waldburg waldburg
684
BLOG

Marsz przez krew (1)

waldburg waldburg Kultura Obserwuj notkę 7

 

 

Pytanie nie jest nowe. Można je nawet uznać za trywialne, z czego nie należy wyciągać wniosku, że nie jest godne uwagi. Dotyczy niedostatecznie jak sądzę zbadanych zależności między jawą i snem oraz tego, czy osobnicy, którzy śpią do południa, postrzegają świat rzeczywisty tak samo klarownie jak ci, którzy wstają wcześniej.

Problem zaprzątał Kartezjusza, o którym wiadomo, że czasami snów nie odróżniał od bytów realnych. Ich podobieństwo do rzeczywistości empirycznie poznawalnej bywało w jego przypadku do tego stopnia zwodnicze, że zdarzało mu się brać za urojenia nawet to, co widział na jawie. Gdyby nie jego upór połączony z nieufnym nastawieniem do pułapek percepcji, z jakim zabezpieczał się przed ewentualnymi pomyłkami, rozwój racjonalizmu zatrzymałby się być może w miejscu i nie wiadomo, jak długo jeszcze musielibyśmy się ośmieszać we własnych oczach, zdawać na boże sądy, próby gorącej i zimnej wody, kamieniować niewierne żony, urządzać obławy na wilkołaków, wieszać na gałęziach czarne koty, palić czarownice, przebijać w trumnach osinowym kołkiem serca nieboszczyków i dawać wiarę opowieściom o aeronautycznych dokonaniach pewnego mnicha z Cupertino.

Dzisiaj może się to wydać nieprawdopodobne, ale szybujący w przestworzach ojciec Giuseppe Maria Desa, zwany później swiętym Józefem z Cupertino, i René Descartes, ojciec racjonalizmu, byli dziećmi tego samego czasu. W odróżnieniu od Kartezjusza Giuseppe, mimo że wzlatywał pod niebo z lekkością wynalezionego sto lat później balonu, nie grzeszył jednak lotnością umysłu. W szkole miał opinię dziecka chorowitego i niezbyt rozgarniętego. Nie radził sobie z nauką czytania i także pisanie sprawiało mu duże trudności, co było powodem, że jego próby wstąpienia do klasztoru potraktowano z początku odmownie.

Zdaniem przeora nie spełniał warunków. Ale potem pokonał przeszkodę. Dzięki modlitwie zdał egzaminy i osiągnął stan nieważkości zyskując sobie sławę cudotwórcy w rodzinnej Apulii, co nie wywarło jednak wrażenia na inkwizytorach z komisji papieskiej, których przysłano do Cupertino.

Wysłannicy pontifeksa maksimusa odnieśli się do jego wzlotów z rezerwą. Dopiero półtora wieku później papież Klemens XIII położył kres wątpliwościom i wpisał go w poczet świętych. Dystans czasu tchnął nowe życie w ludowe wyobrażenia. Lewitacja Józefa z Cupertino nabrała cech prawdopodobieństwa. Może się to wydać paradoksem, ale zdarza się, że nawet najbardziej oświecone umysły oczuwają niezrozumiały pociąg do egzotyki. Ich tolerancja wzrasta w zależności do stopnia oddalenia w czasie i przestrzeni, o czym świadczyć mogą chociażby niedawne fascynacje kalendarzami Azteków i syberyjskimi szamanami.

Nawroty takich wierzeń lubią powtarzać się cykliczne. W epoce późnego romantyzmu w modzie były egzotyczne pólnocnogermańskie sagi z Islandii, w których niemałą rolę pełniły skrzydlate smoki i czapki niewidki. Stały się one natchnieniem dla niewyrośniętego (niższego o 17 cm od żony) drezdeńskiego kapelmistrza Ryszarda Wagnera. Jeden z jego duchowych spadkobierców, niespełniony architekt z Wiednia, wierzył w nie dosłownie i uczynił z nich coś w rodzaju państwowej religii. Niedocenionemu za życia Giuseppe przytrafiło się mniej więcej to samo. Im więcej lat upływało od jego śmierci, tym bardziej jaśniała na nieboskłonie sylwetka lewitującego świętego z Cupertino.

