Tygodnik Solidarność Tygodnik Solidarność
579
BLOG

Uratował mnie esesman

Tygodnik Solidarność Tygodnik Solidarność Polityka Obserwuj notkę 0

– Jak padło Stare Miasto, był moment, że stałem pod ścianką na Woli przeznaczony do rozwałki – o powstaniu warszawskim, komentatorach sportowych i olimpiadzie w Londynie z Bohdanem Tomaszewskim rozmawia Krzysztof Świątek.

– Jak ocenia Pan występ Polaków na olimpiadzie w Londynie?

– Uważam, że wielu zawodników z naszej ekipy zostało przetrenowanych – przesadzono z przygotowaniem fizycznym, liczbą startów przed igrzyskami, doszedł stres związany z tymi występami. Niektórzy szczyt formy osiągnęli przed olimpiadą. Niepotrzebne były w mediach szumne zapowiedzi złotych medali dla Agnieszki Radwańskiej i siatkarzy. To, że Radwańska po raz pierwszy w karierze zagrała w finale turnieju wielkoszlemowego, nie uprawniało do stawiania jej w gronie faworytek do złota. Krzywdzi się sportowców, z góry umieszczając ich na podium olimpijskim.

– Na nowo rozpoczęła się dyskusja o szkoleniu młodzieży.

– Po nieudanej olimpiadzie rozgorzała dyskusja, jak wyławiać młode talenty sportowe, a potem je szlifować. Pozwolę sobie przypomnieć, że we wrześniu już po raz 45 organizuję turniej tenisowy dla zawodników do lat 16. Europejska Federacja Tenisa przyznała mu I kategorię. Ten turniej jako 15-latka wygrała Agnieszka Radwańska, tu rozpoczynali kariery Mariusz Fyrstenberg, Marcin Matkowski i Łukasz Kubot, wyłoniła się aktualna czołówka polskiego tenisa. Jeśli ktoś chce zobaczyć na korcie utalentowanych młodych polskich tenisistów to zapraszam także w tym roku na BNP Paribas Tomaszewski Cup.

– Co roku w sierpniu chór publicystów podważa sens powstania warszawskiego. Minister Sikorski nazwał je „katastrofą narodową”. Jak przyjmuje Pan te wypowiedzi?

– Decyzję o podjęciu dramatycznej walki 1 sierpnia ’44 może zrozumieć ten, kto był wtedy w Warszawie, wyczuwał stan ducha Polaków. Powstanie było nie do uniknięcia. Nieżyjący już gen. Rozłubirski, który w czasie powstania walczył w AL, powiedział mi kiedyś: „Gdyby o godzinie W nie wybuchło powstanie, to my, AL-owcy, i tak zaczęlibyśmy strzelać”. Z perspektywy czasu wartości patriotyczne, moralne i duchowe wydają mi się ważniejsze niż materia, czyli zniszczenie miasta. Legenda powstania warszawskiego miała duży wpływ na zryw Solidarności. Stoczniowcy nie walczyli przecież tylko o chleb, ale także o niepodległość. I w stoczniach wyrażano szacunek dla powstańców. „Oni, młodzi, szli odważnie, bili się, a my, mocne byki, mamy się bać?”. Zryw powstańców warszawskich dodał w ’80 roku stoczniowcom odwagi.

– Prof. Witold Kieżun, uczestnik powstania, podkreśla, że wybuch 1 sierpnia był nieunikniony, gdyż Niemcy wzywali wszystkich mężczyzn powyżej 16. roku życia na roboty publiczne. Za niestawienie się groziła kara śmierci.

– To prawda. Jeżeli nie poszlibyśmy do powstania, to Niemcy by nas powyłapywali.

– Jaką funkcję pełnił Pan w powstaniu?

