niktt niktt
840
BLOG

Performance z udziałem HTL

niktt niktt Kultura Obserwuj notkę 3

 

W 1898 roku paryski marchand i właściciel galerii Maurice Joyan sfotografował na plaży Le Crotoy swojego przyjaciela z dzieciństwa hrabiego Henri Marie Raymond de Toulouse-Lautrec-Montfa. Zdjęcie pochodzi ze stron internetowych: http://www.howtobearetronaut.com, http://www.no-miedo.com oraz ze strony muzeum sztuki współczesnej w Nowym Jorku  

I

Jesteśmy w Langwedocji - ojczyźnie katarów.

Pomykamy krętymi drogami podstępnie wijącymi się między wzgórzami, mijamy zagubione wioski i skamieniałe miasteczka. Co rusz coś odkrywamy; jakieś ledwo widoczne tajemne przejścia, czy nic nie znaczące ścieżki prowadzące donikąd.

Wyobrażenia o tej ziemi, co spłynęła niegdyś krwią jak mało która, wcale nie spłowiały. Tajemnica kusi wieloznacznością, niewiedza łechce wyobraźnię i rozpala umysły, a niepokojące krajobrazy poganiają nasze myśli.

Nie mam pojęcia dlaczego tego lata znaleźliśmy się akurat tutaj? To był chyba jakiś impuls, jakiś błysk, nic nie znacząca zachcianka. Bo cóż to takiego katarzy - skamieniałe namiętności sprzed 800 lat? Herezja, która co prawda zachwiała kiedyś Rzymem, lecz dzisiaj mało kogo obchodzi? No może tylko historyków, albo religioznawców, lecz nas wcale! To raczej, nie do końca zrozumiała fanaberia, aniżeli fascynacja!

II

Dla katarów najważniejszy był problem zła.

Ujmowano to tak: "Na początku były dwie zasady - Dobra i Zła, a w nich istniały odwiecznie Światło i Ciemność. Od zasady Dobra pochodzi wszystko co jest Światłem i Duchem; od zasady Zła pochodzi wszystko co jest Materią i Ciemnością...".

Rytuał katarów był prosty. Zawierał modlitwy i śpiewy, długie posty i niedługie kazania. Kult mógł być sprawowany dosłownie wszędzie.

Najistotniejszym rytuałem było conosamentum, czyli pocieszenie. Otrzymywał je Wierzący wtedy kiedy zapragnął przejść do kategorii Doskonałych. Bo katarzy dzielili się na dwie kategorie - Wierzących i Doskonałych. Nawiasem mówiąc termin "Doskonali", czyli Dobrzy Ludzie (Les bons hommes) przekazała potomnym, zapewne wbrew swym intencjom, krwawa Święta Inkwizycja.

III

Ruszyliśmy ku katarskim zamkom.

Jako pierwszy odwiedziliśmy zamek Termes, odległy od nas o 70 km. Dojechaliśmy tam dosyć szybko i już w upale - bo tutaj słońce, w przeciwieństwie do wybrzeża, było gorące.

Wioska u podnóża zamku Termes przyrastała do strumienia. To tylko jedna, wąska uliczka, gdzie dwa samochody z trudem mogą się wyminąć. I jeszcze kilka innych, węższych uliczek do tej jednej schodzących z góry. Merostwo usadowiło się w niewielkim budyneczku i dzieli swą dostojną siedzibę równiutko po połowie z publicznym szaletem.

W garażu, tuż przy tej wąskiej ulicy nad samym strumieniem właśnie oprawiano świeżo upolowaną sarnę. Kilku facetów głośno perorowało, głos niósł się wąwozem, na haku wisiała ociekająca posoką sarna, kilku innych siedziało na murku tuż przy strumieniu.

