MAREKERAM MAREKERAM
136
BLOG

Z życia pismaka – epizody z lat 2002 i 2003 (powieść cz. 17)

MAREKERAM MAREKERAM Kultura Obserwuj notkę 0

Nie spałem pół nocy! Byłem wściekły i rozżalony. Nie mogłem uwierzyć, że mój najlepszy kolega okazał się zwykłą, pazerną świnią! Czułem się tak, jakby ktoś przyłożył mi znienacka młotkiem w głowę. Czy forsa może aż tak ogłupić, że wszystko staje się nieważne? Mieliśmy przecież założyć spółkę, mieliśmy działać razem! A tymczasem Arek postanowił ukręcić własne lody! I jeszcze był zdziwiony, że coś może mi się nie podobać! On chyba kompletnie zwariował!

Niedziela upłynęła mi na zgłębianiu problemów związanych z adopcją. Wysmażyłem dwa prawdziwe „wyciskacze łez”. Pierwszy reportaż mówił o samotnym ojcu, którego sytuacja materialna zmusiła do oddania najmłodszego z piątki wychowywanych dzieci, a drugi o chorej, uzdolnionej plastycznie Krysi czekającej od wielu lat na nowych rodziców. Redakcje, z którymi współpracuję powinny być zachwycone!

Po obiedzie zadzwonił Arek.

- Już ci przeszło? – zapytał.

- Nie wiem – mruknąłem.

- Mam nadzieję, że ci jednak przeszło, bo wczoraj nie można było z tobą normalnie rozmawiać!

- A co ty nazywasz rozmową? Ten dyktat…

- Nie zaczynaj od nowa! – powiedział twardo Arek. – Zdecydowałem, że robię album i tak będzie! Ale to przecież wcale nie oznacza, iż musimy porzucić projekt „Kalejdoskopu”.

- Nie ty nie musisz! – stwierdziłem cierpko. – Ale dla mnie twój wybór oznacza tyle, że nie jest nam po drodze! Wykorzystałeś nasz wspólny projekt do zrobienia własnego interesu. Twoje zbójeckie prawo! Ale nie każ mi teraz, żebym się zachwycał twoją genialnością i działał z tobą jakby się nic nie stało!

- Jak uważasz – powiedział Arek. – Żebyś tylko nie żałował!

- A czego mam żałować?

- Sam wiesz, że to mogą być niezłe pieniądze!

- Nigdy bym się nie dowiedział jaka część z tej forsy to album, a jaka „Kalejdoskop”! I czy w ogóle zarobiłem jakieś pieniądze. Wirtualna spółka, w której ty trzymasz klucz do kasy… Wybacz, ale teraz widzę, że to nie był dobry pomysł. Dlatego przyjmij do wiadomości, iż zrywam naszą współpracę. Nie mam zamiaru…

- Lepiej dobrze się zastanów – powiedział ponurym głosem Arek. – Ja cię nie będę dwa razy prosił!

- Już się zastanowiłem! Wolę wycofać się teraz! Jeszcze niczego nie zaczęliśmy robić, więc nie będzie żadnych problemów. Możesz sam zarządzać jednym i drugim projektem! Będziesz władcą absolutnym!

- Idiota! – mruknął Arek i trzasnął słuchawką.

Wieczorem próbowałem skontaktować się z Olą, ale jej poczta głosowa poinformowała mnie radosnym głosem Bartka: „Moja żona wpadła właśnie do gara z powidłami! W ten prosty sposób zostałem młodym wdowcem do wzięcia. Jeżeli chcesz mi złożyć gratulacje, to się nagraj, a jeżeli kondolencje to się wypchaj.” Ola i jej mąż uwielbiali czarny humor, a zapowiedzi w poczcie głosowej zmieniali prawie co tydzień! W stacjonarnym telefonie odzywała się natomiast automatyczna sekretarka, która głosem Damiany wyznawała wśród westchnień i jęków, że gospodarze są właśnie bardzo zajęci, bo w ich domu odbywa się totalna orgia! Była też oczywiście propozycja nagrania swoich wymiarów po sygnale dźwiękowym oraz zaproszenie na orgietkę.

Dlaczego Ola nie zadzwoniła?