– Byłem na Starówce. Ale nie chcę tworzyć mitów wokół swojego zaangażowania. Spotkałem się z takimi postawami nastoletnich chłopców, młodziutkich polskich kobiet, że przy nich jestem karzełkiem. Nie przypuszczałem, że w młodych są takie pokłady ofiarności. Drugiego, trzeciego dnia powstania na Miodowej widziałem jak szli 8-, 11-letni chłopcy w szeregu i śpiewali „Serce w plecaku”. Nocą z 14 na 15 sierpnia czekaliśmy na pl. Krasińskich na zrzuty z alianckich samolotów. Słychać było warkot maszyn nad naszymi głowami. Rozpoczęła się kanonada niemieckiej artylerii przeciwlotniczej. Była tak gwałtowna, że nawet nie usłyszeliśmy huku spadającego liberatora na ul. Miodową. Pobiegliśmy tam i wyciągnęliśmy zmiażdżonych i na wpół spalonych siedmiu lotników. Na kocach przenieśliśmy ich do bramy. Pochowani zostali potem w sąsiedztwie kościoła na Długiej. Zapamiętałem, że od samolotu płynęły gorące fale powietrza. Jakby liberator wydawał ostatnie tchnienie. Dotknąłem ręką skrzydła niejako w podzięce za ich heroiczną pomoc dla Warszawy, bo przylecieli aż z bazy we Włoszech...
Jak padło Stare Miasto, był moment, że stałem pod ścianką na Woli przeznaczony do rozwałki. Uratował mnie rówieśnik esesman, który w pewnym momencie powiedział: „Chcę ci pomóc”. Kiedy gestapowiec, który ustawiał nas w szeregu, przebiegł dalej, rzucił krótko: „Raus!”. I on, wielkie chłopisko, zasłonił mnie, dzięki czemu przeżyłem.
Później się Niemcom zrewanżowałem. Po ofensywie radzieckiej przebywałem w majątku wujostwa pod Piotrkowem. Kiedy Ruscy weszli do Warszawy, piechotą ruszyłem spod Piotrkowa do Warszawy. Szedłem torami, a zima jak cholera. Pierwszego dnia zobaczyłem wychodzącego z lasu oficera niemieckiego. Po chwili pojawił się łazik radziecki i wyskoczyli z niego Ruscy. Oficer rzucił się na nich w rozpaczy, ale obezwładnili go, kazali mu zdjąć buty i iść do przodu. A ja stałem pięć kroków od nich. Pomyślałem: teraz jest moja rola. A jedyny mój majątek stanowiły dwie butelki wódki. Poprosiłem: „Nie zabijajcie go, to może niemiecki generał”. A ci Ruscy tylko: „Idzi, idzi”. Wyciągnąłem wódkę. „Wypijcie na zdrowie”. Oni zaczęli rechotać, coś w nich pękło. Bo zabija się od razu, a jak się tego nie zrobi, napięcie opada. Wsadzili Niemca do łazika i odjechali.

– Przeskoczmy o ponad trzy dekady. W czasie stanu wojennego odmówił Pan współpracy z Polskim Radiem.

– Jak wybuchł stan wojenny, w ogóle mnie do radia nie wpuszczono, ponieważ nie byłem zweryfikowany. Na początku ’82 zadzwonił ktoś z Polskiego Radia, prosząc o spotkanie. Powiedział, że zbliżają się narciarskie mistrzostwa świata w Holmenkollen i chcieliby, żebym je relacjonował. Odmówiłem.

– Później tworzył Pan pierwszą ekipę Radia Solidarni.

– Zaproponowano mi, bym wszedł do zespołu. Przyjąłem to z wielką radością. Nawet dostąpiłem zaszczytu nagrania słów powitalnych: „Halo, tu Radio Solidarni”. Przez redakcję przewinęło się mnóstwo ludzi. Szefową była red. Jankowska, pamiętam też Martę Miklaszewską, żonę późniejszego premiera Olszewskiego. To dla mnie ważny radiowy rozdział.

– Każdy komentator ma w swoim dorobku taką imprezę sportową, historyczny mecz, o którym myśli: szczęściarz ze mnie, że to relacjonowałem.

