zwyczajna kobieta zwyczajna kobieta
710
BLOG

Wierzę faktom

zwyczajna kobieta zwyczajna kobieta Polityka Obserwuj notkę 19

 Wznowiona została dyskusja wokół casusu abpa Wielgusa. Ten tekst napisałam, gdy sprawa ta była jeszcze bardzo świeża, dlatego nie starałam się nawet powściągnąć emocji. Przeciwnie, temperaturę moich przemyśleń chciałam utrzymać w proporcji do panującej wówczas atmosfery.

***

Żeby zacząć od początku: faktem jest, że o zmianie na urzędzie arcybiskupa Warszawy mówiło się od dawna. I jak w przyzwoitym dziennikarstwie, ale także w każdej sensownej analizie zdarzenia, oddzielmy ten fakt od wniosków. A wniosek jest taki: był czas na zastanowienie, na wątpliwości, na zebranie informacji i na podjęcie decyzji. Nie może być chyba mowy o tym, że decyzja została podjęta pochopnie, pod presją czasu, więc i bez dostatecznego zastanowienia.

Fakt drugi: osoba, która ją podjęła, to człowiek, którego wysoki poziom intelektu jest znany od dziesięcioleci i uznawany również przez tych, którzy stojąc na gruncie innych założeń krytykowali jego sposób myślenia. No cóż, nie ma intelektu, którego nie dałoby się zwieść fałszywą informacją – chociaż, naturalnie, im ten intelekt sprawniejszy, tym jest to trudniejsze. Załóżmy jednak na chwilę, że „przeciwnik” był intelektualnie równie sprawny. Decyzja została więc podjęta na podstawie fałszywych przesłanek i dlatego była nietrafna.

Ale oto pojawia się fakt trzeci. W obliczu nagłośnionych „przecieków” informacja o możliwości podjęcia błędnej decyzji dociera do tego, kto ją podjął.

I tutaj pojawia się fakt czwarty: oświadczenie, dodajmy – bezprecedensowe, niekonieczne, wręcz niespodziewane, za to nie tylko podtrzymujące możliwie przecież błędną decyzję, ale też wprost odnoszące się do argumentów mających świadczyć o jej błędności. I to nie po to, aby zostawić sobie furtkę na ewentualne wycofanie się z błędu, lecz po to, by co do tych argumentów wyrazić sprzeciw - jasny, klarowny, nie pozostawiający miejsca na wahanie czy niedomówienia. I to jest fakt. Fakt, który pozostał zapisany, czarno na białym: Stolica Apostolska, decydując się na nominację nowego arcybiskupa metropolity Warszawy, wzięła pod uwagę wszystkie okoliczności jego życia, między innymi także związane z jego przeszłością. Oznacza to, że Ojciec Święty ma do abpa Stanisława Wielgusa pełne zaufanie i z całą świadomością powierzył mu misję pasterza archidiecezji warszawskiej.

Więc jak to? Jak ten fakt ma się do poprzednich? Z pełnym zaufaniem, z całą świadomością? Człowiekowi, któremu nikt jak dotąd nie odmawiał sprawności myślenia, nie przyszło do głowy, że mógł zostać źle poinformowany? Nie sprawdził tego, zanim zaangażował swój, a przecież jako Głowa Kościoła nie tylko swój, autorytet? Jak te fakty mają się do siebie nawzajem? Nie pasują do siebie i któryś powinien się okazać fałszywy. Który? Nie miał czasu? Nie wiedział? Nie rozumiał? Nie pomyślał? Wolne żarty.

Archidiecezja warszawska to nie jest jedna z diecezji w Polsce. Polska to nie jest jeden z krajów katolickich. „Europa potrzebuje Polski”, „Polska jest nadzieją Kościoła” – ile razy słyszeliśmy to z ust ostatnich Papieży? I nagle takie działanie? Bez zastanowienia, bez refleksji? Działanie, o które trudno posądzać nie uchybiając mu nawet naczelnika gminy, przypisane człowiekowi kierującemu ogólnoświatową instytucją, jeśli nawet odłożyć na bok inne, duchowe, prerogatywy, związane ze sferą wiary i religii. A przecież nie był z tą decyzją sam. Wszyscy zaniewidzieli? Można tylko powtórzyć: Wolne żarty!

Fakty pozostają faktami. Niezależnie od szlamu naniesionego potokiem niekontrolowanych wypowiedzi osób, z których co najmniej nie wszystkie mogą równać się intelektem z kimś, komu z taką pewnością siebie imputowały to, czego same były naocznym przykładem. Imputowały mu bowiem bezmyślność, naiwność, niewiarygodność. Obmyte ze szlamu, gołe fakty świadczą same o sobie. Idźmy więc dalej.