Rywalizacja mnicha cudotwórcy z Kartezjuszem trwa już od paru stuleci i przybiera coraz to nowe formy. Niedawno miałem okazję oglądać film włoski z lat sześćdziesiątych ubiegłego wieku z Maximilianem Schellem w roli głównej, który dzięki efektom specjalnym lewitował podczas modlitwy przed ołtarzem na wysokości kilku centymetrów.

Święty Józef z Cupertino oparł się upływowi czasu. Jest opiekunem maturzystów i studentów, którzy nie bacząc na braki i zapóźnienia przystępują do egzaminów. Jczego by o nim nie mówić, dostał się do klasztoru, mimo że poza bujaniem w obłokach niczego nie umiał i nic nie wiedział. Pamięć o jego umiejętnościach żyje między innymi za sprawą miasteczka Cupertino w słynnej Dolinie Krzemowej (Sillicon Valley), gdzie swoje siedziby mają znane właścicielom sklepów z komputerami koncerny Apple, Oracle i Hewlett Packard.

Lewitującemu zakonnikowi udało się tą drogą jako jedynemu świętemu trafić do języka technologii cyfrowej, co okazało się możliwe nie tyle za sprawą jego wzlotów, co pomyłek software w tłumaczeniach komputerowych. Błędy owe, z którymi najzdolniejsi programiści nie radzą sobie do dzisiaj, przyjęło się nazywać „efektem Cupertino”.

Termin nawiązuje do pomyłki oprogramowania, które na konferencji państw NATO w Brukseli w 2003 użyło nazwiska świętego w znaczeniu KOOPERACJI (ang. cooperation).CUPERTINOwith our Italian comrades proved to be very fruitful. W taki to sposób OWOCNE CUPERTINO stało się synonimem bezdroży, do jakich prowadzić mogą pozbawione lingwistycznej finezji oprogramowania komputerowe...

Ale na tym nie koniec. Świętego Józefa z Cupertino wybrano (zapewne z przymrużeniem oka) na opiekuna pionierów awiacji, astronautów i pilotów oblatywaczy, gdyż oblatywał wieżę kościelną z biskupem na plecach na wysokości 60 metrów. Wydarzenie owo opatrzone zostało swojego czasu nie pozbawionym domieszki złośliwości komentarzem w jednym z felietonów George'a Orwella, mimo że jego prawdziwość potwierdził notarialnie świadek epoki Jan Kazimierz II Waza.

Niewiele przemawia jednak za tym, że nasz monarcha mógł stać się świadkiem wyczynu, w którego prawdziwość wątpili niemal wszyscy włącznie autorem „Zwierzęcego folwarku” i wysłannikami świętej inkwizycji. Przypuszczalnie złożył podpis kierując się wymogiem obowiązku potomka dynastii, który jak większość polityków zmuszony był przytakiwać nonsensom szcczególnie, jeśli widział w tym korzyść dla siebie.

Granice między wiarą i niedowiarstwem, faktami i krzywoprzysięstwem bywają nieprzejrzyste. Trudno orzec, w co jeszcze musielibyśmy wierzyć (i co poświadczać), gdyby nie przemyślenia francuskiego filozofa, który wyżej od bujania w obłokach cenił sobie chodzenie po ziemi. Niewykluczone, że zdani bylibyśmy do dzisiaj na wymykające się percepcji kręgi poznania i naszą wiedzę ogólną zmuszeni bylibyśmy dopasowywać do wyobrażeń tyleż oderwanych od faktów, co somnabulicznych, jak to bywało i bywa w przypadku niewyrośniętch kapelmistrzów, ćpunów i wyznawców islamu.  

Snów nie należy mylić z rzeczywistością. W tej kwestii rację miał francuski myśliciel. Duchowe lewitacje dostarczają być może chwilowych rozrywek, mogą też rozweselać i budzić poczucie winy, ale to, co po nich zostaje, nie ma na ogół wiele wspólnego ze zdrowym rozsądkiem. Są nierealizowalnymi projektami architektonicznymi z przypadkowych kamieni, mirażami, strzępami przeżyć, popędów, oczekiwań i lęków.