– Byłem na 12 olimpiadach – 7 letnich i 5 zimowych. Jeździłem na imprezy sportowe najwyższej rangi, zwiedziłem cały świat, więc trudno wskazać mi jedną. Ogromnie przeżywałem pierwszą relację z Wimbledonu. Zaskakujące było zwycięstwo Wojciecha Fortuny w Sapporo w ’72. Zabawne, że radio w ogóle nie zamówiło miejsca reporterskiego na skoki narciarskie, dlatego wlazłem do szatni skoczków i stamtąd obserwowałem rywalizację. Fortuna wykonał pierwszy skok na 111 m, gdy inni osiągali po 80, 90 m. Miał olbrzymią przewagę. Przed II serią przyszedł do domku dla zawodników, gdzie siedzieli dygnitarze polskiego sportu. I oni mówią mu: „Wojtek, idź w drugim skoku ostrożnie, bo masz szansę na brązowy medal”. On odparował: „Chcę złota, pójdę na całość!”. W drugiej serii skoczył fatalnie, ale inni również i utrzymał 0,1 pkt przewagi nad Steinerem.
Pamiętna dla mnie jest olimpiada w Melbourne, która odbywała się w październiku ’56. Wsiadałem do samolotu targany rozterkami, czy w Polsce nie poleje się w tym czasie krew. Najpiękniejszą olimpiadą – ta w Rzymie, gdzie po raz pierwszy znaleźliśmy się w pierwszej dziesiątce w klasyfikacji medalowej. Później igrzyska w Tokio w ’64 i złoto dla żeńskiej sztafety 4 x 100 m. Pamiętam też szczególny mecz piłkarski, który obserwowałem będąc jeszcze chłopcem. Na kilka dni przed wybuchem wojny, na Legii graliśmy z wicemistrzami świata Węgrami. Trybuny w połowie były zielone, bo już nastąpiła mobilizacja. Węgrzy prowadzili 2:0. I nagle Polacy się zerwali, wygrywając ostatecznie 4:2. Ludzie szli ze stadionu upojeni zwycięstwem. Spontanicznie zaintonowane „Jeszcze Polska nie zginęła” uderzająco pasowało do okoliczności.

– Przyjaźnił się Pan ze sportowcami?

– Największe przyjaźnie łączyły mnie z tenisistami. Jako chłopiec dostałem się do ekskluzywnego klubu Legii i tam poznałem Jadwigę Jędrzejowską, późniejszą finalistkę Wimbledonu i Ignacego Tłoczyńskiego, 5-krotnego mistrza Polski. Przyjaźniłem się z Januszem Kusocińskim, który przychodził tam na brydża. Bywałem potem u niego w domu, także na 3 dni przed jego aresztowaniem przez Gestapo. Z Ignacym Tłoczyńskim składaliśmy przysięgę do Związku Czynu Zbrojnego i razem roznosiliśmy gazetki i broń. Kiedy aresztowali i zaczęli katować Kusocińskiego, który był zaprzysiężony z Tłoczyńskim, umieraliśmy ze strachu. Ale Tłoczyński zawyrokował krótko: „Kusy nie wyda”. Nie wydał i został rozstrzelany w Palmirach. Potem okazało się, że u Kusocińskiego w mieszkaniu zostały ważne dokumenty. Ale kto tam pójdzie? Przecież mieszkanie jest pod obserwacją. I znowu Tłoczyński poszedł. Taki to był facet.
Jako reporter przyjaźniłem się z członkami Wunderteamu. Wyróżniłbym dwie osoby: Janusza Sidłę, oszczepnika, pseudonim Łokietek – bo często jako przyczynę porażki wskazywał bolący łokieć – i Bronisława Malinowskiego, który wygrał w Moskwie bieg na 3 km z przeszkodami. Jeszcze 40 m przed metą był w tyle, ale zaczął niesamowity pościg i zwyciężył. To była moja ostatnia olimpiada. Wielu kibiców mówiło mi później, że relacja z biegu Malinowskiego okazała się jedną z najlepszych. Ale tego nie można było skopać! Malinowski ofiarował mi dramatyczny rozwój wypadków, a ja jak gdyby biegłem razem z nim. Nie mówiłem, że wygra, ale to było w podtekście.

– Dziś komentatorzy, szczególnie piłki nożnej, szybko podcinają nam skrzydła. Czy rolą dziennikarza sportowego nie jest trzymanie kibiców w nadziei?