Świadectwo „pełnego zaufania” i „całej świadomości” obowiązywało przynajmniej do godziny ósmej niedzielnego poranka dnia spodziewanego ingresu. To jest fakt, którego nie da się ominąć. Fala bezmyślności i kłamstwa opadnie, czas i miejsce zostały zapisane. Dopiero około ósmej podano w mediach, na razie ostrożne, doniesienia o możliwości (możliwości!) odwołania ingresu. Informacja została podana do wiadomości publicznej o jedenastej. Wcześniej, od ósmej do jedenastej, były to tylko przypuszczenia.

Tak więc mamy kolejny fakt. Ludzie zgromadzeni w Katedrze nie mogli wiedzieć ani o złożeniu przez Arcybiskupa rezygnacji, ani też o przyjęciu jej przez Ojca Świętego. Miejsca w Katedrze zajęli już wcześniej. Nie wiedzieli nawet o nowych przypuszczeniach na ten temat, bo wcześniej wyszli z domów. Nie wiedzieli o nowym oświadczeniu Watykanu, nie przeciw niemu protestowali, bo go po prostu nie znali. Znali natomiast presję, jaką starał się wywrzeć na Arcybiskupa spektakl telewizyjny - ciągnący się długo, i im bliżej ingresu, tym bardziej przybierający na sile, z udziałem przede wszystkim „ludzi mediów”. To przeciw nim protestowali ludzie w Katedrze i pod nią, nie przeciw Papieżowi. Nie mogło być inaczej, bo logika faktów jest nieubłagana.

To ci ludzie właśnie nieugięcie trwali przy Ojcu Świętym, darząc go pełnym i pozbawionym wahań zaufaniem. Przypomnijmy: „Ojciec Święty ma do abpa Stanisława Wielgusa pełne zaufanie i z całą świadomością powierzył mu misję pasterza archidiecezji warszawskiej”.

Skoro jednak tak wyglądają fakty, to pytam i chciałabym od kogoś usłyszeć odpowiedź: Dlaczego do godziny przynajmniej ósmej siódmego dnia stycznia nie usłyszałam z ust żadnego wypowiadającego się w świeckich mediach duchownego, żadnego księdza, ojca, brata czy hierarchy, takiego jasnego, prostego i zdecydowanego powołania się na te słowa? Dlaczego nikt z nich zwyczajnie nie powiedział, że dyskusje po takim oświadczeniu są po prostu nie na miejscu? Jedynie biskup Leszek Sławoj Głódź przemawiał w duchu starej zasady Roma locuta, causa finita. Czyżby dla innych była już tak stara, że nieaktualna? Dlaczego nikt nie potrafił powstrzymać tego słowotoku przedstawicieli duchowieństwa, którzy mówili jakby nie to, co chcieli, ale to, co im ślina na język przyniosła? Być może przeoczyłam taką wypowiedź, ale na pewno nie stało się to dlatego, że słuchałam nieuważnie. Przeciwnie. Z wielką uwagą śledziłam to, co się działo.

A działo się i stało się coś całkiem bezprecedensowego. Po raz pierwszy od Mieszka i Dąbrówki Polska w reprezentantach swojego państwa i Kościoła odmówiła posłuszeństwa papieżowi. Odmówiła mu zaufania i zmusiła do wycofania. I to jest właśnie wstyd, i to jest ból. Do tej pory Polsce nie znany, bo gdyby ktoś chciał przywołać casus Puzyny, to przypominam, że działał on jako urzędnik austriacki, nie polski.