Ciągi niedorzeczności, które mącą doznania śpiącego po przebudzeniu, są produktem doznań ubocznych i służą najprawdopodobniej regeneracji jego pamięci. Są jak krzywe lustra w wesołym miasteczku. Przemieniają nas w karłów i olbrzymów. Stawiają na głowie obrazy świata realnego prawdopodobnie po to, abyśmy mogli lepiej odróżniać przywidzenia od tego, co widzimy przy pełnej przytomności umysłu. Faktem jest, że dostarczają zaskakujących przeżyć i rozpalają wyobraźnię głów nawet najbardziej ociężałych, ale ich przedawkowanie prowadzić może do katastrofy, gdyż utrudnia kontakt ze rzeczywistością tak samo zresztą jak bezsenność.

Dlatego godziny udawania się na spoczynek i hormonalnie (jak mniemają lekarze) regulowane cykle powrotów z krainy urojeń na ziemię, powinny stać się obiektem sumienniejszych analiz z zakresu psychopatologii i socjologii władzy. Nie wszystkie bowiem majaczenia ustępują jak mgła i popadają w zapomnienie. Niektóre stają się z czasem natrętne i nawet agresywne. Powracają jak strzępy zasłyszanych rozmów albo przypadkowe wyrażenia, które wyszeptywane w kółko do ucha nabierają nieoczekiwanych znaczeń. Najchętniej atakują podprogowo. Wiją swoje gniazdka w sferach umysłu najmniej odpornych na urojenia i rozbudowują przyczółki, które wymykają się osądom logiki. Jest to szczególnie niebezpieczne w przypadku dyktatorów podatnych na paranoiczne halucynacje oraz ich posłusznych akolitów, którzy po dorwaniu się do władzy wywierają wpływ na świat realny w stopniu daleko większym, niż możnaby sobie tego życzyć.

Skąd ten domysł? Ano z wrażenia, jakie zrobił na mnie wpis w Wikipedii o puczu Röhma. Wynikało z niego, że Hitler uczestniczył osobiście w jatce w Bad Wiessee. Z początku myślałem, że coś nieuważnie przeczytałem.

W kartezjańskim odruchu niedowiarka przetarłem nawet oczy, tak silne miałem wrażenie, że coś mi się uroiło.

Hitler w roli Supermana?

No cóż, podobieństwa mówią same za siebie. Superman i Hitler, który z odbezpieczonym rewolwerem w ręku i kulawym Goebbelsem u boku wbiegał po schodach pensjonatu „Hanselbauer”, mogliby się przyśnić temu samemu karykaturzyście.

Nie rzucający się w oczy okularnik w garniturze z wypchanymi ramionami, którego nie zauważała najładniejsza koleżanka z pracy, brał sprawy w swoje ręce. Wzlatywał w powietrze tylko we własnej osobie jako reżyser predstawienia i główny wykonawca. Nie było w tym nic zdrożnego. Chciał być lepiej widoczny, nie do pomylenia z innymi konkurentami. Po przebraniu się w męskiej toalecie w trykot linoskoczka rozcinał przestworza jak rakieta. Przyciągał wzrok oniemiałych przyjaciółek najładniejszej koleżanki z pracy nie pozostawiając cienia wątpliwości, kto jest najbardziej zasługującym na uwagę jeleniem na rykowisku.

Chyba nieprzypadkowo kariera Supermana zaczęła się w tej samej epoce, kiedy na najwyższe szczeble władzy wspinał się pewien niespełniony architekt, którego nie przyjęto na studia (jak niegdyś zapóźnionego Giuseppe do klasztoru) i który niewątpliwie siebie samego miał na myśli sławiąc ideał niemieckiego młodzieńca przyszłości. Jego wspaniałość przejawiać się miała w tym, że był szczupły, giętki i zwinny jak wyżeł, jak rzemieńwytrzymałyi twardy jak stal Kruppa (der deutsche Junge der Zukunft muss schlank und rank sein, flink wie Windhunde, zäh wie Leder und hart wie Kruppstahl).

