MAREKERAM MAREKERAM
93
BLOG

Z życia pismaka – epizody z lat 2002 i 2003 (powieść cz. 18)

MAREKERAM MAREKERAM Kultura Obserwuj notkę 0

W niedzielę odbyły się wybory. Z dwudziestki kandydatów do prezydenckiego fotelika pozostało dwóch: Małgosiewicz i Umbrewicz. Będzie więc druga tura wyborów! Moja noga z pewnością nie postanie w lokalu wyborczym. W końcu rozstrzyganie „czy cham ma mi przyłożyć lewą ręką, czy prawą nogą” jest naprawdę poniżej mojej godności. A poza tym efekt będzie zawsze taki sam – dostanę wycisk! Tak swoją drogą, to naprawdę dziwny układ, że w naszym kraju nie ma na kogo głosować!

Na początku listopada wybrałem się do Domu Kultury „Bławatek” na spotkanie ze znanym badaczem jaskiń Maciejem Gródziem. Jaskinie zawsze mnie fascynowały. A poza tym Maciek jest moim kolegą z podstawówki. Nie utrzymujemy jakichś bliższych kontaktów, ale gdy się spotkamy na ulicy, to on wita się ze mną niezwykle serdecznie, jak z najlepszym przyjacielem.

Maciek opowiadał o swojej letniej wyprawie na Nową Zelandię i pokazywał zdjęcia niesamowitych jaskiń, których wyloty znajdują się na dnie olbrzymiej (kilkaset metrów średnicy i kilkadziesiąt głębokości), prawie idealnie kolistej, wyrwy w powierzchni ziemi. Maciej potrafi opowiadać. Wszyscy goście siedzieli zasłuchani, a gdy skończył mieli uczucie, że przeżyli coś niezwykłego.

- Gratulacje! – powiedziałem podchodząc do Maćka po spotkaniu. – To była wspaniała podróż!

- Dziękuję ci! Dziękuję, że przyszedłeś! Bardzo, bardzo się cieszę! – zawołał głosem pełnym zadowolenia. – A co tam u ciebie?

- Mam odpowiedzieć w stylu amerykańskim, czy tak jak jest naprawdę? Bo naprawdę, to nie jest fajnie!

- Takie czasy! Takie czasy! – powiedział Maciej, a szczęśliwy uśmiech ani na chwilę nie zniknął z jego twarzy.

- Myślisz, że po to… Powiedz, czy jak czytaliśmy w szkole solidarnościową „bibułę”, to pomyślałeś chociaż przez chwilę do jakiego syfu to wszystko doprowadzi?

- Masz rację! Tak! Ja też jestem załamany tym cyrkiem, który „rozstawił namiot w naszej rzeczywistości” i trwa dzień po dniu! Ale komuna się rozsypała! Pamiętasz tę książkę „Czy ZSRR dotrwa do roku 2000?”. Nawet nam wydawało się, że autor jest zbyt wielkim optymistą! A tu proszę, po Związku Zdradzieckim nie ma nawet śladu!

- Tak jak po wielu innych rzeczach! Rzeczach… Rzeczach, o których marzyliśmy! Po nich też nie ma już śladu – powiedziałem z przekąsem.

- Tak, tak! To prawda! Masz rację! Masz rację! Ale jak w ogóle żyjesz? Wszystko dobrze?

- Dobrze. Prawie dobrze. Tylko ostatnio rozstałem się ze swoim pracodawcą i… No cóż! Za niecały miesiąc zostanę bezrobotnym!

- Wiesz co… – powiedział Maciek. – Teraz nie bardzo mam czas. Wpadnij do mnie do urzędu, to pogadamy.

- Kiedy?

- Och… Obojętnie! Zawsze mnie zastaniesz! O twoim problemie też pogadamy! Cześć!

Maciek podszedł do szefa domu kultury, który od dłuższej chwili przestępował w pobliżu z nogi na nogę.

- Mam bardzo ważną sprawę – powiedział dyrektor „Bławatka”. – Może przejdźmy do mojego gabinetu.