Następnego dnia nie wytrzymałem i pojechałem do „Ipressmedii”. Oli nie zastałem, ale dostałem wypłatę za wrzesień. Czyżby w wydawnictwie się poprawiło? Pieniądze w terminie, to było zjawisko nie notowane w tej firmie od wielu miesięcy!

- Gdzie jest Ola? – zapytałem Romka.

- Dzisiaj wcześnie rano pojechała z „Księgowym”, Damianą i Basią do Katowic. Będą późno, bo ostatnie spotkanie umówili na szesnastą.

Ola odezwała się dopiero we wtorek wieczorem. Telefon zadzwonił, gdy sprawdzałem świeżo napisany reportaż o studentach medycyny kupujących od grabarzy ludzkie czaszki.

- Cześć! – powiedziała beztroskim głosikiem Ola.

- Cześć! – krzyknąłem w słuchawkę. – Dlaczego się nie odzywasz? Chcesz żebym dostał pomieszania z poplątaniem?

- Ale o co ci chodzi? – zapytała prowokująco Ola.

- Proszę cię! Nie dobijaj mnie! Spotkałaś się z Asią?

- Spotkałam się! – powiedziała Ola rozbawionym głosem.

- I co?

- A to już nie jest rozmowa na telefon!

- Rany! Ty badasz moją wytrzymałość na stres?

- Przyjedź do mnie, to pogadamy. Bartek znowu zaprosił kumpla i grają w jakąś strzelankę, więc nikt nie będzie nam przeszkadzał.

Po godzinie byłem u Oli. Zrobiła mi mocnej herbaty i powiedziała:

- Fajna jest ta twoja Aśka! Bardzo ją polubiłam!

- Nie dręcz mnie! Błagam cię!

- Nie przesadzaj.

- Powiedz mi…

- Asia wyleciała do Stanów dzisiaj przed południem!

- Cholera!

- A co? Spodziewałeś się, iż porażona siłą mojej przemowy zostanie w Polsce i szlochając przybiegnie pod twoje drzwi? Zdaje się, że to zupełnie nie w stylu twojej dziewczyny! I chyba sam zdziwiłbyś się, gdyby tak właśnie się zdarzyło?!

- Więc poleciała…

- Tak, poleciała, ale to przecież jeszcze nic nie znaczy.

- To ty tak uważasz – stwierdziłem z rezygnacją.

- Posłuchaj mnie przez chwilę bardzo uważnie – powiedziała Ola. – Asia poleciała do USA z dwóch powodów. Po pierwsze dlatego, że zawsze chciała zobaczyć Nowy Jork z bliska, a po drugie dlatego, że tak samo jak ty nie potrafi poradzić sobie z tą całą cholerną sytuacją! Przestań więc użalać się nad sobą! Przestań mówić, iż wszystko jest stracone! Przecież ona cię kocha! Ale… Ale dzięki twoim debilnym wyczynom Asia dostała do ułożenia dziwne, alogiczne puzzle! Puzzle z którymi nie bardzo potrafi sobie poradzić! Okazałeś się być doktorem Jekyllem i misterem Hydem! Z jednej strony fajny facet, z którym można spędzić życie, z drugiej nieobliczalny, zazdrosny furiat, który nie wierzy jej lecz obcym! Ona nie może ułożyć tej układanki! Chce, ale nie może!

- To ma mnie podnieść na duchu?!

- A czy ja powiedziałam, że będę podnosiła cię na duchu? Nie przypominam sobie!

- Miałem nadzieję…

Ola zaśmiała się i pokręciła głową.

- Dobrze już! Wstępny etap druzgotania twojej psychiki mamy już za sobą, teraz odrobina lekarstwa. Pamiętasz taką baśń dla dzieci „Pierścień i róża”? Pamiętasz jakim dziwnym darem wydawała się „odrobina cierpienia”?

- Co ty mi tu opowiadasz? – mruknąłem zdenerwowany.

- Jasne! Powinnam przyjść do ciebie i zameldować: Jareczku możesz już pognać do swej ukochanej! Wszystko za ciebie załatwiłam!