Tutaj jest daleko do cywilizacji. Panuje trudna do wyrażenia atmosfera. Czuje się ją w gardłowo wypowiadanych słowach, których znaczenia nie rozumiemy, w dzikości spojrzeń i w prostocie ducha, która wyraża - być może - tęsknotę za utraconą przed wiekami świętością.

W strumieniu kłębiły się zwinne ryby, a woda spływająca z góry raziła przeźroczystością.

Znaki na ścianie narożnego domu poinformowały nas, gdzie potrzeba iść aby dojść do zamku. Zamek, doskonale z wioski widoczny, górował nad wszystkim lśniącymi, białymi kamieniami.

Odnajdujemy recepcję, kupujemy bilety, oglądamy krótki film z angielskimi napisami o katarach oraz zamku, a na koniec otrzymujemy czerwoną teczkę z opisem punktów na trasie zwiedzania i ze wskazaniem, gdzie należałoby się zatrzymać, aby pomyśleć się nad marnością tego świata. Facet w recepcji miły. Idziemy!

Zamek katarów Termes to potężne kamienne ruiny na wysokim wzgórzu. Idziemy tam wąską drogą, która zaraz przemienia się w wijącą trawersami ścieżkę. Słońce świeci mocno, pot powoli spływa po rozgrzanej skórze. W końcu docieramy na miejsce. Patrzymy teraz z góry na zielone wzgórza i na czerwone dachy rozsypane jak dziecięce zabawki u zamkowego węzgłowia. Idziemy wyznaczonym szlakiem. Zatrzymujemy się tam gdzie wskazuje nam czerwona teczka. Tu to, tu tamto. Tu bronili, tam nacierali. Tu gromadzili wodę, której i tak w końcu zabrakło. Tam były kobiety i dzieci, a tu zamkowi obrońcy. A tu ich wszystkich spalili!

Słowa drżą w nagrzanym powietrzu niczym owady, cisza skrywa wołania sprzed wieków. Trudno ożywić miniony czas. Ale można!

IV

Kościół był mocno zaniepokojony postępami kataryzmu. Różnie też na przestrzeni XII wieku wyglądały wzajemne relacje papiestwa i katarów - od teologicznych dysput, poprzez ekskomuniki, z których niewiele sobie robiono, aż po drobne wojenne potyczki. Toczyło się to ze zmiennym szczęściem i choć losy albigensów plotły się pokrętnie, to jednak nie tragicznie.

Wszystko zmieniło się w roku 1198 kiedy na tron papieski wstąpił Innocenty III. Za jego panowania spory na argumenty skończono definitywnie i rozpoczęto krucjatę, której zwycięzcą mógł być tylko Kościół. Los katarów został ostatecznie przesądzony!

V

Tak w Narbonne, jak i w większości miast Langwedocji, gdzie po śmiertelnych zmaganiach siepacze Szymona de Montefort powalili albigensów unicestwiając ich razem z ich kobietami i dziećmi, a konkretnie mordując ich i paląc na stosach - a więc jak w większości takich miast, każdego zwiedzającego uderza przede wszystkim wielkość i dziwność tamtejszych kościołów.

Tak było w Tuluzie, tak było w Albi, tak było w Geilac. I taki sam jest kościół w Narbonne. To znaczy nie jest on taki sam - jest nieco inny, lecz ma dwie z tamtymi wspólne cechy - jest wielki i dziwny! Tak jak tamte, kościół w Narbonne jest olbrzymi, dziwny i niedokończony.

Katedra w Tuluzie to olbrzymi asymetryczny twór, którego wnętrze powala wielkością i tą, nigdzie indziej niespotykaną, asymetrycznością.

No i katedra w Albi - najdziwniejsza z dziwnych. Olbrzymia forteca, bastion, a nie kościół. To z Albi mieli wywodzić się albigensi i stąd mieli szerzyć swe heretyckie pomysły. A zatem po ich unicestwieniu to właśnie w Albi należało pokazać potęgę katolickiego świata. To tu musiał powstać pomnik pychy zwycięzców, apoteoza próżności i zadufania - kwintesencja niezrozumienia istoty pokory w chrześcijaństwie. Katedra w Albi to taki średniowieczny Licheń.