Znieważony przez Żydów, którzy nie przyjęli go do wiedeńskiej Akademii Sztuki, może niezbyt piękny, ale za to niewątpliwie szczupły i giętki w stawach potomek wieśniaków spod Linzu dowiódł, że on też potrafi wzbijać się w niebo. Do dzisiaj nie umarła pamięć o jego aerodynamicznej czapce pilotce. Był pierwszym w dziejach politykiem, który wystartował do wyborów na pokładzie samolotu. Wykorzystał to jego nadworny szaman, szczupły jak on niespełniony autor bestsellerów Goebbels, który zadbał o to, żeby w czasie kampanii wyborczej w kinach przed każdym seansem wyświetlany był dodatek „Hitler nad Niemcami” („Hitler über Deutschland“).

Już sam tytuł dawał do myślenia. Hitler w wersji filmowej był nad Niemcami. Nie z nimi albo dla nich tylko ponad nimi. Uwolniony od siły ziemskiego przyciągania przemieniał się w bóstwo opiekuńcze. Lekkością lotu porywał oniemiałych z wrażenia rodaków, którzy, aby go dojrzeć, musieli wytężać wzrok, zadzierać zdumione głowy i wyciągać ręce w zakazanym pozdrowieniu. Szybował wysoko. Mrużyli oczy i przysłaniali je dłońmi, podczas kiedy on wznosząc się na izotermach kołysał się nad nimi prawie bez wysiłku jak orzeł albo sęp pod nieboskłonem. Niespełnionemu pokoleniu rodaków, którzy przegrali wojnę na wszystkich frontach, mimo że  mieli odnieść zwycięstwo na miarę cezarów, przyrzekł rewanż ostateczny, czyli spełnienie wszystkich urojeń bez wyjątku. Był tym, na którego czekali. Wytęsknionym zwiastunem dobrej nowiny utkanym z niejasnych halucynacji, któremu z tym większą siłą mogli zaufać.

Superman i Hitler byli zdobywcami tych samych przestworzy. Potwierdzali swoje romantyczne urojenia o samych sobie. Z tą różnicą, że muskularny rycerz w obcisłym dresie z peleryną cyrkowca był tylko sennym rojeniem nieznanego nikomu, nieszczęsnego rysownika, podczas kiedy spryskany krwią Wielki Brat z nożem rzeźnickim w ręku (który także lubił przebierać się za rycerza) istniał naprawdę.

Wiadomo, że do pensjonatu w Bad Wiessee chciał zabrać swojego druha, fotografa Hoffmanna. Ich kontakty były coraz bliższe od czasu owianej mroczną tajemnicą śmierci Geli Raubal. Lubiana przez wszystkich ze względu na niezależność i wesołe usposobienie, zapowiadająca się nieźle śpiewaczka operowa, z którą jej wujek i kochanek pielgrzymował do Bayreuth do szalonej świątyni Wagnera, była pod opieką Supermana od piętnastego roku życia. Z niewiadomych powodów zbuntowała się jednak przeciwko dominacji wąsatego opiekuna i strzeliła sobie w głowę z jego Walthera (kaliber 5,35) we wspólnym dziewięciopokojowym mieszkaniu na Prinzregentenplatz w Monachium. Właśnie wtedy domyślny fotograf dopomógł Supermanowi ułatwiając mu dostęp do swojej wesołej laborantki, fotogenicznej siedemnastolatki Ewy Braun.

28. czerwca 1934 Hoffmann nie przejawiał jednak ochoty na wyjazd do Bawarii. Śpieszyło mu się do Paryża. Był w doskonałym nastroju. Dostał wyróżnienie na międzynarodowej wystawie fotograficznej, które chciał odebrać osobiście. Hitler nie nalegał. „Rób, jak uważasz. Jedź sobie do Paryża, ale pamiętaj, tracisz niepowtarzalną okazję. W Bad Wiessee będzie co fotografować”.