- Nieee…, ale…

- Wracam do bajki. Wasz związek przeżywa właśnie swoją „odrobinę cierpienia” i albo rozpadnie się po cichutku, albo odżyje! Moim zdaniem wszystko będzie dobrze.

- Nie będzie – szepnąłem podłamany. – Asia poleciała do Stanów.

- Sama ją do tego namówiłam, – powiedziała Ola – bo po twojej wizycie trochę się jednak wahała!

- Ty jesteś chyba nienormalna! – wrzasnąłem.

- Ot i całe podziękowanie!

- Podziękowanie? Przecież jeśli to prawda, to powinienem cię udusić gołymi rękami!

- Niewdzięczniku! – powiedziała poważnym tonem Ola. – Zrozum wreszcie, że gdyby ona tu została, to wcale nie oznaczałoby sielanki. Miałaby tysiące wątpliwości i tysiące dylematów. Może nawet w końcu wróciłaby do ciebie, ale wasz związek byłby już bardzo letni. Teraz Aśka poleciała do USA i moim zdaniem wcześniej lub później bardzo za tobą zatęskni! Zatęskni i wróci! Wróci do ciebie! Wróci i to z głębokim przekonaniem, że tego naprawdę chce!

- A jeśli nie?!

- Boisz się czekać? – powiedziała Ola patrząc mi głęboko w oczy. – Moim zdaniem ona wróci. To ten typ, który potrzebuje trochę czasu… Ale wróci!

- A jeśli nie?! – powtórzyłem

- Nie bardzo w to wierzę. W końcu rozmawiałam z Asią! Ma do ciebie spory żal, ale kiedy wypowiada twoje imię… Już ja swoje wiem! Musisz tylko uzbroić się w cierpliwość! A jeśli… Jeśli się pomyliłam… Cóż! Tak naprawdę, to i wtedy oboje na tym… skorzystacie!

Rozdział 5

Spoza układów

Przez cały październik kursowałem między czytelnią czasopism, a domem i wstukiwałem w komputer całe tony tekstów. Stałem się prawdziwą maszynką do produkowania artykułów oraz artykulików.

Przez cały miesiąc we czwartki rano dostawałem przesympatyczne maile z „Panoramy Szczecińskiej”, w których ktoś bardzo sfrustrowany informował mnie konsekwentnie jakim jestem nędznym i plugawym egzemplarzem rodzaju ludzkiego! Im więcej wyzwisk słał mi ów tajemniczy wielbiciel, tym większą ilością tekstów zasypywałem „Panoramę Szczecińską” oraz pozostałe gazety. W połowie miesiąca zorientowałem się, że wokół mnie trwa zażarta kampania wyborcza. Dobrzy ludzie, którzy (z zupełnie tajemniczych powodów) postanowili zostać radnymi, opowiadali więc koszałki opałki w lokalnej prasie, radiu oraz telewizji. A czynili to z intensywnością małych, szybkostrzelnych karabinków maszynowych! Generalnie wszyscy obiecywali wszystkim wszystko byleby tylko dorwać się do wymarzonych stołeczków i fotelików! Jazgot był przy tym okropny, a emocje ogromne!

W poniedziałek 21 października, kiedy wracałem zamyślony z czytelni do stojącego na parkingu „Punciaczka”, podeszła do mnie roześmiana dziewczyna z koszem pełnym pomarańczy i zaproponowała, abym się poczęstował. Spojrzałem na nią zaskoczony, zdziwiony, a nawet lekko zaniepokojony. W końcu jeżeli była na przykład furiatką, to w każdej chwili mogła mnie zaatakować! Uspokoiłem się dopiero wtedy, gdy zobaczyłem, że z przodu jej niebieskiego T-shirtu widnieje duży, żółty napis: „Głosuj na Obywatelskie Porozumienie dla B…!!!”. Błękitna czapeczka dziewczyny atakowała innym hasłem: „Pankracy Umbrewicz prezydentem naszego miasta!!!”.

- A te pomarańcze coś symbolizują? – zapytałem.

- Nie – odpowiedziała dziewczyna. – Ale są ładne i dobrze się kojarzą!

- A jaki macie program?

- Chcemy, by naszym miastem zaczęli rządzić fachowcy, a nie partyjni aparatczycy! Przecież teraz w urzędzie miejskim siedzą same czerwone pająki! Oni nic nie potrafią i na niczym się nie znają!