VI

Tuluza w XII - wiecznym świecie była miastem w Europie znaczącym. Wedle szacunków to było ponoć trzecie co do wielkości i znaczenia miasto ówczesnego świata - po Rzymie i Wenecji.

Jej władcy - hrabiowie Tuluzy z dynastii Saint Gilles panowali nad olbrzymim terytorium. Ich ziemie rozciągały się od Guyenne po Sabaudię i od Quercy po Pireneje. Było to bogate i mocne państwo, jedno z najważniejszych państw ówczesnej zachodniej Europy. Obejmowało piętnaście dzisiejszych departamentów Francji.

Hrabiowie Tuluzy pochodzili z linii Rajmunda. Rajmund V rządził do 1194 roku, po nim władzę objął jego syn Rajmund VI. Pośród ich wasali najznaczniejszymi i najbardziej wpływowymi byli wicehrabiowie Carcassonne, Beziers, Albi i Razes z rodu Tranceval.

Hrabiowie Tuluzy jednoznacznie sprzyjali albigensom w ich sporach z papiestwem. W samej krucjacie pomimo, że starali się meandrować pomiędzy zwaśnionymi stronami, to w istocie opowiadali się po stronie swych heretyckich poddanych. Zapłacili za to wysoką cenę! W ostatecznym rezultacie utracili bezpowrotnie wszystkie swoje ziemie.

Na historię katarów nakłada się więc tragedia panowania trzech władców Tuluzy z dynastii Saint Gilles - hrabiów Rajmunda V, Rajmunda VI i Rajmunda VII. To tragedia w trzech aktach.

Ten ostatni ostatecznie w roku 1249 utracił władzę na rzecz Alfonsa z dynastii Kapetyngów.

Kraj spływał krwią, a krucjata i wojny przeciwko katarom prowadzone wojskami papiestwa dowodzonymi przez bezwzględnego Szymona de Monteforta pochłonęły tysiące ofiar. Miasta ogołocone z dobytku i pozbawione pomordowanych mieszkańców zionęły pustką i spalenizną.

Kamienie wszelkich umocnień raz poruszone, rozchwiały się i rozchybotały na dobre. Nic nie było już pewnego, wszystko było umowne i wątłe. Płonęły stosy katarskich kobiet i katarskich dzieci. Katarscy mężczyźni ginęli zaś tysiącami w walce. W powietrzu unosił się słodkawy zapach nadpalonych ciał, krew wsiąkała w ziemię w nazbyt wielu miejscach. Zginęło wtedy - jak twierdzą niektórzy - półtora miliona ludzi. Langwedocja, zanim ją siłą złączono z Francją - tą najstarszą córą Kościoła - musiała zapłacić daninę krwi.

Zamki katarów wciąż trwały i stanowiły ostatnią ostoję w rozżarzonej lawie zdarzeń. Wydawało się, że zdołają oprzeć się nawale rozwścieczonego Kościoła. Stanowiły złudną nadzieję, iż bieg zdarzeń można odmienić, a koło historii obrócić się w innym kierunku.

Katarzy wypędzeni z domostw, z miast i wiosek, pozbawieni dobytku pochowali się w tych twierdzach na zielonych wzgórzach Langwedocji. Skryli się w niedostępnych zamkach Paylaurens, Fenouilet, Pierrepertuse, Queribus czy w Termes i w Arques, które, jak się wydawało, były nie do zdobycia. Wkrótce okazało się to złudzeniem. Wszystkie, co do jednego, wcześniej czy później padały jeden po drugim. Obrońcy płonęli u ich podnóży na stosach. Najdłużej, bo aż do roku 1244 bronił się zamek Montsegur - święte miejsce katarów! Lecz i on w końcu padł!

