Mariusz Bondarczuk Mariusz Bondarczuk
559
BLOG

Niedziela bez "Teleranka" (cz. II)

Mariusz Bondarczuk Mariusz Bondarczuk Polityka Obserwuj notkę 0

W pocie czoła przez całą noc z 12 na 13 grudnia 1981 roku esbecy i milicjanci wygarniali w województwie ostrołęckim z domowych pieleszy kilkudziesięciu mężczyzn i pakowali ich do nowo wybudowanego aresztu w Ostrołęce. Odwiedziliśmy kiedyś z Tadeuszem Witkowskim stolicę województwa nad Narwią, gdy owa ponura budowla była jeszcze wznoszona. Zażartowałem wówczas:

 - Patrz Tadek, budują dla nas.

Miałem okazję niedługo potem „podziwiać" świeżą jeszcze inwestycję od środka: przestronne korytarze, schludne kraty, izby z wyprofilowanymi, żeby wygodnie się leżało, nowoczesnymi, choć trochę twardymi barłogami.

Gospodarz

Wieczorem 12 grudnia 1981 roku w gabinecie Gospodarza, jak w milicyjnym żargonie nazywano pułkownika Wacława Dąbrowskiego, szefa Wojewódzkiego Urzędu Spraw Wewnętrznych w Ostrołęce, odbyła się narada z udziałem trzech pełnomocników MSW - każdy w randze pułkownika SB. Wezwano na ten konwektykl Jerzego Długokęckiego, przasnyszaka, wówczas porucznika MO, wcześniej mojego kolegę z pobliskiego podwórka i trochę później z niższej klasy w liceum. Dąbrowski podał Jurkowi kopertę i powiedział:

- O północy zostanie wprowadzony stan wojenny. Będziecie dowódcą konwoju internowanych. Zapoznajcie się z tym planem.

Mowa w nim była o eskapadzie, w której mieli uczestniczyć m.in. łącznicy... na motocyklach. Za oknem prawie 20 stopni mrozu i ślizgawka na szosach. Plan przewidywał odwiezienie pojmanych działaczy Solidarności do Kamieńska, gdzie stosunkowo niedawno był bunt więźniów i tamtejszy zakład karny został poważnie nadwerężony. Dąbrowski nie miał widocznie o tym zielonego pojęcia. Oznajmił mu to dopiero Jurek. Po chwili Gospodarz dostał już jednak inne wytyczne z centrali:

- Pojedziecie do Iławy - powiedział do Długokęckiego.

Jurek tuż przed wyruszeniem konwoju z internowanymi powiedział mi, że słyszał właśnie przemówienie Jaruzelskiego o wprowadzeniu stanu wojennego. Czuło się grozę chwili. Staliśmy przy wyjściu z aresztu. Nagle zobaczyłem Janusza Domańskiego schodzącego po schodach w pyciach, nazywanych też laczkami, w których został internowany w mieszkaniu Tadeusza Witkowskiego. Janusz miał mokre skarpety. Podnieśliśmy szum. Jakiś klawisz z ostrołęckiego aresztu wyfasował Domańskiemu na podróż w nieznane (nikt nas przecież nie informował, gdzie wyruszamy) używane, milicyjne półbuty.

Konwój

13 grudnia ok. 9-tej ponad 50 mężczyzn, mieszkańców województwa ostrołęckiego, zapakowano do samochodów:  jednego dużego osinobusa, nazywanego lodówką, bo panowało w nim przejmujące zimno oraz pięciu busików zwanych sukami. Ja znalazłem się w jednej z nich. Po znajomości umieścił mnie tam wspomniany wcześniej Jurek Długokęcki, zdegradowany w międzyczasie do funkcji zastępcy dowódcy konwoju. Trochę się stawiał Dąbrowskiemu, wypominając mu owych łączników na motocyklach. A mówiono, że plany junty były tak precyzyjne jak szwajcarski zegarek. W ostrołęckiem internowano też cztery kobiety. Jurek mówił mi później, że się ich wstydził.

Jurek podzielił się swoimi kanapkami ze mną i trójką innych internowanych wiezionych w tym samym aucie. Nie omieszkał jednak ostrzec, że gdyby któremuś z nas przyszła ochota na ucieczkę, będzie strzelał. Tak miał go poinstruować pułkownik Dąbrowski, żebyśmy jechali pod jeszcze większym wrażeniem. Wspomniana ochota, gdyby się nawet pojawiła, nie mogłaby być jednak pojedyncza tylko podwójna, bo byliśmy skuci kajdankami po dwóch. Ok. 11-ej przejeżdżaliśmy przez Przasnysz. Ulice i chodniki zasypane śniegiem. Miasteczko jakby bezludne. Do rodzinnego domu zaledwie parę kroków...