– Wielu sprawozdawców, gdy Polska przegrywa, szybko się załamuje. Obecna generacja dziennikarzy sportowych zadziwia mnie ogromną wiedzą. Znają wyniki, statystyki, w tym są doskonali, ale łatwo popadają w histerię. Pytlują bez zastanowienia. A z doświadczenia wiem, że czasem spokojniejszy głos wywołuje większe napięcie. Przed finałem 100 m na olimpiadzie potrzebna jest cisza. A nie wrzucanie wtedy statystyk, podawanie najlepszego rezultatu, jaki zawodnik A osiągnął trzy lata temu. Informacje są ważne, ale nie w momencie, gdy trzeba zbudować napięcie rywalizacji, która za chwilę ma się rozpocząć. Ja teraz, komentując tenis, nadal się uczę i staram mniej mówić. W telewizji gadulstwo nie jest potrzebne. Kiedy telewizja pokazuje szał radości po zwycięstwie albo rozpacz pokonanych, należy zamilknąć. Puścić obraz, powiedzieć jedno zdanie.

– Komentatorzy posługują się językiem technicznym, suchym, odczłowieczonym.

– Jest masa stacji radiowych i telewizyjnych. Prawie w każdej sport. Dziennikarze słuchają się nawzajem i zamiast wybijać na indywidualność, wzajemnie naśladują. Zawęża się język sprawozdawcy sportowego. Wszyscy np. powtarzają zwrot „uderzył na bramkę”. Zniknęło słowo „strzał”, „kopnięcie”. A piłkę przecież się kopie. To zabawne.
Przyznaje się tytuły „Mistrza mowy polskiej”, a równocześnie Polacy coraz gorzej mówią po polsku. Gwiazda telewizyjna rozmawia ze stremowanym politykiem, który po raz drugi gości w studio. I on ma lepszą dykcję niż prowadząca. Wielu dziennikarzy powinno się jak za dawnych lat wziąć na szkolenia. Korespondentka z Nowego Jorku przekazuje ważne informacje o Obamie i Putinie, a pytluje tak szybko jakby Polska drużyna była pod bramką w finale Mistrzostw Europy. Szybko mówić – to się liczy, a nie jak i co mówić. Z ubogiego zasobu słów wyziera amatorszczyzna. Pośpiech nie jest wytłumaczeniem, bo dziennikarz może przygotować sobie bardziej skondensowaną informację. Niech powie pięć, sześć zdań kluczowych.

– Co Pan myśli, kiedy słyszy o nagłej śmierci młodego lekkoatlety albo kolarza?

– Sztuczny doping i forsa niszczą współczesny sport. Obserwuję to z ogromnym żalem i niepokojem. Chciwość jest rzeczą ludzką, ale wprowadzenie potęgi pieniądza do sportu musiało skrzywić sport, bo w ogóle krzywi człowieka. Ogromną winę ponosi telewizja, która spopularyzowała sport, ale i otworzyła szeroko drzwi na wielki strumień pieniędzy. Lekkoatleci dziś biegają po sztabki złota.

– Karałby Pan kibiców za polityczne transparenty na stadionach, np. domaganie się przeprosin od ministra Sikorskiego wobec powstańców, solidaryzowanie z aresztowanym Staruchem, liderem fanów Legii?

– Te transparenty są emocjonalnym odruchem kibiców, którzy przychodzą na stadiony ze swoimi niepokojami i politycy powinni się nad tym zastanowić. Jest straszliwa niejasność w życiu publicznym, wiele spraw pozostaje zaciemnionych. Przypomnę, że w stanie wojennym telewizja nie wiedziała, co robić, jak pojawiały się ogromne transparenty na 1/3 trybun z napisem „Solidarność”. Przecież to było włączenie polityki do sportu. Solidarność została zlikwidowana, ale my mówiliśmy, że ją kochamy i wierzymy w jej przetrwanie.

 

Inni ciekawi ludzie na facebook.com/TygodnikSolidarnosc

niezależny magazyn społeczno-polityczny.

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Polityka