VII

Słońce jest nisko. Wokół nas nadzy ludzie opromienieni słońcem. Siedzimy na plaży obok siebie, każde zapatrzone w swoją białą kartkę. Zapełniamy je powoli i systematycznie. Zapisujemy to co ulotne, co zdarzyło się przed chwilą, przed kilkoma godzinami, czy przed kilkoma dniami.

Tylko to pozostanie.

Na zamku Termes doznaliśmy w pewnym sensie objawienia!

Kościół dlatego zniszczył albigensów, gdyż oni inaczej definiowali zło! A definiowanie zła należy i zawsze należało do Kościoła! W ogólnym zarysie można powiedzieć tak: "To co dobre jest dla Kościoła, złem nie jest!". Nie wdając się oczywiście w niepotrzebne filozoficzne rozważania, które nazbyt dociekliwe też dobre dla Kościoła nie są.

Zamek Termes obejrzeliśmy szczegółowo. Wydeptane ścieżki prowadziły nas wzdłuż kamiennych murów po obu ich stronach. Co jakiś czas zatrzymywaliśmy się i wpatrywaliśmy w zalesione wzgórza Langwedocji. Wyglądały jak przed wiekami. Poza czerwonymi dachami miasteczka rozsypanymi u podnóża zamku i soczystą zielenią wzniesień niczego innego nie sposób było dostrzec. Wiatr chłodził wtedy emocje obrońców, a dziś już tylko rozwichrzał nasze myśli.

W kamiennej cysternie przechowano wodę z ostatniego deszczu, który spadł tu wczoraj. Nikogo wokół. Pustka! Białe, nieciosane kamienie poukładane kiedyś przez kogoś i nieopatrznie rozsypane - ślady miejsc i zdarzeń dawno minionych. W ślepym murze niczym memento pozostał niemy otwór w kształcie krzyża. Czy spoglądano kiedyś przezeń? Czego wyglądano?

Ziemia wokół zamku Termes nie ma zapachu krwi. Zresztą nawet nie wiem jak krew sprzed 800 lat mogłaby teraz pachnieć.

Zeszliśmy niżej, do miasteczka gdzie w kawiarence, jakby na prędce skleconej - z kotem śpiącym w wiklinowym fotelu - wypiliśmy świetne espresso, by zaraz potem ruszyć ostro pod górę, w kierunku następnych katarskich zamków - Villerouge Termenes i Arques!

VIII

W Langwedocji czasów katarów pojawiło się zjawisko zdumiewające i nigdzie indziej nie spotykane. To literacki ruch trubadurów - zaskakujący swobodą, bogactwem i zasięgiem. Można z powodzeniem naliczyć pięciuset znanych z imienia trubadurów. Są wśród nich książęta, rycerze i duchowni, a nawet synowie prostych mieszczan.

W ich bogatej twórczości odnajdziemy wszystko - frywolność, miłosne wyznania i skargi na obojętność dam serca, lecz też opowieści o przygodach i zdarzeniach zwykłych i niezwyczajnych. Jest ta twórczość odbiciem stanu ducha zarówno autorów, jak i słuchaczy, który w pełni dojdzie do głosu dopiero kilka wieków później, w Renesansie.

Apogeum tej liryki przypada właśnie na okres chwały hrabiów Tuluzy - Rajmunda V i Rajmunda VI oraz nasilenia prześladowań wyznawców kataryzmu. Trubadurzy jednak tym się nie przejmowali. Uważali, że najtragiczniejsze nawet wydarzenia winny ustąpić pola poezji.

Dlaczego w Langwedocji - tej krainie błyszczącej i szczęśliwej, inteligentnej i frywolnej rozwinęła się tak zaskakująca kontrastem głoszonej ascezy, religia albigeńskich heretyków?

Jak pogodzić swobodną lirykę trubadurów z religijnym rygoryzmem katarów?