Przejdźmy jednak do kolejnych faktów. Oto pojawiło się następne oświadczenie Watykanu. Tym razem takie, jak trzeba. Tak w każdym razie oceniane. Rzecz jednak ciekawa – czytane wciąż dość selektywnie i raczej pobieżnie. Zwrócono uwagę, że cytowane jest jeśli już, to tylko jedno zdanie: „Postawa abp. Wielgusa w minionych latach reżimu komunistycznego w Polsce poważnie wystawiła na szwank jego autorytet, także wśród wiernych”. Nie zauważa się wszakże, że nie pada tu żadne słowo oceny tej postawy. A przecież taki jest fakt i cała reszta jest tylko domysłem. Dlaczego Ojciec Święty nie uznał za stosowne choćby jednym słowem tej postawy ocenić? Nie chciał? Czy może zapomniał albo znów nie pomyślał? Ciekawe. Niemniej fakt pozostaje faktem. Postawa ta, jakakolwiek była, wystawiła na szwank autorytet Arcybiskupa. Dlaczego jednak tak się stało? Czy dlatego, że wierni dowiedzieli się o niej wszystkiego, czy może przeciwnie? Te akta nie są pełne i nie są oryginalne. Sporządzone są z pewnością przez wrogów Kościoła i przedstawione w postaci mikrofilmów. Samo przeczytanie ich nie może dać odpowiedzi na wszystkie pytania. Żadna komisja, najbardziej przenikliwa i najbardziej rzetelna, nie może po ich przeczytaniu (bo wszak do tego w braku oryginałów musiało się sprowadzić badanie) wydać sądu o niczym więcej, jak o zawartości przejrzanych kopii dokumentów. Aż tyle, ale też i tylko tyle. Do oceny postawy „podsądnego” potrzeba jednak chyba więcej.

„…obecna fala ataków na Kościół katolicki w Polsce, bardziej niż szczerym poszukiwaniem przejrzystości i prawdy, pod wieloma aspektami wydaje się być dziwnym przymierzem: między ówczesnymi oprawcami i innymi przeciwnikami Kościoła, a także zemstą tych, którzy niegdyś go prześladowali, a zostali zwyciężeni wiarą i pragnieniem wolności narodu polskiego”.

To zdanie nie wydaje się wzbudzać szerokiego zainteresowania. Też dziwne. Bo jest na tyle zastanawiające, że warte na pewno uważnego przeczytania. Cóż to bowiem za przymierze? Kogóż to Watykan ma na myśli? Ówcześni oprawcy i inni, więc nie ówcześni, przeciwnicy… Którzy inni? „fala ataków … jest także zemstą” Zemstą?! Zemstą za co? Za gorliwe się wysługiwanie? A jednak tak, „zemstą tych, którzy niegdyś go prześladowali, a zostali zwyciężeni wiarą i pragnieniem wolności narodu polskiego”. Tym razem nie zabrakło koniecznej precyzji.

„Przy tej okazji dobrze też jest zauważyć, że sprawa abp. Wielgusa nie jest pierwszym i prawdopodobnie nie będzie ostatnim przypadkiem ataku na ludzi Kościoła, opartego na dokumentach Służby Bezpieczeństwa dawnego reżimu”. Roma locuta! A więc „sprawa arcybiskupa Wielgusa” to jednak w ocenie Rzymu nie skandal, nie wstyd, nie kryzys w Kościele, ale „przypadek ataku na ludzi Kościoła”. Przypominam tym, dla których to coś znaczy: to powiedział Rzym! – nie Radio Maryja. Zwracam na to uwagę przede wszystkim tym pleno titulo przedstawicielom duchowieństwa i laikom przyznającym się do katolicyzmu, którzy wypowiadali się na ten temat we wszystkich możliwych świeckich mediach.

Byli wśród nich i tacy, którzy powinni wiedzieć o historii Kościoła dużo więcej niż ja. A przecież i ja nawet wiem, jak nieufnie przyjęty był w Warszawie nominat Wyszyński, przeciwnik frontalnego starcia z władzą, ba, zwolennik dialogu na tych polach, które dawały szansę na to, że współpraca, tak, współpraca Kościoła i władzy może się okazać korzystna dla Polski. Oferował tej władzy lojalność w tych sprawach, które Polsce służyły. A było oczywiście tych pól niemało po wojnie, kiedy trzeba było odbudować i domy, i szkoły, i świątynie…

Nie tylko Warszawa, ale i Rzym nie patrzył na to „z pełnym zaufaniem”. Do czasu. Okazało się rychło, że to On, który wyrósł na Prymasa Tysiąclecia, miał rację. Kościół w innych krajach zagarniętych przez komunizm został zmieciony. W Polsce dźwigając wraz z narodem ciężar okupacji i terroru nie tylko przetrwał, ale w końcu zatriumfował. Rzym przekonał się, że może ufać Stefanowi Wyszyńskiemu, mimo że prowadził rozmowy… Stefan Wyszyński wiedział, że ludziom, którzy oddali się na służbę nikczemnej, szatańskiej ideologii, ufać nie może, a jednak ich nie nienawidził, a nawet nimi nie pogardzał. Chociaż był wielkim mężem stanu, nie był politykiem. Był kapłanem.

