Na pewno wielu z Państwa z niedowierzaniem przeczytało tytułowe zdanie: nie, nie dlatego, by moja pomyłka była czymś niewyobrażalnym, ale raczej dlatego, ze moje przyznanie się do pomyłki nie jest czymś naturalnym. No ale „a man has to do what a man has to do” (tłumaczenie dla pewnego Wiceprezesa: „jak trzeba to trzeba”), więc niniejszym muszę tu przyznać się do okropnej pomyłki, jaką popełniłem niedawno w związku z partią polityczną PiS i jej Prezesem.
Wiem, że po raz kolejny zaraz usłyszę potężny, chóralny ryk świętego oburzenia na to, że znów piszę o PiS i Jarosławie Kaczyńskim – bo jak wiadomo, o PiS wolno pisać tylko PiS-owcom plus Fruwającemu Ornitologowi (a może Zapylającemu Botanikowi? – już nie pamiętam). Chętnie przyłączyłbym się do Ślubów Panieńskich, złożonych sobie wzajemnie przez dwie niezależne dziennikarki, że już nigdy nie napiszą krytycznie o Jarosławie, bez względu na to, co powie albo zrobi. (Chociaż o krytykach Jarosława - jak najbardziej można, np. pod hasłem „Złożyć donos na Krzywonos”, że mało lotna, nie fruwa zatem jako ten ornitolog albo inne ptaszę). No, ale nie mogę, a mam trzy powody.
Powód pierwszy, znany doskonale bywalcom Salonu24, jest najbardziej oczywisty: chorobliwa nienawiść, opętanie „wścieklizną” (by użyć formuły neo-platońskiego filozofa profesora Legutko) i niska chęć przyłączenia się do medialnej nagonki. To jest na tyle jasne, że tematu nie trzeba dalej rozwijać.
Drugi powód, zdiagnozowany celnie przez blogerkę Ufkę, wynika z doraźnego a pilnego zamówienia politycznego. Otóż jak Ufka napisała jakiś czas temu w pewnym komentarzu, skoro zostałem „wezwany” (czego przejawem był jakiś mój wpis), to znaczy że we wiadomych kręgach zarządzono: ”Wszystkie ręce na pokład”. Tak istotnie było: wystawcie sobie Państwo (a jak nie chcecie wystawiać, to wyobraźcie sobie), leżę sobie najspokojniej w świecie na plaży na rajskiej wysepce na Południowym Pacyfiku, chyba jakieś kondominium, a tu telefon wytrąca mnie z alkoholowego stuporu: „Co Wy tam, Sadurski, się *** [tu niecenzuralne słowo]. Kaczyński wygrywa jedne wybory za drugimi, w sondażach rośnie mu w geometrycznym tempie, a Wy siedzicie cicho, czerwono-różowego salonu nie wspieracie?”. Wiem, skądinąd, że zlecenie to przyszło prosto z Moskwy, a groźba, że Kaczyński może wygrać kolejne wybory, już chyba czwarte z rzędu, naprawdę przeraża nie tylko obecne przypadkowe władze w Warszawie (które zresztą podobno mają lada dzień podać się do moralnej dymisji, za wiadomą zbrodnię w sensie potocznym), ale także Kreml, Brukselę i komunistę Obamę.
Jest jednak też powód trzeci. Otóż tuż przed zakończeniem kampanii prezydenckiej napisałem byłem w Rzeczpospolitej artykuł, w którym przeprowadziłem pewną subtelną analizę politologiczną, którą niniejszym muszę odwołać – mam zatem wobec czytelników dług. W tej analizie, którą każdy może przeczytać sobie tu:
http://www.rp.pl/artykul/504089.html
wywodziłem, że w kampanii prezydenckiej Jarosław Kaczyński zdecydował się na bardzo racjonalną i długofalową zmianę strategii partyjnej, i że wieszczy ona ustawienie się PiS-u na pozycji prawicowej i tradycjonalistycznej z punktu widzenia obyczajowo-prawnego (tudzież euro-sceptycznej), ale względnie lewicowej w płaszczyźnie ekonomiczno-socjalnej. Ponieważ – dowodziłem – na taką formację polityczną jest w Polsce duże zapotrzebowanie (tradycyjne wartości plus krytyka liberalizmu ekonomicznego plus umiarkowany euro sceptycyzm, wyrażający się w haśle: „subsydia – tak, integracja polityczna – nie”), reorientacja PiSu, tak widoczna w kampanii, jest racjonalna i obliczona na dłuższą metę i oznacza, że w Polsce utrwali się scena polityczna z partią prawicowo-liberalną (PO) po jednej stronie) i dwiema partiami lewicowymi (lewicowo-tradycjonalistyczną i lewicowo-progresywną) po drugiej.
Mój artykuł zaczynałem pompatycznie:
"Na dłuższą metę równie ważnym efektem wyborów prezydenckich 2010 co zwycięstwo Bronisława Komorowskiego - zwycięstwo, które przyjmuję z uczuciem zadowolenia i ulgi - jest metamorfoza PiS wynikająca ze strategicznej decyzji Jarosława Kaczyńskiego o odejściu od linii politycznej, którą skrótowo można nazwać linią IV RP. Metamorfoza ta, wymuszona przez dość racjonalną kalkulację polityczną dokonaną przez prezesa PiS w kontekście tych konkretnych wyborów, będzie miała skutki długofalowe, obejmujące niewątpliwie także wybory parlamentarne 2011, a także scenę polityczną, która się wyłoni po wyborach 2011 (… ) Kluczowe pytanie dotyczy tego, czy przemiana PiS z partii zapiekłej, małostkowej, podniecającej się brudami przeszłości w umiarkowaną partię lewicowo-tradycjonalistyczną (łączącą mocny program socjalno-roszczeniowy z tradycjonalizmem obyczajowo-prawnym i niechęcią do świeckości państwa) na trwałe przemebluje polską scenę polityczną i przygotuje grunt pod nowy krajobraz polityczny, w którym odbędą się najbliższe wybory parlamentarne."
