W Moskwie wylądowałem późnym popołudniem. Pogoda świetna, gorąco, ale przyjemnie (zasługa suchego powietrza) - miła odmiana po Szanghaju.
Powód przybycia do Moskwy był jeden - coś do zjedzenia. Miałem się spotkać ze znajomym, inicjatywa po jego stronie, więc szybko zadecydował: Polskiego nic nie znajdziemy, ale niech będzie rosyjskie. Nic bliższego nie znajdziesz - zaśmiał się jeszcze, potwierdzając adres. Ok - więc Moskwa.
Trafiłem trochę po 17 do wskazanej restuaracji. Lokal interesujący - wizualnie jak z pamiętnych czasów. Warto wiedzieć, że początki restauracji sięgają roku 1954.
Rzut okiem w kartę i już wiem, co muszę spróbować .
Na pierwszy ogień znajomo brzmiące (Polskie), choć nie do końca (salami). Wersja angielska - Hard sausage. Niestety okazuje się, że dzisiaj nie ma w menu. Szkoda. Trzeba obejść się ze smakiem.
Pocieszenie przychodzi w kiszonych ogórkach, które nazwano pewnie dla niepoznaki - Self-control sour cucumber, russian style (trochę się obawiam, co będzie, jak się ogórek nie będzie kontrolował, ale ryzykuję - w końcu raz się żyje).
Do tego danie na widok nazwy którego zaśmiewam się pod nosem. Ktoś ma czarne poczucie humoru, bo nie tak wyglądały 'uczty' w kołchozach (Kolhoz Feast): wieprzowina na talarkach ziemniaczanych z cebulką. Do tego dokładam deser z akcentem chińskim.
Do picia? Mocne trunki odpadają, z racji na kilka wciąż czekających mnie spotkań - ale uwagę moją przykuwa ... kwas chlebowy. Nie odmawiam sobie słusznych rozmiarów szklanicy tego trunku.
Czego chcieć więcej? Jakaś muzyka może? I to da się załatwić - w całkiem przyjemnym wykonaniu:
-----
Po dwóch godzinach kończymy ucztę. Trzeba uciekać, jutro rano spotkanie w Pekinie. Na całe szczęście 'Moskwa' blisko centrum Pekinu, więc nie będzie źle.