To ci, z którymi rozmawiał, byli jego wrogami, on nie był ich wrogiem. Dzisiejszy Sługa Boży wiedział, że są również, chociaż zagubionymi, dziećmi Bożymi. I tak ich traktował. Po śmierci „pana Bieruta” modlił się za niego. Nie był jednak naiwny. Wiedział, że taktyka rozmowy i dialogu niesie w sobie niebezpieczeństwo przekroczenia granicy, za którą posunąć się nie wolno. Ascetyk, człowiek głębokiej i żarliwej modlitwy, człowiek całkowitego zawierzenia, potrafił rozpoznać, która linia jest granicą i kiedy trzeba powiedzieć słynne „non possumus”. Który z jego zaufanych współpracowników miał równie genialne wyczucie? Któremu zdarzyło się niefortunnie tę linię przekroczyć?

Strategia Wielkiego Prymasa zasadzała się na zaufaniu przede wszystkim do Boga i Jego Matki, ale również na zaufaniu do tych wszystkich „robotników Pańskiej winnicy”, którzy dostali uprawnienia do prowadzenia rozmów o cegłach i wapnie na remont świątyni, o zgodzie na wydrukowanie każdej kartki, o procesji poza murami kościoła, o wielu codziennych sprawach każdej parafii i każdej diecezji. Również o każdym paszporcie. Ilu z nich zdarzyło się przy takiej okazji powiedzieć więcej, niż sami zdołali zauważyć? Ilu zdarzyło się zwyczajnie przestraszyć?

Niewiele wiemy o całej tej sferze życia Kościoła, szczególnie że byli w nim też zwyczajni agenci. Każdy, kto żył w tych czasach i miał śladową zdolność myślenia, musiał sobie zdawać sprawę, że są oni po prostu wszędzie. Pamiętam, że jako młoda dziewczyna byłam z rodzicami na obiedzie, na którym zaproszeni profesorowie seminarium duchownego opowiadali, jakie mają trudności z wyłuskaniem nasłanych tam młodych ludzi. Jednych udawało się rozszyfrować i pozbyć, inni sami występowali przed święceniami, ale byli i tacy, którzy pozwalali się wyświęcić i dopiero po jakimś czasie okazywało się, kim są naprawdę.

Czy ci, którzy pamiętają tamte czasy, mogli o tym nie wiedzieć? Nie słyszeć? To teraz TVN musi mnie pytać, czy przyjęłabym sakramenty z rąk księdza agenta? No więc tak, przyjęłabym. Jestem katoliczką nie z dzikiego naboru, ale z urodzenia, wychowania i przekonania. Wiem, że sakramentów udziela mi sam Bóg przez ręce kapłana. Te ręce są tylko narzędziem, a On potrafi użyć godnie narzędzia nawet niegodnego. I tyle.

Lustracja w Kościele! Po prostu śmiechu warte. Kościół nie jest tylko wspólnotą wiernych, jest „mistycznym ciałem Chrystusa”. Chrystus nie lustrował Judasza. On go napominał: „Jeden z was Mnie zdradzi”.

Kościół jest zgoła inną rzeczywistością niż świat, chociaż w świecie i dla świata działa. I jeśli ktoś tego nie rozumie, to nie rozumie i tego, dlaczego Prymas Wyszyński modlił się za Bieruta. Nie rozumie, chociaż zna je i cytuje, słów o miłowaniu bliźniego - bez wyjątku w wypadku wroga. Nie rozumie słów o przebaczeniu nie siedem, ale siedemdziesiąt siedem razy, nie rozumie dlaczego łotr razem z Jezusem znalazł się w Niebie. Nie rozumie nic. Używa słów „Prawda was wyzwoli”, bo ładnie brzmią, bo wydaje mu się, że akurat pasują, ale nie rozumie, co mówi. To może postara się zrozumieć chociaż to, że właśnie dzięki odważnej postawie otwarcia na to, co ryzykowne, Wielkiego Prymasa i Jego współpracowników, Kościół w Polsce istnieje i ma się dobrze mimo „ówczesnych oprawców i innych przeciwników Kościoła”, mimo ich furii i zemsty.

To On, Wielki Prymas, mógłby nam coś powiedzieć o tym, jak sobie radził i kto mu w tym pomagał, a kto szkodził. Nie wiem, czy słowa Jego najbliższego współpracownika, Prymasa Glempa, wypowiedziane w niedzielę w Katedrze, w której On tyle razy się do nas zwracał: „Dzieci Boże i dzieci moje”, nawet mimo stylistyki, która tak razi koryfeuszy intelektu, były z Jego natchnienia - ale wolno mi w to wierzyć. I wierzę.

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Polityka