Późnym popołudniem byliśmy w Zakładzie Karnym w Iławie. Zwożono tu internowanych mężczyzn z kilku ówczesnych województw: olsztyńskiego, elbląskiego, ciechanowskiego, ostrołęckiego, ale także gdańskiego. Byli wśród uwięzionych również mieszkańcy odległych miejsc w Polsce. Zgarnięto ich w Gdańsku, gdzie uczestniczyli w naradzie solidarnościowej „Krajówki", czyli Komisji Krajowej Związku. W dniu 3 stycznia 1982 roku przebywało w iławskim więzieniu 185 internowanych. Łącznie przewinęło się przez tamtejszy Ośrodek Odosobnienia ponad 400 osób. Funkcjonował on do 28 czerwca 1982 roku. Znalazł się tam również Mirosław Domański, jak sam teraz mówi, przypadkowo.

Przypadkowicz

Mirek pochodzi ze wsi Ostrowe Stańczyki w gminie Krzynowłoga Mała. Aby się wyrwać stąd  w szeroki świat zapisał się do Zasadniczej Szkoły Zawodowej Budowy Okrętów w Gdańsku. Ukończył ją we wrześniu 1981 roku. Wtedy podjął pierwszą pracę w Stoczni Gdańskiej na wydziale W-2 jako monter rurociągów. Miał wówczas 19 lat. Do Solidarności nie należał. Polityką się nie interesował, tylko dziewczynami. Będąc jeszcze w szkole poznał Ewę z Liceum Medycznego. Przyszła razem z koleżankami na dyskotekę. Szybko okazało się, że Ewa będzie tą najważniejszą dziewczyną w życiu Mirka. Snuli wspólne plany na przyszłość, które uległy przyspieszeniu, gdy wyszło na jaw, że Ewa spodziewa się dziecka. W tym samym czasie przyspieszyła również Historia. W dniu 14 grudnia 1981 roku Mirek stawił się do pracy. Stoczniowcy na ogłoszenie dekretu o stanie wojennym odpowiedzieli strajkiem. Domański został na noc w zakładzie.

- Baliśmy się wyjść, żeby nie dostać kulki. Byliśmy już zablokowani i obstawieni przez wojsko i milicję. Pojawiły się wozy opancerzone. - wspomina Mirosław - Poszedłem na sąsiedni wydział do kadłubowców, gdzie pracował mój kolega Wiesław Kuciński pochodzący z Bębnowa pod Radzanowem. Spaliśmy w szatni, gdy nagle wpadli tam ZOMO-owcy. Bili nas i siłą wywlekli z zakładu. Mnie zabrali do Pruszcza Gdańskiego. Tam wraz z kilkudziesięcioma osobami znalazłem się na dużej sali w jakimś budynku, którego przeznaczenia nie znałem. Co jakiś czas wpadali tam pijani milicjanci i bili nas gdzie popadło. Przesłuchiwano mnie. Mówiłem, że nie należę do Solidarności. Nic to nie dało. Uznano mnie za wichrzyciela i wręczono decyzję o internowaniu. Znalazłem się w iławskim więzieniu.

Dnia 21 grudnia 1981 roku Ewa, przyszła żona Mirka, która pochodziła akurat z wioski położonej pod Iławą, znalazła się w tamtejszym szpitalu, aby urodzić syna Pawła. Ewa i Mirek nie wiedzieli oczywiście wówczas o tym, że są tak bardzo blisko siebie. Domański odzyskał wolność w połowie lipca 1982 roku. Do stoczni nie chcieli go już przyjąć. Ożenił się z Ewą i wrócił do rodzinnej wsi. Zapisał się do rolniczej Solidarności i był jej aktywistą. Żona Ewa urodziła mu w następnych latach jeszcze siedmioro dzieci. Dziś Mirek i Ewa mają już wnuki.

- Ja byłem tylko przypadkowiczem - mówi o swoim internowaniu Mirosław Domański. Ta jedna noc w stoczni zmieniła moje życie.

Zakład Karny w Iławie 1982 rok. Zdjęcia wykonane potajemnie przez Mieczysława Węglewicza internowanego z Ciechanowa aparatem fotograficznym przemyconym w cieście oblanym czekoladą. Od lewej: 1) Krzysztof Lorenz z Makowa Maz. prezentuje prymitywną grzałkę do wody; 2) „Pod celą”: Ireneusz Gallera z Ciechanowa, Krzysztof Lorenz i Leszek Grucela z Olsztyna; 3) Widok zza krat.

Macierewicz w karawanie

 Andrzej Babecki rolnik ze wsi Wielodróż pod Przasnyszem został zaliczony przez Służbę Bezpieczeństwa do solidarnościowej ekstremy. Pełnił funkcję przewodniczącego koła NSZZ „Solidarność" Rolników Indywidualnych w rodzinnej wsi. Gdzie się dało, krytykował ustrój, PZPR i bezpiekę. Kolportował ulotki i wydawnictwa związkowe. Brał udział w strajkach i akcjach protestacyjnych. Nie żałował na to czasu, ani pieniędzy, własnych oczywiście. Uczynny, można było na niego zawsze liczyć. Przy tym wesoły, rezolutny, wygadany. Okazał się dla Służby Bezpieczeństwa wymarzonym kandydatem na internowanego.