- A wy macie grupę ludzi, która potrafi i się zna? – zakpiłem.

- Oczywiście! – powiedziała dziewczyna. – Zapraszam na nasze zebranie przedwyborcze! Dzisiaj o siedemnastej w szkole numer 15, Pankracy Umbrewicz przedstawi szczegółowy program naszego Obywatelskiego Porozumienia!

- Noo, jeśli tak to chyba przyjdę – stwierdziłem chichocząc w duchu.

- Bardzo serdecznie zapraszam – powiedziała dziewczyna. – Z pewnością będzie pan zadowolony! Pankracy Umbrewicz to czarujący człowiek i wielki polityk!

Nie mogłem się powstrzymać od parsknięcia głośnym śmiechem.

Wódz ugrupowania fachowców pod nazwą Obywatelskie Porozumienie dla B… był mi bowiem świetnie znany z opowieści mojego wujka radiowca. Pankracy Umbrewicz rzeczywiście był fachowcem co się zowie! Fachowcem od przetrwania! Miał niezły, dobrze ustawiony głos, więc w drugiej połowie lat siedemdziesiątych bez trudu dostał pracę w regionalnej rozgłośni radiowej. W tamtych czasach była to instytucja rządzona żelazną ręką radosnego aparatczyka Daniela Klaksonka! Naczelny nie tolerował u swoich ludzi najmniejszych niedociągnięć na polu zawodowym! Uważał, że dobry radiowiec powinien być praktycznie nieomylny! Dręczył zatem swych podwładnych niemiłosiernie (acz konsekwentnie!), zwalczając u nich wszelkie oznaki słabości. Tym dziwniejsza była więc jego postawa w stosunku do młodego dziennikarza Pankracego Umbrewicza. Bez mrugnięcia okiem wybaczał mu bowiem to, co innych kosztowało premie, awanse, a nawet posady! Jeśli Umbrewicz pomylił na antenie jakieś ważne nazwisko, naczelny nie robił z tego powodu afery! Jeśli Umbrewicz zapomniał przyjść na dyżur, naczelny wykazywał nagle daleko idące zrozumienie! Jeśli Umbrewicz zniszczył sprzęt, to naczelny stwierdzał filozoficznie, że nic nie jest wieczne! Starzy radiowcy komentowali ten układ krótko, ale bardzo dosadnie i na wszelki wypadek nie opowiadali przy pupilu dyrektora politycznych dowcipów. Pozycja Pankracego Umbrewicza zachwiała się tylko raz! Zachwiała się poważnie, ale na krótko!

Późną wiosną 1977 roku w jednym z wielkich zakładów produkcyjnych w B… miała odbyć się narada młodzieżowego aktywu partyjnego z całego województwa. Uroczystą nasiadówę miał uświetnić swą miłościwą obecnością jeden z sekretarzy Komitetu Centralnego PZPR oraz kilku pomniejszych kacyków. Relację z tego wydarzenia dla Programu I Polskiego Radia miał przygotować Pankracy Umbrewicz. Dyrektor Klaksonek twierdził bowiem, że tylko taki młody, rzutki dziennikarz zrobi to dobrze. I nie pomylił się! Materiał przygotowany przez jego protegowanego był doskonały (z punktu widzenia sztuki radiowej). Niestety następnego dnia telefony zaczęły rozgrzewać się do czerwoności. Dzwonili towarzysze z Warszawy. Naczelny ocierał tylko pot z czoła i klął bez opamiętania. A kiedy w pracy pojawił się Umbrewicz, Klaksonek zwymyślał go głośno na korytarzu, a potem kazał złożyć na swoim biurku pisemne wyjaśnienie. Okazało się, że relacja z obrad młodzieżowego aktywu była co prawda świetna, ale w jednym ważnym punkcie delikatnie rozmijała się z rzeczywistością. Otóż sekretarz wizytujący województwo nie przybył na tę drętwą nasiadówkę, bo otrzymał wcześniej pilne wezwanie od Wielkiego Edwarda i wrócił pośpiesznie do Warszawy. W relacji Umbrewicza (przygotowanej kilka godzin przed zebraniem, gdyż młody fachowiec miał randkę i nie chciało mu się wygniatać krzesła na sali obrad) sekretarz KC nie tylko był na spotkaniu, ale także „gospodarskim okiem ocenił”, „wskazał niedociągnięcia”, „w nieoficjalnej rozmowie doradził jak należy pozyskiwać dla sprawy socjalizmu młodzież”, a nawet „przemówił do aktywu, wskazując drogi, którymi powinni kroczyć młodzi działacze”. Dalsza praca Umbrewicza w radiu wisiała na włosku. Nawet Klaksonek gotowy był wyrzucić go w końcu na zbity pysk! Sprawa zaczęła jednak niespodziewanie, niemal w cudowny sposób przycichać. W rezultacie skończyła się odebraniem premii. Pankracy przepracował w radiu jeszcze wiele lat. Dopiero w latach dziewięćdziesiątych doszedł do wniosku, że pieniądze można zarabiać w wielu innych ciekawych miejscach. Ale najzabawniejsze było to, że gdziekolwiek się zakotwiczył, to był człowiekiem nie do ruszenia! Mistrz! Autentyczny geniusz i najprawdziwszy fachowiec od przetrwania!

