Tygodnik Solidarność Tygodnik Solidarność
383
BLOG

Syndrom chcenia

Tygodnik Solidarność Tygodnik Solidarność Kultura Obserwuj notkę 1

Przystępując do lektury „Wspomnienia tłumaczki «Inturista»” Tamary Sołoniewicz, wiedziałem, iż autorka została zamordowana w 1938 roku (w Sofii). Oczywiście, przez „nieznanych sprawców”. Zastanawiałem się, dlaczego. Odpowiedź można zbudować na aktualnej też dziś faktografii.

Ryszard Wraga – przedwojenny „dwójkarz”, po wojnie na emigracji – omawiając „Zwycięstwo prowokacji” Józefa Mackiewicza wytykał jej zbyt dyskretne potraktowanie najważniejszego aspektu sprawy, czyli: „Nastroju powszechnego CHCENIA ze strony wolnego świata. «Chcenia» bycia oszukanym przez sugestie komunistyczne. To «chcenie», w obawie przed alternatywą tzw. konfrontacji, przybiera nieraz charakter niemal przymusowy pod presją mocarstw pragnących tej alternatywy uniknąć, no i pod presją tych materialnych wpływów, które w propagandzie tego «chcenia» niemałą, rzecz naturalna, odgrywają rolę”. Mackiewicz przyznał krytykowi absolutną rację i kwestii tej poświęcił niejeden esej.

Dlaczego tej książki nie wydano po wojnie?

Dziś, w roku 2012, komunizmu podobno już nie ma, a przecież… jakże aktualnym jest powyżej przypomniany syndrom „chcenia”! Tu i szczególnie dziś! Np. tzw. sprawa smoleńska. Część społeczeństwa chce poznać prawdę, ale jest i taka jego część, która jedynie chce być oszukana. Ponieważ „chce”, to i z istniejącego świata medialnego akceptuje tylko to, co dla owego samooszustwa zostało stworzone.
W tym dzisiejszym „chceniu”, tak jak i pół wieku temu, w momencie gdy Wraga komentował książkę Mackiewicza, także biorą udział mocarstwa. Bo przecież „Smoleńsk” nie jest tylko sprawą polską. Zachód też w swej większości rządów „chce”, bo lęka się tego samego czego lęka się krajowy „chcący” – konfrontacji, krachu finansowego. Wszystko dalej jest więc aktualne. Wgląda na to, że świat już przywykł do chcenia być oszukiwanym.
Powyższe refleksje wywołała lektura mocno podniszczonego egzemplarza książki „Wspomnienia tłumaczki «Inturista»” Tamary Sołoniewicz. W polskim tłumaczeniu wydano ją raz tylko, w roku 1938. Już po kilku stronach lektury dziwiłem się, iż nie poznałem jej wcześniej, np. ze wznowienia, jakie powinno zaistnieć na naszym rynku po roku 1989. Wydano wiele podobnych pozycji, np. relacje Biesiadowskiego, Czernawinów, Bażanowa a tej nie!
„Słowa służą do ukrywania myśli” – przypominano w przedmowie do książki. W ZSRR bliższe prawdy było twierdzenie: „Słowa, potoki słów, służą do ukrywania rzeczywistości”. I tego – głównie – opisem jest relacja tłumaczki „Inturista”, firmy specjalizującej się w luksusowym oszukiwaniu zagraniczniaków. Czas akcji to lata 20. i początki lat 30., kiedy to w Sowiecji jest już tak źle, że władze mocno ograniczają wizyty zagraniczniaków. Jeśli już ich się wpuści, wozi się ich po sprawdzonych miejscach, a pociągi z nimi jeżdżą tylko nocą.
Miejscem akcji książki jest obszar całego ZSRR, specyfika pracy pozwoliła autorce dotrzeć do najdalszych zakątków kraju. Jeździła tam, towarzysząc np. delegacjom zachodnich związków zawodowych, które chciały poznać prawdziwą twarz Ojczyzny Robotników.
Rola tłumacza w tym procesie poznawczym była bardzo ważna. To on, tłumacz, decydował o treści przekazu słownego. Od przekazu wizualnego byli inni. Bo i bardzo ważne było nieustanne pokazywanie pięknych, atrakcyjnych miejsc widokowych. To nic, że one istniały od wieków, niezależnie od Sowietów. Zmęczony, otumaniony turysta „zachwyca się takimi «zdobyczami» jak Kaukaz, Krym itd. i czuje się nawet bardzo biedny i mały, gdy go pytają np.:
– Czyż wy tam w Anglii macie tak piękne góry jak nasz Kazbek albo Elbrus?”.