Trudno sobie wyobrazić, aby istniały tam dwa, ignorujące się wzajemnie światy. Raczej należałoby sądzić, że tak katarscy Doskonali, jak i trubadurzy mieli tych samych słuchaczy. Problem tej niezwykłej koegzystencji dwóch spojrzeń, odmiennie opisujących rzeczywistość do dzisiaj pozostał nierozstrzygnięty!

IX

Być może właśnie owa niezwykłość i zawiłość losów Langwedocji zaowocowała wydaniem tam na świat postaci tak przedziwnej jak Henri Marie Raymond de Toulouse-Lautrec - genialnego malarza i niesfornego performera. Prekursora i epigona zarazem! Artysty zadziwiającego swobodą twórczą, wielością talentów i nietuzinkowym życiem.

Cóż można napisać o tym genialnym karle - późnym wnuku upadłych władców Tuluzy?

Zaiste, złączenie w jedną całość ponurej historii katarów i tragicznych losów ich możnych protektorów - hrabiów Tuluzy, władców jednego z potężniejszych państw XII wiecznej Europy z historią krótkiego życia Henri Marie Raymond de Toulouse-Lautrec-Montfa - tego obdarzonego kalectwem i artystycznym geniuszem potomka owych historycznych władców, skłania ku refleksji!

Trudno jednak powiedzieć co może być fascynującego w takim połączeniu? Ale coś jest!

Bo skąd w potomku tak zacnego rodu o koturnowej proweniencji tyle luzu i dezynwoltury?

Można sobie bowiem wyobrazić hrabiów Raymondów de Toulouse rywalizujących z papieżami i królami Francji o panowanie nad duszami poddanych w Langwedocji oraz nad ich ziemiami. Krwawy to był dyskurs o pojmowaniu zła w ramach dwunastowiecznych pojęć teologii.

Można sobie wyobrazić zażarte spory jakie toczyli w kamiennych murach klasztorów katarscy Doskonali z najprzedniejszymi umysłami katolickiego świata. W końcu też można sobie nawet wyobrazić sporów tych rozwiązanie - krwawy mord, rabunek i gwałt!

Aż wreszcie, można sobie także wyobrazić wyzucie tych, jakże potężnych władców Tuluzy z ich odwiecznego dziedzictwa, kiedy pomimo sprytnych sztuczek jakie czynili, mimo podstępów, zdrad i hołdów jakie zmuszeni byli złożyć tym i owym, w ostatecznym rezultacie musieli oddać swe państwo zachłannej Francji.

Lecz czy można sobie, na końcu tej tragicznej i poplątanej historii wyobrazić maleńką i groteskową postać HTL - tego upadłego hrabiego Tuluzy, śmiesznego karła i geniusza? Bardzo wątpię!

X

Idziemy przez Albi. Miasto przygasa południowym słońcem, jakby przygniecione nawałem późnej poświaty. Idziemy wąskimi, różowymi ulicami starego miasta.

"Malarstwo Lautreca pachnie syfilisem" - miał kiedyś powiedzieć Edgar Degas, chociaż to właśnie jego HTL wielbił nade wszystko. Świat odwrócił się od Lautreca. Kpił z tego karła i pogardzał nim. A on pomimo tego zachowywał pogodę życia i empatię wobec wszystkich wokół.

Może to groteskowość postaci czyniła zeń kogoś ceniącego humor?

Może owo zamiłowanie do życia bohemy, do życia na luzie, na rauszu wśród paryskich żuli i zmęczonych życiem zużytych kurtyzan pozwalało mu nabrać dystansu do siebie i do otoczenia?

Skąd w potomku tak zacnych przodków zamiłowania tego rodzaju?

Czemu los przeznaczył go do takiego życia, obdarzając przy tym niezwykłym talentem?

Czy może Bóg - jak to zwykł czynić - po raz kolejny z nas zakpił?

