Bo mam naprawdę dość. Dość robienia z tata wariata i ze mnie idioty. Idę, wrzucam do pudła jakąś idiotyczną kartkę, z którą nie wiem, co się dalej dzieje, potem jest show z jakimiś „celebrytami”, którzy podbijają atmosferę w „oczekiwaniu na wyniki”, są jakieś liczby, które za chwilę okazują się nieważne, a potem jest niesmak, że znów dałam się zrobić w durnia. Naprawdę, ile razy można?
Przysięgłam sobie ostatnio, że nigdy więcej, starczy. Żeby mnie nie dopadł ten ogólny amok – że obowiązek, że sumienie, że Ojczyzna, zaszyłam się na Hali Gąsienicowej, która też jakaś się zrobiła beznadziejna, bo zarośnięta tak, że gór nie zobaczysz, jak się nie wysilisz. Trzymałam się twardo do dzisiejszego ranka.
I rano przy kawie przeczytałam, że w programie typa jak dla mnie niewymawialnego złożył wizytę bądź co bądź wciąż oficjalnie sprawujący urząd Prezydent bądź co bądź mojego kraju. Człowiek, który – czy chcę, czy nie chcę – reprezentuje i uosabia mnie, moją historię, moją teraźniejszość i moje zapatrywania na przyszłość w całym szerokim świecie.
Szczerze powiem, poczułam się jak w potrzasku. Nadal nie wierzę w wybory, liczenie głosów, obywatelskość, demokrację, cały ten sztafaż odurniający ludzi w dzisiejszych czasach. Nadal uważam, że są to narzędzia służące do zaczadzania głów, żeby je tym skuteczniej golić, niezależnie zupełnie od tego, jaką kartkę wrzucę do pudła i czy ją w ogóle wrzucę.
Nie mogę wszakże zdobyć się na obojętność w sytuacji, kiedy sama przed sobą musiałbym się wstydzić, że w najmniejszy choćby sposób być może przyłożyłam się jednak do trwania tej poruty. Nie wierzę w cały ten cyrk wyborczy, ale nie mogę też już znieść tego niezasłużonego, a towarzyszącego mi nieustannie poczucia totalnej kompromitacji.