitował brat Marek chcąc rozładować napięcie między kobietami.

Zosia zostawiła uwagi bez komentarza, uwielbia humor brata. Później opisała nocne oglądanie Perseidów, które również pielgrzymują w kosmosie w konkretnym celu. Tej nocy po tej podniebnej projekcji miała dziwny sen.

/…/ Znika Wielka Niedźwiedzica ze złamanym dyszlem i wywozi zagrabione sny z naszych głów. Nowy dzień wschodzi ze starymi sprawami i galopuje w codzienność. Jeśli pamiętamy sen, czy może być przepowiednią? Jeśli obudzimy się z krzykiem, tak jak las podczas polowań – nie będzie to świąteczny dzień. Dlatego zagłuszamy koszmary senne plątaniną spraw. Przysposabiamy się do nowych wyzwań, podróżując z dnia do dnia.

Mój sen: patrzyłam na Ziemię z perspektywy kosmosu. Glob był w mgielnej osłonie i wglądał jak kwiat lotosu, Obrazek niczym jak ze zdjęć z bezzałogowej sądy księżycowej.

Czasem Bóg ujawnia, że chroni naszą planetę. Uczy nas pielgrzymowania do siebie. Każde stworzenie, i mrówka i gwiazda mają swoje szlaki i obowiązki. Ze wszystkich miejsc najdroższy ten zakątek nad Czarną, skąd z krzemowej górki mam najcudowniejsze widoki.

@

Z notatnika Zosi.

Rodzinka gdzieś się rozpierzchła. Dzieci już śpią. Pojutrze wracamy do Irlandii. Siedzę na tarasie na ulubionej ławie ojca. Mama wciąż wołała do niego: Edek to, Edek tamto. A on nie drgnie, dalej siedzi i patrzy, tak jak ja teraz. Czasem mruknął nie podnosząc się - Zaraz Fela! Albo - Już idę Fela!

Siedzę z widokiem na samosiejki. Odważnie podeszły pod domostwo zasłaniając widoczność. Las przyszedł po swoje. Ludzie pozwolili drzewom rosnąć na dawnym kartoflisku. Właściwie oddali nieurodzajną glebę pradawnym lasom sosnom i dębom, koniecznie z brzozami, bo bez nich lasy są ponure. Każdy pielgrzymuje do swych miejsc.

Sarny coraz śmielej podchodzą do siatki. Mają swoje dziury do jabłek. Któreś jesieni zobaczyłam matkę z małymi koziołkami. Było ich z pięć. Szły w kierunku ogrodzenia. Na jabłonce wisiało jeszcze kilka zimowych, a dużo leżało pod drzewkiem.

Gdy wiosenne ciepło wyzwala w ciołkach rywalizację, zwycięski wojownik domaga się od łani uległości i akceptacji swych genów. Natura egzekwuje swe prawa. Dlatego wiosną, o każdej porze dnia i nocy, słychać tarcie o drzewa. Rumor. Mości się byk, a może nie sam. Czasem ziemia dudniła, jakby tabun koni przegalopował. Trzeszczały chwiejne brzózki. Siedząc na ganku, mimo woli, podsłuchuję sarnie igraszki w brzozowo-sosnowym lasku wyrosłym na kartoflisku.

Przewodniczy im Faun, te kozie rogi i kopytka. Ech, usiąść tu w noc, kiedy zwierzęta mówią ludzkim głosem…. . Co wtedy, co wtedy im odpowiem?

Demeter na tych kieleckich piachach nie była płodna. Złocisty sierp wyrwała jej chciwość. No i co miała robić? Złoto pszenicy nie szumiało, nie dzwoniły kłosy, nie budziły gospodarzy. Pracowity dzień przetaczał się z głodem do przednówka.

Czy słowiańska Mokosz przegnała insze za morze, sama wylegując się na złocistych pagórach? Makosz strzęsła Panomę z gałęzi w sadzie. Któregoś roku z wiosną przymroziło, sypnęło. Tulipanom ciężko się podnieść spod grubej warstwy śniegu. Puste kosze znów do komory się poniosło. Nie skosztowałam czereśni.

/…/ Babcia pochylając się nad łodygami ziemniaków oblepionych stonką powiedziała:

- Wnusiu, tu rosły buki na tych piaszczystych pagórach.

- Szkoda, że je wykarczowano – mruknęłam wściekła na rozżarzone ziarna piachu, które wpadały przez dziurawe trampki.

- Kartofle się ugotowały... – powiedziała retorycznie mama, hen przede mną. W głosie ból i przerażenie. – Nawet do przednówka nie wystarczy mały kopczyk okryty ziemią i łęcinami.