A może prawem genetyki musiało tak się wydarzyć, bo ci zacni przodkowie nie byli wcale zacni, a wręcz przeciwnie - byli "popędliwi, gwałtowni, zuchwali bez granic, oddawali się w ciągu wieków szaleństwom najbardziej nieokiełznanym, pijaństwu i gwałtom" - jak napisał o nich H. Perruchot.

XI

Dom Toulouse-Lautreców w Albi nie przypomina pałacu niegdysiejszych władców Tuluzy. To ponury budynek, a w zasadzie budyneczek z czerwonej cegły wciśnięty w naroże wąskich, zbiegających się w tym miejscu uliczek starego miasta.

Aczkolwiek stara substancja Tuluzy, Albi czy Geilac i innych miast Langwedocji jest do siebie bliźniaczo podobna i uderza różowością ceglanych elewacji i oszczędnością w zdobieniach, to jednak zdawać by się mogło, że arystokratyczny pałac byłych władców tych ziem powinien odbiegać nieco od tych stereotypów. Tak nie jest.

Pałac, w którym przyszedł na świat HTL jest ponurym przybytkiem lekko przykurzonym różowym pyłem. Co prawda nie tak ponurym jak biskupi pałac, gdzie umieszczono jego muzeum, ani tym bardziej jak słynna katedra w Albi, przypominająca obronny bastion, a nie dom Boga - to jednak pałac Toulouse-Lautreców ponury jest również!

XII

W muzeum w Albi obok wielu obrazów HTL są też fotogramy przedstawiające koleje jego życia. Na jednym z nich uwieczniono wyjazd na polowanie.

Dostojni panowie z bronią myśliwską w dłoniach siedzą na koniach, podniecone psy są gotowe do ujadania, a plebs do podjęcia nagonki. I oto pośród tego wykwintnego towarzystwa zafascynowanego mającą rozpocząć się za chwilę zabawą, nieco z boku, jawi się postać karła z wielką trąbą okręconą wokół ciała. To maleńki, acz już dorosły hrabia Henri Marie Raymond de Toulouse-Lautrec-Montfa! Śmieszny wyglądem, acz poważny wyrazem młodej twarzy.

Ów rodzajowy obrazek z życia wyższych sfer w czasach Belle Epoque zawiera kwintesencję pozycji HTL. Sytuuje go z jednej strony jako członka tej sfery towarzyskiej, a jednocześnie ukazuje cały bezsens takiego usytuowania. Pokazuje groteskowość i śmieszność jego tam przebywania. Powaga i namaszczenie innych, kontrastuje ze śmiesznością owiniętego olbrzymią trąbą karła!

HTL nie jest na tym fotogramie późnym wnukiem bohaterskich Rajmundów, potężnych hrabiów Tuluzy, co to próbowali obronić swych heretyckich poddanych przed okrucieństwem rozsierdzonego papiestwa. On jest tutaj zwykłym błaznem mającym swym wyglądem i wielką trąbą rozbawić znudzone towarzystwo.

Lautrec tę niezręczność wyczuwał, on ją rozumiał, a nawet - jak sądzę - akceptował. Stąd dziesiątki, jeśli nie setki zdjęć i fotomontaży z jego udziałem, wskazujących na fascynację otwierającymi się z tego powodu możliwościami twórczymi. Miał dystans do siebie. Artystą był wielkim, bo tylko takich na to stać.

XIII

Obrazów HTL w muzeum jego imienia na placu Świętej Cecylii w Albi nazbierano wiele. Jest ich tu ponad tysiąc. To najbogatsze i najczęściej odwiedzane francuskie muzeum poza Paryżem. Są tutaj prace tworzone przez HTL we wczesnej młodości, jak i te ostatnie - namalowane tuż przed śmiercią. Zgromadzono tu wszystkie jego plakaty w liczbie 31. Foldery w kilku językach opowiadają o tych obrazach, o historii ich powstawania, o postaciach i okolicznościach, które im towarzyszyły.