Bolszewicy umieją otumanić ludzi

Nie mają, więc wyjeżdżają zachwyceni i w swoim kraju opowiadają cuda o „zdobyczach”, pięknie Rosji sowieckiej. Autorka stwierdza zdecydowanie; „bolszewicy umieją otumaniać ludzi”. Niestety, przy ważnym udziale tłumacza, który musiał „z całym spokojem i przekonaniem opowiadać cudzoziemcom nieprawdopodobne bajki o Rosji sowieckiej”. Twierdzić, „iż najwyższy czas uświadomić wszystkich proletariuszy całego świata, iż właśnie w Rosji zapanował prawdziwy raj na ziemi i że trzeba jak najrychlej zrobić w innych państwach rewolucję”. Tłumacz był częścią akcji propagandowej i ani myślał wychylać się. A gdy próbował, choć najdyskretniej, przekazać prawdę szybko tracił pracę i najczęściej trafiał do więzienia.
Sołoniewicz z odrazą pisze o zagranicznych komunistach nawiedzających jej zniewolony kraj: „Karmią ich i poją jak najobficiej, otrzymują dość duże sumy na wydatki, mają do swej dyspozycji auta (…). Są to przeważnie starzy przyjaciele Moskwy. Prawie wszyscy władają rosyjskim językiem, tyle że w codziennym życiu doskonale obchodzą się bez tłumacza. Oni to kolejno zaprzedają swoje państwa tej międzynarodowej bandzie, urzędującej na Kremlu i w Kominternie, a bardzo mało interesują się rzeczywistym stanem rzeczy w Związku Sowieckim. Starannie też unikają okazji, gdzie można by było usłyszeć lub zobaczyć p r a w d ę”.
A ujrzeć ją nie jest łatwo.
„Program dzienny delegacji ustalony jest z góry i ułożony tak, aby dzień był ściśle wypełniony i wrażenia zmieniały się tak szybko, by było jak najmniej czasu na analizowanie i zastanawianie się nad czymkolwiek. Chodzi o ogólny efekt (…). Delegacje pędzą jak stado baranów z jednego końca miasta na drugi, z muzeum do teatru, z ochronki do domu wychowawczego, z fabryki do szkoły i tak ciągle bez odpoczynku. Bywały wypadki, że wielu cudzoziemców chorowało ze zmęczenia (…).
Rzecz prosta, że pokazuje się delegatom tylko to, co rząd sowiecki uzna za stosowne. Delegaci zaś zobowiązują się po przyjeździe do kraju opowiedzieć swoim kolegom – robotnikom o wszystkim, co widzieli, czyli propagować tzw. prawdę o Sowietach. Ich adresy i charakterystyki na zawsze pozostają w aktach Kominternu i Komisji Spraw Zagranicznych, które groźbą wyciągnięcia na światło dzienne przykrych stron z tych życiorysów często trzymają delegatów na uwięzi”.
Zdarzają się jednak wypadki przy pracy. Np. w Donbasie, gdy górnikom angielskim pokazano wnętrze kopalni, w furmanie rozpoznali kobietę. Wywołało to szok – w Anglii kobiety pod ziemią nie pracowały. Ich lokalny przewodnik wykazał się refleksem, twierdząc, iż ta znalazła się tu przypadkowo, po prostu „przyniosła swemu mężowi śniadanie, on znów poprosił ją, żeby mu napoiła konia”. Ot, dobra żona.
W ZSRR bywali także „tradycyjni” turyści, płacący za pobyt i chcący np. odwiedzić sowieckie więzienie. Oczywiście, że im to się umożliwiało. Potem u siebie będą się chwalić tą wizytą w więzieniu, w którym „wszyscy aresztowani to przeważnie groźni, wielokrotni mordercy”. Niektórzy wspomną rozmowę z naczelnikiem więzienia zapewniającym: „My nie mam więzień, lecz tylko domy poprawcze. My ze zbrodniarzy robimy uczciwych ludzi, przyzwyczajamy ich do pracy, stwarzamy im warunki do nauki. Więzienie nasze posiada pracownie, klub i bibliotekę. Więźniowie bywają na zebraniach, meetingach i na odczytach”.