Ślamazarnie zbierałam czerwone pędraki do puszki po paprykarzu. Byłam wściekła. Dlatego zostawiwszy czerwone pędraki i dziurawe trampki wyjechałam ze wsi, mimo że kolory ziemi od dzieciństwa mnie fascynowały, szczególnie po wiosennej orce. Od parującej, ciepłej czerni po miodne piaski – ziemia oddycha, wyzwolona i gotowa na urodzaje. Cóż może być piękniejszego? A jednak exodus ze wsi wciągnął mnie wir. Teraz pielgrzymujmy do domostw jak do sanktuarium, ładując swoje akumulatory na życie w miejskim buszu.

/.../ Rozżarzony asfalt, czy blokowisko błyskawicznie nauczyło mnie moresu do krzemowych pagórów? Spoglądam za okno w cudze okna bloku. Szarówka, normalna marcowa, a biel za oknem i ożywcze powietrze. Przewietrzył nam Bóg miasto. Nowa dostawa śniegu przykryła smętki. A mnie jest szkoda zimy. Już na drzewach seledyn się panoszy. Mrozu nie było, złego nie wymroziło. Moje policzki są puchate jak wedlowskie ptasie mleczko.

Wieś zapewne już na dobre w brzęczeniu pszczół – z lipcowego nieba spadają szable Perseid. Jadę tam, spektakl nie może mnie ominąć. Brzozowy lasek samosiejek śni mi się w różnych odsłonach natury. Niezwykły. I pomyśleć, że kiedyś było tu tylko pole. W otulinie białych brzóz odnajdę trakt wydeptany przez sarny. Odważnie zagarniają kopytkami teren. Pielgrzymują po swoje. Każdej wiosny na dawnym kartoflisku dudni rykowisko pod rytmicznie trzęsącymi się wierzchołkami sosen i brzóz. Odwieczny rytuał przyrody, a człowiek, jako ten naczelny, musi uszanować. Pielgrzymi jako i my.

/…/ Nie można uciec w krainę leśnych stworków, magicznych przestrzeni-mgielnych, kosmicznych, w takie jak na tych cudnych ilustracjach. Uciec do miast, w to pudełeczku z lalkami, bo część Europy jest do góry nogami, bo nie zatrzymuje bestialstwa Rosji i mordu na Ukrainie. Nie mam siły na ból, ale być tam pod nawałnicą swołoczy ruskiej – ileż trzeba mieć bohaterstwa, aby zostać w ojczyźnie i jej bronić. Tego nie da się nawet opisać. Fotoreportaże są najznakomitszym przekaźnikiem. Dlatego ucieczka w fantasmagorie, baśniowość, w cudne obrazy – jest moim katharszis, ale nie dla tych z Buczy czy Irpienia.

/../ Przesuwam palce po globusie. Zakołowałam. Wiruje wokół osi. Chcę zobaczyć wschód na Uralu na Skale Czerwonej, lecz dalej wędruję palcem po globusie; od Australii po Park Yosemite. Jestem na prerii. Chcę zobaczyć Indian – młodych, narowistych wierzchowców.

Pielgrzymuję palcem po globusie, niczym akwizytor od drzwi do drzwi i niczego za drzwiami nie widząc. W ten sposób można zagrać w ruletkę w Las Vegas, albo nocą imprezować, lecz nie można ruszyć w nieznane, w zapach bawełny nad Missisipi albo smakować wina w Prowansji. Jedynie co mogę, to przesuwać palcem po globusie. Wciąż szukam swojego miejsca, którego nie naznaczono na mapie, ani tego pocałunku, ani wschodu słońca na Uralu na Skale Czerwonej. Wiem, gdzie jest miejsce nad rzeką Czarną.

A ja Panie chcę po prostu usiąść na łące ojca i popatrzeć na dolinki. Gdy ta miłość z głębi Ziemi obejmie ciało, gdy zniewoli umysł bladoróżowa jutrznia – co więcej potrzeba? Albo zanurzyć stopy w chłodnej wodzie Czarnej. Wulkan mego serca wygaś, proszę, Boże.

Chce usiąść spokojnie na łące i popatrzeć na dolinki, na harmonię Twego zamysłu.

Wrócić? Jak chce tata?

@

Rzeka wyznacza rytm dnia.

Przed trzecim tysiącleciem Czarna wróciła w ciche zakola. Niestety, stare koryta są już nieaktywne. Rosną w nich wielkie połacie chaszczy. Teraz płynie wśród tataraków i wysokich traw. Pułapką są zdradliwe nurty lecz pokornie płynie swym nurtem. Dokąd jej wody pielgrzymują i podskórne nitki dopływu?

Zosia urodziła się w Dolinie Czarnej, w Staropolskim Okręgu Przemysłowym. Urzędowe spisy informują, iż w jej wsi, w 1510 roku były tak zwane „cztery dymy”. Dymarki. Rudę żelaza wykopywano z pobliskich pól, a w sto lat później pod rzeką Czarną wybudowano szyby kopalniane. W jej wsi był wielki piec do przetopu rudy żelaza. Teraz Czarna przepływa przez kilkanaście gmin kształtując przez stulecia swój brzeg. We wsi Zosi rzeka pracowała najwydajniej, a jest najczystszą rzeką w Polsce.