Kiedy Babecki znalazł się w iławskim więzieniu, poczuł się jak ryba wyjęta z wody. Nagle jego aktywne życie zostało przenicowane w monotonię więziennego drylu: pobudka, spacer, obiad, kolacja, sen. Do żarcia jak się okazało, dosypywali bromu i glimidu, aby nas wyciszyć i otępić. Życie regulowane odgórnie, zadekretowane do 46 paragrafów i iluś tam widzimisiów esbeków i klawiszy, niekiedy bardzo brutalnych. Życie pod kloszem. Poza tym rzecz najgorsza: jak długo ma trwać odsiadka? W decyzji o internowaniu tej rubryki nie przewidziano. Czy będzie to miesiąc, dwa miesiące, rok, czy dwa lata? Można było tylko spekulować. W odpowiedzi na skargę na swoje internowanie dostawało się zgrabnie umotywowaną decyzję odmowną: „przyczyny internowania nie ustały". A co tam będą podawać szczegóły. Władza nie jest od tłumaczenia się, ale od zamykania i trzymania pod kluczem zwłaszcza tych, którzy są przeciwko władzy.

Ucieczki się zdarzały, ale rzadko. Zdecydował się na nią Antoni Macierewicz, który  przebywał początkowo w Iławie, a potem zwiał z jednego z ośrodków... w karawanie pogrzebowym. Antkowi powiodła się ucieczka „na umarlaka". Na dobrą sprawę, przy odrobinie szczęścia, można było uciec także z ZK w Iławie. Byłby to sposób ucieczki „na gościa" (to moja własna propozycja lingwistyczna, nie spotkałem jej w literaturze przedmiotu). Tego rodzaju przedsięwzięcie powiodło się jednemu z internowanych w Kwidzynie, dokąd przewieziono iławskich wałęsiaków, bo tak nas nazywali wówczas zwykli więźniowie, którzy odsiadywali swoje wyroki na sąsiednich oddziałach.

Widzenia internowanych z członkami rodzin i bliskimi znajomymi odbywały się w późniejszym okresie (była to chyba wiosna 1982 roku) dość gremialnie przy stolikach ustawionych w sali odwiedzin. Kiedy strażnicy ogłaszali koniec takiego spotkania, robiło się zamieszanie, a nawet mały tłok. Sam byłem świadkiem, jak jeden z internowanych zaplątał się wśród wychodzących gości. Klawisz nerwowo zaczął go ponaglać, aby szybciej opuszczał więzienie. Nie miał przecież żadnego „piętna" na sobie, że jest - mówiąc szumnie - więźniem stanu.   

- Ja też jestem interweniowany - z dumą zareagował mężczyzna wzięty przez klawisza za „zwykłego" gościa.

Czy można wykiwać bezpiekę?

Andrzej Babecki chwycił się innego jeszcze sposobu na opuszczenie kicia. Był to wybieg dość osobliwy, można by rzec, iż nawet legalny, chociaż z drugiej strony bardzo ryzykowny. Może z domu, gdzie cała gospodarka spoczęła teraz na chorym ojcu, docierały do Andrzeja alarmujące „ponaglenia". Kto wie, może chłopski spryt podpowiedział mu, jak może wykiwać bezpiekę, no i oczywiście wyjść z więzienia? Andrzej zadeklarował współpracę. Faktycznie wyszedł na początku lutego 1982 roku. Siedzieliśmy w tej samej celi. Ale kiedy znalazł się na wolności pokazał bezpiece figę.

„Jako TW - czytamy w materiałach operacyjnych SB znajdujących się obecnie w IPN - nie przekazał [A. Babecki] żadnej informacji posiadającej większą wartość operacyjną. [...] Z powyższego wynika, że zgodził się na współpracę tylko ze względów taktycznych licząc na szybsze opuszczenie Ośrodka Odosobnienia. Stało się to powodem objęcia go kontrolą operacyjną w ramach Kwestionariusza Ewidencji Operacyjnej włączając materiały operacyjne znajdujące się wcześniej w teczce personalnej". Co więcej bezpieka podejrzewała Babeckiego o dezinformację. Wynika z tego, że starał się wciskać swoim prześladowcom przysłowiowy kit. Babecki wystąpił teraz w roli figuranta, a jego sprawie nadano dość zagadkowy kryptonim „Waligórski Ernest". Czy uznać Andrzeja za zwycięzcę, czy za pokonanego? Oto jest pytanie.

W 1984 roku Babecki wyjechał do USA. Byli internowani mieli ułatwioną emigrację. Władza chciała się ich za wszelką cenę pozbyć z kraju. Bezpieka ustaliła, że Andrzej nie zmienił swoich poglądów. Nie afiszował się co prawda z nimi, tak jak czynił to w 1981 roku. Nauczka internowania go wyciszyła, ale nie przekabaciła. Dziś Andrzej Babecki jest mechanikiem na lotnisku w Newarku. Chce jednak niedługo wracać na stałe do kraju, gdzie mieszka jego najbliższa rodzina.

cdn.

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Moja maksyma (zasłyszana w okolicach Przasnysza):Kto prawdę mamrze ten się głodu namrze.

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Polityka