Ale toalet nie odpuścili


Gdy jakiś bezczelny turysta zapytał, dlaczego tak bardzo śmierdzi w celach, tłumaczka przekazuje odpowiedź: „Pracują u nas nad wynalazkiem nowego sposobu wentylacji. W niedługim czasie będą tu zastosowane duże elektryczne wentylatory”.
Słysząc to, cudzoziemcy z zadowoleniem kiwają głowami. A gdy w fabryce natkną się na ciężko pracującą staruszkę i spytają z oburzeniem, dlaczego w tym wieku jeszcze pracuje, usłyszą „Ta staruszka oczywiście dawno już jest na emeryturze, ale czuje się nieźle i chce jeszcze sobie dorobić, więc roznosi robotnicom wrzątek na herbatę”. A jeśli któryś przybysz zza granicy uparcie będzie np. nudził w temacie zaopatrzenia sklepów, wiezie się go do moskiewskiego „Insnabu”, daje krzesełko, na którym może nawet trzy godziny siedzieć i obserwować ludzi kupujących wszystko, czego sobie tylko zażyczą. Oczywiście, on nie wie, że to sklep jedynie dla cudzoziemców, dyplomatów. Ale jemu ta wiedza nie jest potrzebna, jeśli nie zdziwił się, że okna wystawowe tego eleganckiego sklepu zabite są deskami.
Autorka wspomina swoje ówczesne samopoczucie; „Jestem bezsilna. I jeżeli ktokolwiek na moim miejscu byłby odważniejszy – niech rzuci we mnie kamieniem”. Z jej opisu wynika, iż kamień ten bardziej jednak należy się jej „klientom”, zagraniczniakom! Którzy, właśnie, nie chcą widzieć!
Jednego jednak nie potrafią zdzierżyć – brudu i smrodu tzw. toalet. W sztucznym świecie, jaki kreowano przed nimi, tego jednego nie potrafi ono nawet najdelikatniej zamaskować. W rezultacie, najtężsi propagandziści moskiewscy, najgroźniejsi agenci NKWD nie potrafili namówić np. delegatów angielskiego związku zawodowego górników do usunięcia z rezolucji kończącej ich czterdziestodniowy objazd ZSRR punktu wyrażającego oburzenie z powodu stanu higienicznego tych „przybytków”. Delegaci Zachodu ślepi byli na nędzę, wyniszczenie fizyczne robotnika sowieckiego. Obojętne im były warunki bytowania owego robotnika. Ba! Potrafi li zapomnieć scenę, w której jeden z ich ochroniarzy zastrzelił bezdomnego chłopca; „Anglicy widzieli jak pozostałe dzieci uniosły zastrzelonego”. Tu autorka relacji nie pozostawiła nam złudzeń – widzieli!
Ale toalet nie odpuścili.
Sołoniewicz opuszcza kraj – jako żona obcokrajowca – nie z powodu jakości toalet, to pewne. Wyjeżdża pociągiem do Berlina, razem z nią jedzie w przedziale Niemiec, który zostaje aresztowany na granicy przez Niemców. Autorka, z prasy, wkrótce się dowie, iż jako młody komunista brał udział w roku 1930 w zamachu na restaurację nazistowską. Zginęło tam dwóch hitlerowców. Przed wyrokiem uciekł do ZSRR. Po dwóch latach zeznaje przed sądem niemieckim, że „woli odbyć karę w niemieckim więzieniu, niż wlec nędzną egzystencję w «wolnym ZSRR»”.
Przystępując do lektury książki, wiedziałem, iż jej autorka została zamordowana w 1938 roku (w Sofii). Oczywiście, przez „nieznanych sprawców”. Zastanawiałem się, dlaczego. „Wybaczano” przecież poważniejszym zbiegom, pozwalając im umrzeć śmiercią naturalną (np. Bażanow, sekretarz Stalina, dożył w Paryżu roku 1980)… Największym jej „przewinieniem” było to, że dokumentując sztuczność Sowiecji – Ojczyzny Robotnika, ukazała jednocześnie obłudę Zachodu. Siła Sołoniewicz polegała na tym, iż opisała coś, co jest aktualne i dziś. „Chcenie” dalej rządzi światem! Współcześnie książka jest jeszcze groźniejsza, okazując się zapisem kondycji umysłowej, która nie zniknęła a przeciwnie; na stałe zdegenerowała mentalność społeczną.
Czytając jej książkę w roku 2012, coraz to doznawałem déjà vu – skąd ja to znam…? Skąd znam tych ludzi udających, że nie widzieli śmierci dziecka, głodu ludzi, nędzy…
Czyż to nie ich klony dziś chcą wierzyć np. w superpancerność brzozy o średnicy 40 cm powodującej rozpad samolotu TU-154 na miliony detali, z jednoczesnym obrotem części tegoż samolotu o 180 stopni?
Tak, tę książkę należałoby jak najszybciej wznowić. Jest zresztą bardzo dobrze przetłumaczona, a więc, doprawdy edycja nie wymaga specjalnego nakładu. Trzeba tylko chcieć ją wydać!

Grzegorz Eberhardt

Zajrzyj! facebook.com/TygodnikSolidarnosc

niezależny magazyn społeczno-polityczny.

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Kultura