Trzy miesiące człowiek czekał na start kolejnego sezonu angielskiej Premier League i się nie zawidół. Skazywany przez większość na kolejny słaby sezon Arsenal, rozpoczął z takim impetem, że odniósł najwyższe zwycięstwo na inaugurację ligi w swojej historii (6:1 na Goodison Park, co nie zdaża się często).
Wszystkie spotkania 1 kolejki poprzedziła minuta gromkich braw ku pamięci Sir Bobby'ego Robsona, który przed 2 tygodniami zmarł po długiej walce z rakiem.
Pierwszy raz od momentu powstania Premier League, swoje mecze w pierwszej kolejce wygrały wszystkie ekipy z Londynu. Niektóre z problemami (vide Chelsea z przypadkową bramką Didiera Drogby w samej końcówce meczu z Hull City), a inne dość pewnie, jak Arsenal właśnie, czy West Ham United.
Ciekawie było przede wszystkim na White Hart Lane, gdzie miejscowy Tottenham ograł (zasłużenie zresztą) wiecznie głodny sukcesu Liverpool. I choć napastnicy zawiedli (zwłaszcza Robbie Keane, który marnował najlepsze nawet okazje) to błysnęła teoretycznie najsłabsza formacja ekipy Harry'ego Redknappa - obrona. Obie bramki zdobyli obrońcy, co więcej Benoit Assou-Ekotto strzelił swoją pierwszą bramkę w lidze, a Sebastien Bassong zaliczył gola w debiucie w nowym klubie. Jak zwykle po meczu Rafa Benitez musiał się wyżalić na pracę arbitrów. Nie powiem, w jednej sytuacji się z nim zgadzam, gdy Assou-Ekotto powalił w polu karnym Andrieja Voronina - powinien być karny, po chwili ten sam zawodnik dostał piłką w rękę w polu karnym - tutaj karnego raczej być nie powinno (ręka była przy ciele i obrońca niewiele mógł zrobić, by uniknąć kontaktu).
Warto też wspomnieć o końcowych rozstrzygnięciach meczów. W całej serii spotkań tylko 3 ekipy wygrały mecze na własnym terenie. Nie było ani jednego remisu - taka sytuacja miała ostatnio miejsce (na inaugurację rozgrywek) w 1980 roku.
Zapowiada się ciekawy sezon, a już we wtorek i środę kolejne spotkania. Niestety zagra tylko połowa stawki, druga połowa walczy bowiem w europejskich pucharach.