Nigdy nie byłem na tego rodzaju przedstawieniu. Postanowiłem więc wybrać się na zebranie przedwyborcze Umbrewicza. Pomarańczka była co prawda mocno kwaśna, ale w końcu dostałem ją w prezencie, więc nie mogłem się czepiać. „Ostatecznie liczy się dobry program, a nie rekwizyty” – pomyślałem wchodząc do pustawej salki gimnastycznej, w której miało odbywać się spotkanie. W drzwiach zaatakowała mnie kolejna panienka z koszem pomarańczy, a towarzyszący jej facet o wyglądzie waleta pikowego niemal zażądał, abym wziął jeden z owoców, jako symbol poparcia dla przyszłego prezydenta.

- Ale ja wcale nie wiem, czy będę popierał waszego kandydata! – powiedziałem.

- Jak to? – oburzyła się dziewczyna. – Przecież to najwłaściwszy człowiek na to stanowisko! Nie jest uwikłany w żadne partyjne rozgrywki…

- I pewno jest prawdziwym fachowcem? – zapytałem prowokacyjnie.

- Oczywiście! To dzięki niemu w B… skończą się obietnice na kredyt! To on sprawi, że będziemy płacić mniej za wodę, że sprawiedliwiej będą dzielone samorządowe pieniądze, że nauczyciele dostaną środki na dalsze podnoszenie swoich kwalifikacji, że w Ratuszu otworzona zostanie bezpłatna kawiarenka internetowa dla młodzieży, że gruntowe drogi na wielu naszych osiedlach zostaną wreszcie szybko utwardzone, że powstaną tanie jadłodajnie dla emerytów, a bezrobotni będą mogli jeździć autobusami za darmo, że…

- Wspaniale, wspaniale – powiedziałem przerywając brutalnie tę agitkę. – B… po prostu rozkwitnie.

- Prawda! – ucieszyła się dziewczyna i ruszyła w kierunku tęgiej kobiety wchodzącej powoli na salę.

Usiadłem w trzecim rzędzie krzeseł i czekałem. O siedemnastej w sali było jakieś dwadzieścia osób, głównie emerytów! Kiedy pojawił się sztab wyborczy Umbrewicza, to odniosłem wrażenie, że ma on zdecydowaną liczebną przewagę nad zgromadzonym elektoratem. Bardzo rozsądne i bezpieczne! W razie zbyt spontanicznej reakcji sali lub poważniejszego konfliktu ideowo-programowego przewaga (przynajmniej jeśli chodzi o ilość ludzi) była po stronie kandydata na prezydenta.

- Witam serdecznie! – zawołał radosnym głosem Umbrewicz. – Jesteśmy tu po to, by odmienić smutny scenariusz, który napisała dla B… ekipa prezydenta Małgosiewicza! I wierzę, że z państwa pomocą uda mi się skierować nasze piękne miasto na nowy tor, który zaprowadzi nas do wspaniałej i dostatniej przyszłości. Wierzę, iż już niedługo zapomnimy o codziennych koszmarach jakie zgotowały nam obecne władze! B… zasługuje na to, aby mieć dobry, profesjonalny zarząd, który interesuje stabilny i bezpieczny rozwój miasta, a nie działanie na pokaz oraz szaleńcze konsumowanie zaciągniętych kredytów! Kredytów, za które przecież płacimy my wszyscy! My obywatele wielkiego, pięknego miasta o prastarej nazwie!