Komentując wówczas ten fragment mojego artykułu, redaktor Witold Gadomski oceniał w GW:
“Obawiam się, że ocena pana profesora odnośnie pozytywnej metamorfozy Jarosława Kaczyńskiego i PiS jest trochę naiwna. Przegrany kandydat PiS jest gotów dokonać każdej wolty (a nie metamorfozy), byle zyskać kolejne grupy elektoratu”.
- „Trochę naiwna”? To za słabo powiedziane. Całą tę analizę można teraz o kolano potłuc, bo opierała się ona na założeniu nie wyartykułowanym co prawda, ale dla niej kluczowym, a mianowicie że Prezes jest osobnikiem racjonalnym, a zatem działa zgodnie z politycznymi interesami swoimi i swojej partii, polegającymi na maksymalizacji szans wyborczych. To wszystko, co stało się już po przegranych przez niego (choć przecież minimalnie) wyborach świadczy o tym, że było to założenie absurdalnie nieracjonalne, a zatem i całe dalsze rozumowanie na nim oparte musiało być skażone błędem: zupełnie jak, w pewnych teoriach ekonomicznych, założenie o racjonalności zachowań konsumenta infekuje resztę rozumowania wirusem nieracjonalności. Gdy Prezes, z odgrywania polityka rozsądnego, umiarkowanego i konstruktywnego (oda do przyjaciół Moskali, koniec wojny polsko-polskiej, itp.) znów wrócił do swej ulubionej roli Jarka Burczymuchy, uznać musiałem, że moja analiza okazała się całkowicie błędna, a wierszówkę za artykuł powinienem przekazać na jakiś cel dobroczynny, np. na ochronę „PiS-owskich” liberałów przed wymarciem.
Miarą mojej pomyłki jest wyznanie, uczynione dumnie i raczej bezwstydnie przez Jarosława Kaczyńskiego we wczorajszym wywiadzie dla Rzeczpospolitej (obok rozmaitych dobrze znanych już fochów i dąsów o „kręgach” i „sferach”, z którymi Prezes nie chce mieć nic do czynienia – zabawnych w ustach Prezesa plebejskiej w końcu partii), a mianowicie, że dokonywana w czasie kampanii przez Zbigniewa Ziobro krytyka tejże kampanii była… robiona na polecenie jego samego, tzn. Prezesa. Na wszelki wypadek zacytuję to niesłychane wyznanie in extenso:
“Strona liberalna miała żal, że nie rozliczył pan Zbigniewa Ziobry, choć on też udzielił wywiadu, gdzie krytykował kampanię.
- Ziobro działał na moje osobiste polecenie.
Mógł skrytykować kampanię?
- Mógł, bo takie dostał polecenie”.
Oto w tej jednej, króciutkiej wymianie, JK zrobił w konia i całkowicie zdezawuowal:
1. Szefów kampanii (bo okazuje się, że w trakcie kampanii JK podpuszczał wiceszefa partii przeciwko osobom odpowiedzialnym za kampanię, co nie tylko – jak widać teraz – utrudniało im pracę, ale także dowodziło wyjątkowej wobec nich nielojalności i braku zaufania, a skoro im nie ufał – to po co powoływał na te funkcje?);
2. Zbigniewa Ziobro – bo przedstawił go jako sterowaną przez Prezesa kukiełkę, niesamodzielnego chłopaka na posyłki, którego publiczne wystąpienia od teraz trzeba czytać jako dokonywane „na polecenie” Prezesa: kto jeszcze zechce traktować go poważnie? (pomijam już odrywanie go od nauki języka angielskiego, co było – jak pamiętamy – misją zleconą Ziobrze przez Prezesa na czas pobytu w Brukseli)
3. Samego siebie – bo pokazał, że program, jaki prezentował w kampanii, był całkowicie nieszczery i prezentowany w złej wierze, a zatem on sam nie może być traktowany poważnie, bo może nie zgadza się z tym, co akurat w danej chwili mówi.
Pomijam już nieuczciwość względem wyborców i obserwatorów, którzy przecież mogli przez chwilę uznać, że kampania prowadzona jest szczerze i w dobrej wierze - przypuszczenie, jakie od teraz trzeba będzie traktować jako absurdalne. Ten splot nieuczciwości, manipulacji, podjudzania jednych na drugich i nieufności do najbliższych współpracowników, może w oczach niektórych uchodzić za przejaw politycznego sprytu. Jarosław Kaczyński jest, być może, Genialnym Strategiem, Polityczną Super-gwiazdą a także Najwybitniejszym Polskim Mężem Stanu od czasów Władysława Laskonogiego, ale żadnych wyborów już nie wygra (do czego oczywiście przyczyni się wściekła nagonka itp.), a w jego szybkim biegu w kierunku ostatecznej kompromitacji coraz mniej ludzi chce mu towarzyszyć. Jedni po drugich odpadają: partyjni „liberałowie”, latający motyloznawcy, wkrótce pora przyjdzie na muzealników, neo-platonistów z UJ i teologów politycznych, a także Krakowiaków i Górali. Zostaną tylko Damy (ale bez huzarów) ze Ślubów Panieńskich i Zbigniew Ziobro, gdy już wróci z misji uczenia się języka angielskiego w Brukseli.
Ale ten Pan nigdy już nikogo nie pozbawi złudzeń