Słychać szmer butów ostrożnie przesuwanych po kamieniach posadzki biskupiego bastionu, słychać szepty ludzi wpatrzonych w kolorowe prostokąty na ceglanych ścianach. Jedno życie, jedna pasja, jedno udręczenie zamknięte w tym zimnym kokonie. Poddane wiwisekcji przez próbujących rozgryźć zagadkę HTL i znajdujących w tym przyjemność.

W jednej z sal na parterze zawieszono portret matki - hrabiny Adele de Toulouse-Lautrec przy śniadaniu na zamku Malrome. Lautrec namalował ją mając zaledwie 17 lat. Nie jest to obraz jakoś szczególnie niezwykły, nowatorski technicznie. Jest wręcz banalny, wykonany techniką nader wówczas popularną. Choć sprawnie zrobiony, nie jest oryginalny. Na tle innych, artystycznie dojrzałych prac HTL, ten portret jedynie zapowiada przyszły talent artysty.

A jednak jest coś w tym portrecie. Jest w nim coś takiego co przykuwa uwagę, każe zatrzymać się przy nim dłużej i wpatrywać się weń intensywnie. Coś nakazuje wejrzeć wgłąb tego dzieła. Dlaczego?

Na portrecie przedstawiono nie tylko młodą, acz dojrzałą kobietę z lekko przymkniętymi oczami i filiżanką herbaty przed sobą. Nie tylko przebija z niego jasność tła i pogoda zamku Malrome, w którym dwadzieścia lat później przyjdzie Lautrecowi rozstać się ze światem.

Jest tu coś więcej.

Spod przymkniętych powiek kobiety wymyka się gorycz wiedzy o nieuchronności losu. Ona już wie, że los HTL jest przesądzony! Zna lub domyśla się genetycznej przyczyny takiego obrotu spraw. I cierpi.

Jej cierpienie jest cierpieniem matki uznającej nieodwracalność wyroków losu, którym nie sposób się przeciwstawić. Być może zastanawia się nad rodzącym się talentem syna, któremu teraz godzinami pozuje? Nad tą żarzącą się iskrą, co los dał mu ją w zamian. I co z niej może wyniknąć?

XIV

Malował szybko, niecierpliwie, jakby przeczuwał, że ma mało czasu. Nie miał ulubionego tematu. Malował wszystko co było wokół niego, co go otaczało. Twarze, postaci, wnętrza. Portrety. Pozy. Akty brzydkich kobiet i codzienne ich czynności, w których uczestniczył. Był przecież stałym mieszkańcem paryskich burdeli. Malował toaletę kurtyzan, ich zmęczenie, zniechęcenie, ból, brud i drobne radości. Malował tani blichtr i pozory. Piękno i brzydotę. Częściej brzydotę! Zwykłe życie.

Tworzył afisze dla paryskich imprez, słynnych przedstawień, występów sławnych ludzi. Między innymi to dzięki niemu uznano plakat za dzieło sztuki. Cenił fotografię. I oczywiście cenił performance, w których pojawiał się jako postać uwikłana w niewyobrażalne sytuacje, bo przez naturę obdarowana dość specyficznym image.

Nie żył długo. Żył krótko. Zmarł udręczony alkoholizmem i kiłą. Do końca pozostał wierny swej niezależnej naturze, duchowi odkrywcy ciemnych stron życia i poezji ukrytej w tym mroku. Był nie tylko oryginalnym malarzem, lecz i prekursorem dopiero co powstających dziedzin sztuki - takich jak kolaż, plakat, czy performance właśnie.

Był jak langwedoccy trubadurzy wobec katarów i jak ci sami katarzy wobec strupieszałego papiestwa. Był odrębny. Pełen sprzeczności. Śmieszny i wielki zarazem!

 

 

niktt
O mnie niktt

mam wątpliwości

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Kultura