To był jednak dopiero początek! Umbrewicz ględził jeszcze przez pół godziny, wyrzucając z siebie całe stosy frazesów i komunałów. Muszę jednak przyznać, że ów lekko nieświeży produkcik był opakowany niezwykle starannie. Radiowy głos Umbrewicza ze świetną intonacją, akcentem i dykcją robił duże wrażenie na zgromadzonych na sali emerytach.

- Panie, a załatwi pan specjalne dodatki mieszkaniowe dla emerytów? – zapytał siwy jegomość siedzący w pierwszym rzędzie krzeseł.

Umbrewicz był tak wstrząśnięty, że ktoś zdołał przebić się przez jego słowotok, że na chwilę stracił głos.

- Proszę pana, sprawa nie jest tak prosta jak to z pozoru się wydaje – powiedział z przyjaznym uśmiechem, gdy już odzyskał czucie w strunach głosowych. – Gdyby to zależało tylko ode mnie, to emeryci i renciści dostaliby takie dodatki już w pierwszym miesiącu mojego urzędowania. Ograniczeniem jest jednak ekonomia! Liczni specjaliści oraz doradcy, jakich zgromadziłem wokół siebie, zwracają mi bowiem uwagę na to, iż miasto musi bardzo uważać, gdyż jego budżet, przez najbliższych kilka lat, będzie bardzo niestabilny. Zawdzięczamy to radosnej twórczości ustępującego zarządu i jego karygodnej wręcz niefrasobliwości! Dlatego też nie mogę obiecać panu, że owe dodatki pojawią się tuż po wyborach. Mogę natomiast przyrzec, że zrobię wszystko, aby pojawiły się one tak szybko, jak tylko będzie to możliwe!

- A zlikwiduje pan sklep z wódką, który te bezbożniki postawiły przy naszym kościele? – zapytała staruszka z siedząca w czwartym rzędzie. – Przecież na to jest chyba jakieś prawo?! Żeby wódkę przy kościele sprzedawać?!

- Szanowna pani, to jest niemożliwe! – powiedział z szczerząc zęby Umbrewicz. – Sklep z alkoholem nie może znajdować się bliżej niż 70 metrów od kościoła, a odległość tę mierzy się wzdłuż najkrótszego ciągu komunikacyjnego!

- Panie, ten sklep jest dokładnie na wprost kościoła! – zawołała staruszka.

- Proszę pani! To niemożliwe! Nie można łamać prawa tak bezczelnie! Nawet ekipa Małgosiewicza nie jest na tyle pazerna i nieokrzesana! W tym kraju obowiązuje przecież prawo! Prawo, którego wszyscy musimy przestrzegać!

- Ale ja tam codziennie przechodzę – naciskała staruszka. – Ten sklep jest zbyt blisko!

- To może być pani subiektywne wrażenie – powiedział lepkim głosem Umbrewicz. – Prawo jest tu bowiem jednoznaczne! Można jednak zadać inne pytanie: Czy ten sklep jest tam w ogóle potrzebny? Dlatego też obiecuję, że jeśli zostanę wybrany, to z pewnością przyjrzę się tej sprawie!

- Ale ten sklep jest zbyt blisko! – stwierdziła twardo staruszka.

- Jeśli tak, to jest to kolejny dowód na to jak patologiczną politykę prowadzą pogrobowcy komuny! – zawołał z oburzeniem w głosie Umbrewicz. – Obiecuję, że przyjrzę się tej sprawie!

- Proszę pana, a czy będzie możliwe, żeby załatać dziurę na mojej ulicy? – zapytała tęga kobieta w różowym sweterku. – Ja już nie mam siły dzwonić i prosić. Czy to naprawdę jest takie trudne? Wystarczy przecież przysłać ekipę na pół godziny i byłoby po sprawie!