Nie wiadomo, czy laureat paryskiej wystawy dał się przekonać swojemu koledze Supermanowi. Pewnie nie. Gdyby go posłuchał, jego zdjęcia dzisiaj byłyby warte majątek i walczyłyby o nie prestiżowe galerie. Hoffmann pojechał do Paryża odrzucając przyjacielską propozycję Hitlera, który udał się w nieco innym kierunku, kto wie, czy nie w najdramatyczniejszą podróż swojego życia przez Essen, Kolonię i Monachium do Bad Wiessee.

Z dzisiejszej perspektywy należy jednak żałować, że noc długich noży (die Nacht der langen Messer) przyrównywana do nocy św. Bartłomieja, nie została utrwalona obiektywem utalentowanego bez wątpienia kolegi Supermana. Obejrzeć ją można jedynie w inscenizacji filmowej Viscontiego w końcówce „Zmierzchu bogów”. Wagnerowski patos okraszony renesansowo-barokową choreografią nagich młodzieńców, których rozrywały kule karabinowe, zapadł głęboko w pamięć paru pokoleniom kinomanów.

Marksizujący Visconti pozostawił po sobie wizję nocy długich noży na miarę plafonu kaplicy sykstyńskiej. Demonizmowi świata polityki i wielkiego kapitału przeciwstawił ideał wysportowanej młodzieży z oddziałów szturmowych SA, która żegnała się z tym światem w niekończącym się orgaźmie.

Zapewne wiedział, że operowe triumfy Wagnera nie wstrząsałyby tak widownią, gdyby nie histeryczne reakcje jej żeńskich przedstawicielek, które doprowadzał przepojoną patosem i grozą muzyką do granic omdlenia i orgazmu. „Zmierzch Bogów” Viscontiego był niewątpliwie highlightem sadomasochistycznego kina erotycznego lat 70-tych z odwołaniami do odrodzeniowej tradycji Michała Anioła. Wyskakujący z łóżek boscy Antynoisowie oraz inni mniej lub bardziej rozpoznawalni kochankowie cesarza Hadriana brodzili we krwi i konali. Ich marmurowo nieskazitelne ciała ześlizgiwały się z hotelowych prześcieradeł w takt pieśni żałobnych Krymhildy, zaś w tle kołysały się złowróżbnie sztandary ze swastykami i nasączone krwią brunatne mundury.

Reżyser nie żałował czerwonej farby i marmelady, pominął jednak szczegół najważniejszy, czyli wodza Rzeszy, który przybył na rzeź sześć godzin za wcześnie w otoczeniu nieco innych umundurów. Visconti mógł przeoczyć czasowo przesunięty przyjazd Supermana. Nie można wykluczyć, że nie chciało mu się grzebać w archiwach, choć nie wydaje się to prawodopodobne.

Do pensjonatu „Hanselbauer” („u Jasia wieśniaka”) nad malowniczym jeziorem Tegern zjeżdżali się z całych Niemiec zaproszeni przez Heydricha i Himmlera uczestnicy forum dyskusyjnego z wodzem (Führertagung). Przedmiotem rozmów na łonie natury miała być kwestia samowolnego wstąpienia oddziałów SA do Reichswehry, do czego Superman oczywiście nie dopuścił. W efekcie zginęło według rozbieżnych szacunków (lista zabitych jest do dzisiaj przedmiotem spekulacji) od 191 do 300 osób. Większość stanowili szczupli, giętcy w kolanach i zwinni jak wyżłe dowódcy oddziałów szturmowych SA, które zwano wówczas potocznie prywatną armią Hitlera.

Dla ścisłości przypomnieć trzeba, że dyskusje toczyły się także w innych krainach wciąż w owym czasie wielkiej Rzeszy. Na przełomie czerwca i lipca 1934 Superman wyprawiał na tamten świat nie tylko swoich pretorian w brunatnych koszulach (i podkoszulkach), do których stracił sercei nie tylko w nad wyraz pięknej o tej porze roku Bawarii.

Walec śmierci przetoczył się przez całą Rzeszę. Nie ominął Berlina, Bremy, Nadrenii, Pomorza i Śląska, choć nie wszystkich skutecznie rozjechał. Niektórych dyskutantów nie było w domu. Inni bawili za granicą, na co zdecydował się ekskanclerz Heinrich Brüning, który jeszcze w maju zbiegł w porę do Holandii. Jeśli ktoś z listy przeżył aresztowanie, co udało się np. pierwszemu powojennemu kanclerzowi Adenauerowi, tego wspaniałomyślny Superman zostawiał potem w spokoju.

