Obchodzenie polskiego święta niepodległości w listopadzie to całkowita strata czasu. W takie dni, jak wczorajszy, kiedy leje, zimno i wszystko pozamykane, nikomu nie chce się wychylać nosa za próg.
Może w jakiejś Warszawie paru polityków jeszcze ma w tym konkretny interes. W mniejszych miastach jednak – pomijając pobudki czysto patriotyczne – to już kompletna strata czasu i pieniędzy. Trzeba niebywałego hartu ducha, żeby pójść popatrzeć na kapiące nosy bonzów samorządowych.
Większość rodaków spędziła dzień przed telewizorem. Nieliczni próbowali gdzieś pójść, ale pogoda skutecznie zniechęcała. Nawet w ogródku nie bardzo dało się sprzątnąć liście czy poprzycinać gałęzie.
Nie warto nawet rozwlekać się nad stratami dla kulejącej gospodarki narodowej, zafundowanymi z okazji kolejnej rocznicy zakończenia Wielkiej Wojny. Przecież nikt z pouczających o tym, co to znaczy „miłować ojczyznę”, nie zapłaci za straty ani grosza z własnej kieszeni. Łatwiej będzie uszczęśliwiać podnoszeniem podatków, powiększaniem zadłużenia, tak by nasze (nie ich, a jakże) dzieci spłacały odsetki od pychy polityków.
Bezmyślne i bezwstydne "świąteczne" marnowanie czasu nie powinno być obowiązkowe. Jeżeli ktoś chce, niech sobie urządza capstrzyki, smętne biadolenia i inne defilady. Chyba, że besserwisserzy sejmowo-kacelaryjni za najwyższą cnotę narodową Polaków uważają lenistwo.
Ostatecznie można przenieść to święto w inny, sensowniejszy termin. Kiedy przynajmniej będzie jakaś alternatywa: basen, pielenie, czy choćby przyjemny spacer.