- To jest właśnie kolejny przykład jak źle i patologicznie działa obecna ekipa – powiedział triumfalnym głosem Umbrewicz. – Jeśli zostanę prezydentem, to takie rzeczy nie będą miały po prostu miejsca! Urząd miasta musi stać otworem dla ludzi i ich problemów! Musi! Ja do tego na pewno doprowadzę! Nie można zamykać się w wieży z kości słoniowej i czekać na cud! Po zebraniu proszę przekazać nazwę tej ulicy mojemu sekretarzowi, a ja obiecuję, że będzie to pierwsza naprawiona ulica za mojej kadencji! Jednak najpierw muszę przejść przez gęste sito wyborów! Wierzę, że z państwa pomocą uda mi się objąć fotel prezydenta B… Bardzo mi na tym zależy, ale nie ze względu na osobiste ambicje! Nie! Ja pragnę tylko pokazać ludziom, że urząd może z nimi współpracować, że może być przyjazny i otwarty!

- A bezdomni? – zapytał staruszek, który pytał poprzednio o dodatki. – Co z bezdomnymi?

- Uważam, że trzeba pilnie wdrożyć program pomocy dla tych ludzi – powiedział Umbrewicz. – Takie miasto jak B… powinno dbać o wszystkich swoich obywateli! Nawet tych… A może przede wszystkim o tych, którym przestało się z jakiegoś powodu wieść w życiu! W moim programie przewidziane jest otwarcie kilku tanich noclegowni na terenie miasta. Postaramy się to zrobić jak najtańszym kosztem. Nie będzie tam luksusów, ale będzie ciepło i bezpiecznie!

- Ale mnie chodzi o to, żeby oni nie kręcili się po naszym osiedlu. Są brudni i śmierdzą! Nie można by ich gdzieś zamknąć – powiedział staruszek.

- Tak, a jak się upiją to łażą w podartych ubraniach i wszystko im wystaje! A potem dzieci na to patrzą – dodała tęga kobieta.

- Problem bezdomności jest bardzo złożony. Część z tych ludzi to życiowi rozbitkowie – stwierdził z uśmiechem Umbrewicz. – Ale część… I to spora część, to bezdomni z wyboru! Oni pragną żyć tak jak żyją. Zawożenie ich do schronisk nie ma najmniejszego sensu, gdyż bardzo szybko stamtąd odchodzą. To są przecież wolni ludzie i nie można ich tam trzymać na siłę!

- Przydałoby się! Przydało! – powiedział staruszek.

- A mnie to jest żal tych biedaków – powiedziała malutka staruszka siedząca w pierwszym rzędzie.

- Żal pani tych pijusów? – zapytał z niedowierzaniem i dezaprobatą staruszek.

- Proszę państwa! – przerwał im Umbrewicz widząc, że jego osoba przestała być głównym obiektem zainteresowania zgromadzonych. – Proszę państwa! Obiecuję, że po wyborach i ten problem poddam gruntownej analizie, a potem wyciągnę odpowiednie wnioski!

W tym samym momencie na salę weszła niespodziewanie młoda kobieta z bukietem kwiatów. Za nią w parach kroczyła grupka około dwudziestu osób w różnym wieku, niepełnosprawnych ruchowo.

- Panie przyszły prezydencie B… – powiedziała przewodniczka sprawnych inaczej (jak to bzdurne sformułowanie zakorzeniło się w języku polskim!). – Witam pana w imieniu naszej grupy z Ośrodka Rehabilitacyjnego i składam panu najserdeczniejsze życzenia pomyślności. Dziękujemy, że pan, człowiek zapracowany i zatroskany o losy naszego miasta, zechciał nas odwiedzić i posłuchać o naszych problemach. Jesteśmy panu za to bardzo wdzięczni. A w dowód tej wdzięczności pragniemy przekazać obraz namalowany przez jednego z naszych pacjentów…

Wyszedłem, bo jeszcze chwila i zrobiłoby mi się niedobrze! To prawda: „idzie nowe, ale stare jedzie”! Już wiem na kogo na pewno nie będę głosował!

MAREKERAM
O mnie MAREKERAM

Jaki jestem? Nie wiem!

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Kultura