Od ładnego tygodnia trwa proces desakralizacji boskiego Messiego.
Uczestniczą w nim ci, którzy nigdy w życiu nie posiedli byli sztuki oddania się emocjom i uniesieniom bez chłodnych kalkulacji i matematycznej buchalterii.
To ci, którzy w życiu nie byli na meczu pierwszoligowej siatkówki kobiet, kiedy zespół miejscowych przegrywa w setach dwa do zera i trzecią partię 13 do 3, by wygrać trzy dwa.
To ci, którzy nie widzieli spętanych irracjonalnym strachem piłkarzy pierwszoligowych, mających bezskutecznie w nadchodzących trzech ostatnich meczach sezonu zdobyć jeden, jedyny punkt brakujący do mistrzowskiej korony.
To ci, którzy kontestowali w świetle jupiterów telewizyjnych mistrzostwo świata na żużlu Jerzego Szczakiela, ubolewając nad tylko trzecim miejscem Zenona Plecha.
To ci, którzy do dziś uznają za kompletny fuks i wybryk sportowej natury złoty medal olimpijski Wojciecha Fortuny sprzed równo czterdziestu laty.
Żal mi was.