Rzeka nie negocjuje, ona płynie korytem, niezależnie dopóki człowiek nie wkroczy ekspansywnie w jej nurt i przekieruje wodę w inne rzeczne koryta.

Ujarzmienie licznych odnóg Czarnej w zbiornik, na zawsze zmieniło okolicę a energię wodną zmuszono do pracy. Czyżby nastąpiło zniewolenie wodnego pielgrzyma? Przecież spiętrzone wody swą energią zakręciły olbrzymim kołem, uruchomiły kuźnice, papiernie, fryszerki. W dalszej części brzegi przeistoczyły się w rude rozlewiska, a łąki i łęgi w krwiste bajora. Szlaka, zwana również żużlem, kaleczyła bose stopy na poboczach dróg.

Są miejsca, gdzie Czarna pośród zarośli i wodorostów kryje swój nurt. Jedni boją się tych miejsc. Nad innym brzegiem słychać ciche śpiewy. Rzeki dzieciństwa nie wysychajcie!

Deszczowy maj wezbrał rzeki, z potokiem ryby płynęły w łęgi na zielone łąki z dołami po wojnie. Gdy woda wsiąkała w ziemię, w muł zakopały ogony, pyskiem łowiły powietrze.

Zosia z Markiem, mieszkającym teraz w Monachium, poszła z przetakiem na łąki. Przetak zanurzyli w mule i na dnie dwa ogony wierzgały. Duży i mały. Król wód i płotka. Szczupak skwierczał paradnie, gdy ich matka Fela smażyła go na patelni. Natomiast płotkę wrzuciła do wiadra,

- Marek, zanieść płotkę do rzeki – powiedziała stanowczo.

To było następnego lata, Zosia brodzi po mieliźnie i do stóp podpływa rybka. Bawi się w berka albo kąsa jej pięty.

- To ty płotko? Pamiętasz mnie? Z bratem wypuściliśmy cię w nurt Czarnej. To było po powodzi.

Przesuwają się granice na mapie, wyjeżdżają ludzie, jedynie kłótnie o miedzę są niezmienne. Rzeka Czarna leniwe pluszcze i przejrzyste ma dno. Od zarania przyfruwają bociany nad rzekę. I one pielgrzymują do swych miejsc, skrzydlaci posłańcy Pana Boga.

Kiedy człowiek orze, jak co roku, pod zasiew, spod pługa rozsypuje się ziemia w miękkie redliny. Bociany są tuż, tuż. Widzą, że coś pełznie, pod fruwają, a na glebie zostawiają znaki graficzne. Boćki orzą czerwonym dziobem użyźniając ziemię. Z roku na rok coraz ich mniej. Trajektoria ich lotu, do Polski, ma las wysokiego napięcia. W albumach zostaną wkrótce widoki białych ptaków przy kolach traktorów, bo stado boćków wokół konia i pługa od dawna nie do zobaczenia.

W pobliżu Czarnej na pastwisku Feli i Edka jest rozległe bajoro z żabkami i kaczeńcami. Zimą bajoro zamarza w esy floresy. Od kwietnia na palikach stoją boćki jak żołnierzyki na apelu. Klekoczą czerwone dzioby. Głodne. Czyhają, aż żabi skrzek urośnie i rozpocznie się polowanie. Teraz trwają żabie gody.

Ojciec Zosi zrobił zdjęcie bocianom i przesłał w emailu do Zosi. Chciał zachęcić wnuki do przyjazdu na wakacje. Ma cichą nadzieję, że wrócą na jego gospodarstwo. Podróżowanie do obcych jest nie do wyobrażenia przez Edka. Jak można siedzieć u obcych, skoro w domu jest lepiej i jest praca. Te tabuny migrujących po wejściu do Unii, powinny teraz powracać. Taką ma nadzieję Edek: powrócą. Tak rozmyśla siedząc na swej ławie. Spogląda w tajemnicze, nocne niebo, szukając potwierdzenia. Rankiem zapisze.

- Zocha, przyjeżdżaj, albo najprościej, wracaj na swoje – emailuje ojciec do córki – przepiszę twoim chłopakom gospodarkę. Niedługo będą spadać twoje Perseidy. Nie ma to tamto, wracajcie.

W okno bębnią zimne krople. Dzieci nudzi malowanie tęczy, wolą szukać jej w kałuży. Znikają za progiem, aby na podwórku tupać, bełtać i obmyślać, jak wyłowić kolory z błota, a których w nim ich nie ma. Niech się stworzy, co jeszcze niestworzone, potem zwalą na psa lub kota, ale muszą pobiec nad bajoro i przepłoszyć bociany. Dziecięce pielgrzymowanie.


Tatarka
O mnie Tatarka

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Kultura