waldburg waldburg
1693
BLOG

Zima w Dublinie

waldburg waldburg Kultura Obserwuj notkę 36

dla Eliego Barbura

 

 

Byłem w Dublinie w środku zimy, ale ani razu nie poczułem tam zimna. Zima została po drugiej stronie Morza Irlandzkiego na oblodzonych serpentynach, które przywoływały wspomnienia krajobrazów Tatr albo Karkonoszy. Jechaliśmy w żółwim tempie. Donal klął, ale bał się przyśpieszyć.  Słabo rozpoznawalna w świetle reflektorów droga prowadziła nas w dół i pięła się do góry obchodząc górski masyw wybrzeża Walii. Zanurzała się w woniejących zimowym chłodem leśnych wąwozach i znikała za świerkami, które kołysały się pod naporem wiatru od morza.

Szarzało już, kiedy dojeżdżaliśmy do przystani promów w Holy Head. Z tym większą siłą oślepił nas potem wschód słońca w Dublinie. Zmiana kadru była uderzająca. Miasto przywitało nas nieskazitelnym lazurem nieba, zielonymi trawnikami i palmami jak na pocztówkach z Gibraltaru.

Dwa dni później Reenie i Donal zabrali mnie do Colena, który był ich wykładowcą literatury w Trinity College, zanim nie wyjechali do Berlina. W Polsce takie zażyłości profesorów ze studentami były mi nieznane. Colen pochodził ze starej rodziny. Na przeciwko kominka wisiał portret jego dziadka, który należał do kręgu przyjaciół Joyce’a i był w początkach lat dwudziestych jednym z przywódców w wojnie o niepodległość z Anglikami. Zaprosił nas na śniadanie. Mieszkał w eleganckiej dzielnicy niedaleko uniwersytetu, ale kiedy dotarliśmy do jego domu, długo nie reagował na nasze dzwonki.

 – Śpi – orzekł Donal. – Jedenasta to jednak za wczesna godzina na niedzielne śniadanie w Dublinie.

Musieliśmy uzbroić się w cierpliwość. Po paru minutach usłyszeliśmy niepewne stąpanie w sieni i drzwi się otworzyły. Pojawiła się w nich uśmiechnięta twarz Colena, który natychmiast stracił równowagę chcąc przytulić do siebie Reenie w odruchu radości. Zachwiał się i poleciał wprost na trawnik przed gankiem. Tylko cudem nie upadł jak Lee Marvin w końcowej scenie filmu Dona Siegela „The Killers”, który po zabiciu Ronalda Reagana i Angie Dickinson wychodził w łudząco podobny sposób z łudząco podobnego domu przewracając się na taki sam starannie przystrzyżony zielony trawnik.   

Śniadanie było rewelacyjne. Do dzisiaj pamiętam pstrągi, które jedliśmy ze srebrnych półmisków przy świecach. Colen smażył je na czosnku, co nie przeszkadzało mu czytać nam na głos listu ambasadora USA, którego wyproszono z Irlandii jako personę non grata.

Amerykański dygnitarz zwierzał się w prywatnym liście do osoby zapewne mu bliskiej ze swojego kryzysu wieku średniego. Choć robił to z intelektualną elegancją Marcela Prousta albo Tomasza Manna, musiał spakować walizki i wrócić do centrali, ponieważ jakiś lokalny organ irlandzkich patriotów opublikował fragmenty listu, w których ambasador największego mocarstwa na świecie pisał nie tylko o zamiarze zgolenia wąsów, ale także nazwał kraj swojego zesłania Irlandię little potatoes.

Po śniadaniu, które przeciągnęło się do późnych godzin popołudniowych, poszliśmy na spacer nad zatokę. Niebo się zachmurzyło i zaczął siąpić dokuczliwy deszcz. Naszemu gospodarzowi jednak to nie przeszkadzało. Wręcz przeciwnie, rozkręcał się coraz bardziej wyczuwając we mnie słuchacza. Wskazał palcem na niepozorną kamienną basztę, koło której przechodziliśmy. Znałem ją. Pokazywano mi ją już wcześniej. Było to miejsce, w którym Joyce pisał pierwsze rozdziały „Ulissesa”.

 Joyce był geniuszem malarstwa. Miał w sobie coś z Boga, który jest świadom wszystkiego – obwieścił Colen. – Spójrz na kolor tej zatoki i pomyśl, jak on go nazwał.Nie można przecież lepiej. The snotgreen colour…

The snotgreen colour.Colen przeciągał każdą sylabę, jakby w zamiarze przedłużenia brzmienia. Śpiewał. Spojrzałem na zatokę i nie mogłem nie przyznać mu racji. Tak właśnie wyglądała uwieczniona przez Joyce’a zatoka dublińska: Siekana ołowianym deszczem z nisko wiszących chmur, bezkształtna i pociemniała od wodorostów brudna zupa.

The snotgreen colour… - powtórzył Colen. – Czy to da się w ogóle przetłumaczyć?

– Na polski z pewnością – odpowiedziałem. W tej samej chwili bowiem przypomniał mi się kolor smarkozielony, którego użył w swoim tłumaczeniu Maciej Słomczyński. To był przypadek, że zapamiętałem to słowo. Wprowadził je do naszego klasowego żargonu Jerzy S., mój kolega ze szkolnej ławki, który potem poszedł na medycynę i został nawet domowym lekarzem Zbigniewa Herberta.

Musiałem parokrotnie powtórzyć to słowo po polsku. Colen słuchał mnie nieufnie. Smarkozielony, smarkozielony, mówiłem i tak jak on przeciągałem sylaby. Spróbowałem nawet wytłumaczyć mu, skąd bierze się potencjał słowotwórczy polszczyzny, który nie ma sobie równych.

Smarkozielony, powiedział po polsku kładąc jednak akcent na ostatnią sylabę. Poprawiłem go. Tym razem zaakcentował trzecią sylabę od końca, ale słowo przypadło mu do gustu.

Spodobało mu się. Powtarzał je potem bez końca. Aż do uderzenia barmana w mosiężny dzwon, które zapowiadało zamknięcie pubu i ostatnią kolejkę guinessa.

A był to chyba trzeci albo czwarty z pubów, które odwiedziliśmy tamtego wieczora.

waldburg
O mnie waldburg

By                                                                                                            

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Kultura