Jego gniew był ojcowski i miał charakter dyscyplinująco-wychowawczy. Co nie zmienia faktu, że dla niektórych podwykonawców Blutrausch (krwawe opętanie) stało się przeżyciem niemal metafizycznym. Obersturmführer SS Walther Ilges, doradca Heydricha, powieściopisarz i kierownik pododdziału II/VI centrali bezpieczeństwa SD (Żydzi, pacyfiści, zagraniczni opozycjoniści) wpadał później nieraz w ekstazę na samo wspomnienie tych doznań. „Wie pan, co to jest Blutrausch?”, zwierzał się jednemu ze swoich znajomych. „To jest takie uczucie, jak gdyby się brodziło”. (Wissen Sie, was Blutrausch bedeutet? Ich habe das Gefühl, in waten zu dürfen).

Ale brodzenie we krwi nie mogło ciągnąć się bez końca. Jak większość rauszów i amoków zrodzonych w somnabulicznych krainach wyzwolonych spod kontroli rozumu skończyło się kociokwikiem pozostawiając jednak po sobie ślady najzupełniej realne.

Liczba ofiar była większa, niż z początku zakładano. Superman i jego chłopcy na posyłki zarzynali nie tylko swoich. O życiu i śmierci decydował rzut kością, donos, plotka, pomówienie, sfałszowane dokumenty i porachunki. Pierwsza lista kandydatów do rozwałki powstała w kwietniu i była w miarę krótka. Układał ją Heydrich z Himmlerem, ale nie zabrakło chętnych, którzy później wydłużali ją stosownie do potrzeb. W paru przypadkach doszło do egzekucji pomyłkowych, ginęli ludzie o podobnych nazwiskach, choć ogólnie rzecz biorąc plutony śmierci wywiązywały się ze swoich zadań bez zarzutu. Z pogwałceniem prawa, ale w sposób perfekcyjnie zsynchronizowany zabijały skazanych w celach więziennych i w jadących samochodach, w siedzibach ministerstw, koszarach, podmiejskich posiadłościach, w willach i mieszkaniach prywatnych na oczach służby i rodziny. W zgodzie z najlepszymi tradycjami mafijnymi, które pokazał w efektownej końcówce „Ojca chrzestnego” fan Wagnera Francis F. Coppola, tyle że w mundurach.

W takich okolicznościach pożegnał się ze światem pater Bernhard Stempfle z zakonu eremitów św. Hieronima. Jego śmierć była zaskoczeniem. W Monachium wiedziano o jego przyjacielskiech stosunkach z Supermanem. Krążyły nawet pogłoski, że był jego spowiednikiem.

Mimo to nie ocalił głowy. Nie pomogły mu zasługi wydawcy antysemickiego pisemka „Miesbacher Anzeiger”, wstępniaki do „Völkischer Beobachter” podpisywane pseudonimami „Redivivus” i „Spectator Germaniae”, ani zadiustowany przez niego (stilistisch gesäubert) skład pierwszej wersji „Mein Kampf”. Nikt nie wstawił się za nim i nie upomniał się o niego dobrym słowem, mimo jego pośrednictwa w dyplomatycznych kontaktach Supermana z Watykanem, królewską rodziną Wittelsbachów oraz tego, że założył pierwszą Izbę Pamięci NSDAP z najokazalszymi zbiorami partyjnych relikwii w Rzeszy.

Duchowny odegrał rolę przysłowiowego pijanego dziecka we mgle, stał się ofiarą swoich urojeń. Zabrakło mu kartezjańskiego ducha niedowiarka. Jego lojalność wobec Supermana była zanadto wyidealizowana. Naraził się lokalnemu aparatczykowi po trzech klasach wiejskiej szkółki powszechnej, który karierę zaczynał jako parobek stajenny, rzeźnik i jeden z najbardziej gorliwych totumfackich z osobistej obstawy Hitlera.

