Byłam się upolityczniać na zebraniu wyborczym. Nie żałuję, bo sporo fajnych fotek strzeliłam. Jeśli chodzi o stronę polityczną, jest nieco gorzej. Mam tę dziwną właściwość, że wszelkie przemówienia zapominam natychmiast. Wychodzę z założenia, ze od czegoś mam dyktafon, zostawiam go gdzieś w jakimś dobrze nagłośnionym miejscu i idę za kulisy. Tam jest najciekawiej.
Dzisiaj za kulisami poznałam przesympatycznego akustyka z ruciańskiego Domu Kultury. Człowiek o szalenie barwnej biografii, mówiący niesamowicie ciekawie. Siedzieliśmy sobie przy herbatce i gadaliśmy o wszystkim, byle nie o wyborach. To właśnie lubię w mojej pracy najbardziej - ludzi. Zwykłych, a w sumie jak się okazuje - absolutnie niezwykłych. Rozmawiałam z panem akustykiem, przeszliśmy na ty. Było fantastycznie. Patrzyłam na niego i przypomniała mi się pewna starsza pani…
To było kilka lat temu, też na jakimś politycznym wiecu. Strzeliłam parę fotek, uścisnęłam kilka rąk i uciekłam na zaplecze. Poznałam tam sprzątaczkę, wyciągnęła kawę. Usiadłyśmy, za węgłem coś gwarzył jakiś kandydat. Sprzątaczka mówiła znakomitą polszczyzną, z pięknym „ł” i twardym „h”. Kandydat dawno sobie poszedł, zapadła noc, a my dalej siedziałyśmy przy kawce i wódeczce. Potem powstał z tego tekst, za który zgarnęłam jakieś branżowe nagrody. Materiał ze spotkania z kandydatem w ogóle się nie ukazał.
Moja rozmówczyni okazała się diwą operową i panią lekkich obyczajów w jednym. Opowiadała mi o przedwojennej Warszawie, o swoich kochankach, o swoich występach. Byłam oczarowana. Siedziałyśmy w klozecie, w jakiejś wnęce, migały nazwiska, w tle słychać było oklaski, czuć było zapach perfum i pudru, niemal czułam smak szampana. To było coś przepięknego.
Kilka lat później moja przyjaciółka zmarła. Do końca do siebie dzwoniłyśmy i utrzymywałyśmy szalenie miły kontakt, była zresztą na rozdaniu statuetek za ten tekst. Byłam zaszczycona jej obecnością. Dwa dni przed jej śmiercią pojechałam do domu pomocy społecznej, w którym dożywała swoich dni. Pokój był pełen kwiatów, na stoliku leżał stos czekoladek:
- Anka, weź sobie, bo ja wiesz - odchudzam się - mówiła Halina leżąc w łóżku w pełnym makijażu i świeżo ułożonej fryzurze.
Dała mi wtedy zdjęcie z autografem, mam je do dzisiaj i jestem z niego strasznie dumna - Halina w kapeluszu i sukni z lat 30, roześmiana i szczęśliwa. Nie wiem ile miała lat, kiedy zmarła - nie chciała mi powiedzieć. Sądzę, że około 90.
- Dopóki mam siły, pracuję - mówiła mi podczas naszego pierwszego spotkania - Tu czy tam. Jak różnica. Anka, żadna praca nie hańbi, wiem cos o tym. A każdy grosz się przyda.
Na pogrzeb przyszły tłumy. W większości ludzie, z którymi na co dzień nie mamy do czynienia – dziwki, jacyś szemrani faceci i kilku spłakanych, mocno starszych panów.
-Wie pani, ja ją znałem. No tak - dobrze ją znałem - mówił starszy pan z naręczem kalii – To była wspaniała kobieta.
Nie było tylko dzieci Haliny - córki, dobrze sytuowanej pani prezes jednego z banków, której przeszłość matki przeszkadzała, syna - kapitana statków. Pojawił się za to wnuczek z małym dzieckiem na ręku.
-Babcia… Fenomenalna była, prawda? Znała ją pani? A o AK pani słyszała?...
Nie słyszałam, usłyszałam od wnuka mojej przyjaciółki. Usłyszałam i zdjęłam czapkę z głowy. Na jej pomniku razem z Piotrem (pozdrawiam Cię), wykuliśmy to Virtuti, o którym nie chciała mówić. Na jej grobie zawsze leżą świeże kwiaty. Bo to był niezwykła kobieta.
Dzisiaj siedziałam z panem akustykiem i słuchałam jego historii. Pewnie powstanie z tego kolejny tekst. Halina nauczyła mnie jednego - nigdy nie lekceważę rozmówców i zawsze staram się być na zapleczu. Tam można usłyszeć opowieści, których się nie zapomina. Bo panowie na scenie są przewidywalni i powtarzalni, a prawdziwe życie toczy się z dala od świateł rampy.
Dziękuję Halinko. I tak jak się umawiałyśmy - Twoje zdrowie, mała.