Obdarzony niedźwiedzią siłą, dobrze odpasiony Christian Weber był bez wątpienia człowiekiem (gorylem?) sukcesu. W odróżnieniu od intelektualisty w sutannie łatwiej było mu pojąć specyfikę ducha nowych czasów. W latach młodości słynął z bijatyk na wiejskich weselach, ale jeszcze większą sławę zdobył sobie czasach późniejszych swoją pazernością. Wyrósł na szarą eminencję monachijskiego ratusza. Pozostał posłem także po pożarze Reichstagu, mnożył dochody i chwalił się, że nie ma na niego silnych. Handlował końmi, grał na wyścigach, kolekcjonował nieruchomości, masywne meble i powiększała stan posiadania, jeśli tylko nadarzała się okazja.

Miał także burdel na Senefelderstrasse, czym zdobył sobie w Monachium przezwisko „marszałka Senefelda”. Ojciec Stempfle był tym faktem poruszony. Na łamach swojego antysemickiego pisemka (choć może także gdzie indziej) potępił nieprzystojne przycinki pod adresem goryla krytykując jednak jego chciwość uwłaczającą godności narodowosocjalistycznego siepacza. Nie przyszło mu do głowy, że narażając się sutenerowi wydał na siebie wyrok. „Hoffmann, diese Schweine aus Dachau zatłukły naszego ojczulka Stempflego”, żalił się w połowie lipca Hitler laureatowi wystawy fotograficznej w Paryżu.

Przyczynę zgonu musieli ustalać biegli sądowi. W niewyjaśnionych okolicznościach nieznane osoby złamały kark zakonnikowi uderzeniem kolby karabinowej. Wiadomo tylko, że tym samym czasie kiedy Superman jechał do pensjonatu „U Jasia wieśniaka”, jego spowiednika eskortowało do Dachau gestapo, gdzie ślad po nim się urywał. Częściowo nadjedzone i rozwleczone przez leśne zwierzęta zwłoki „ojczulka Stempfle” odnaleźli dwa tygodnie później spacerowicze nad Izerą.

Podobno Hitler kazał rozstrzelać zabójców mnicha, ale po wojnie rozkazu nie odnaleziono. Nazwiska jego wykonawców pozostały nieznane. Nie wiadomo także, czy szczegóły o łzach Supermana po utracie „ojczulka”, ktore znalazły się w relacji laureata wystawy z Paryża, odpowiadały prawdzie. Tym bardziej, że do zatrzymania Stempflego nie mogło dojść bez wiedzy Himmlera, który był doskonale poinformowany o jego zażyłości z Hitlerem i miał interesy z „marszałkiem Senefeldem”. No cóż, nawet najwięksi Supermani muszą niekiedy pogodzić się z brutalnymi faktami świata rzeczywistego i przymknąć oko na to, co wyprawiają ich podwładni, nawet jeśli zbiera im się na płacz.

Po wojnie uparcie utrzymywała się opinia, że na śmierci „ojczulka” najbardziej mogło zależeć samemu Hitlerowi. Stempfle zrobił swoje i przestał być potrzebny. Mógł też być niewygodny ze względu na wiedzę nabytą, podobnie jak to miało miejsce w przypadku jasnowidza Hanussena, który zapłacił życiem za to, widział i słyszał na swoim jachcie podczas nocnych rejsów na jeziorze Wannsee. Superman, jak większość niespełnionych wąsaczy, znany był z drażliwości na punkcie swojej edukacji. Przy tym był dyktatorem i miał prawo nie życzyć sobie komentarzy na temat tego, dzięki czyjej pomocy i w jakich okolicznościach jego dzieło ukazało się w zrozumiałej niemczyźnie.

Ale faktem jest również, że „marszałek Senefeld” nie krył triumfu. Po śmierci Stempflego nie spotkały go żadne przykrości. Wręcz przeciwnie. Był spełniony. Przybierał na wadze, awansował powiększając stan posiadania (i sadła) aż do maja 1945, kiedy aresztowany przez Amerykanów poległ w wypadku samochodowym w drodze na przesłuchanie.

waldburg
O mnie waldburg

By                                                                                                            

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Kultura