- Dobrze – zgodził się Maciek i odwrócił na chwile twarz w moim kierunku. – To jeszcze raz… Do zobaczenia – powiedział z szerokim, przyjaznym uśmiechem.

- Do zobaczenia – mruknąłem. – Do zobaczenia!

Dopiero rozmowa z Maciejem uświadomiła mi tak naprawdę, że już całkiem niedługo mogę mieć spore kłopoty. Jako bezrobotny nie będę mógł mieć żadnych dochodów poza głodowym zasiłkiem! Pisanie dla regionalnych gazet stałoby się więc niemożliwe! A jeśli zrezygnowałbym z zasiłku i postanowił utrzymywać się z pisaniny, to musiałbym moje dochody ozusować! To czyniłoby całą zabawę mało opłacalną! Poza tym trudno opierać swój byt na tak niestabilnym źródle dochodu! Jedna rzecz stała się więc dla mnie jasna – muszę szybko znaleźć jakąś pracę, bo inaczej moje kłopoty mogą stać się bardzo poważne!

Poszukiwanie pracy postanowiłem zacząć od redakcji gazet codziennych. W B… wychodzą trzy tytuły: „Nowa Gazeta”, „Kurier Obywatelski” i „Gazeta dla B…”. Do niedawna na tej liście były jeszcze dwie pozycje, ale „się wykruszyły”. Jedna padła z powodu braku pieniędzy oraz przez chore ambicje wydawcy. Drugą wchłonęła „Nowa Gazeta”.

Na pierwszy ogień wybrałem „Kurier Obywatelski”. W piątek 8 listopada uzbrojony w CV i głębokie przekonanie o własnym talencie pomaszerowałem prościutko do sekretarza redakcji.

- Chciałby pan pracować w naszej gazecie? – zapytał z niedowierzaniem redaktor Jan Skalczyński, kiedy powiedziałem mu co mnie sprowadza. – I pan myśli, że my zatrudniamy… ot tak z ulicy?

- Nie wiem w jaki sposób zatrudniacie nowych dziennikarzy – powiedziałem. – Chcę tylko wierzyć, że robicie to według kryteriów merytorycznych. A jeśli tak, to myślę, że mam szansę!

- To jest pana przekonanie – stwierdził Skalczyński niemal pogardliwym tonem. – Każdy kto tutaj przychodzi jest przekonany, że jest tytanem pióra oraz geniuszem dziennikarstwa! Jednak najczęściej okazuje się, iż kandydaci do Pulizera reprezentują marny albo w najlepszym razie przeciętny poziom, a do zaoferowania nam mają jedynie dobre mniemanie o sobie!

- A czy każdy z nich może pochwalić się tak bogatą listą publikacji w prasie? Przecież moja…

- To oczywiście przemawia na pana korzyść, ale wcale nie rozwiewa moich wątpliwości. Dziennikarstwo to nie jest łatwa praca. Trzeba się sporo…

- Wiem, że są łatwiejsze zajęcia – powiedziałem starając się lekko uśmiechnąć. – Przez kilka ostatnich lat byłem sekretarzem redakcji…

- Ale gdzie? Przecież to były jakieś branżowe pisemka!

- Jeżeli nadzór nad kilkoma ogólnopolskimi tytułami wychodzącymi w objętości minimum 96 stron uważa pan za niedostateczną rekomendację, to zastanawiam się, czy…

- Proszę pana, będę z panem szczery do bólu! Nasz tytuł bardziej niż dziennikarzy potrzebuje obecnie sprawnych akwizytorów zdobywających reklamy! Informacje z miasta i regionu jestem w stanie zdobyć przy pomocy praktykantów i nisko opłacanych stażystów! Jedynym warunkiem jest współpraca z dobrym korektorem, który poprawi ich ewentualne błędy. Natomiast teksty publicystyczne mogę kupić poza redakcją! Jeśli pan chce to możemy współpracować, ale tylko na umowy zlecenia!

- I to jest pana zdaniem sposób na robienie dobrej gazety?

- To jest, proszę pana, sposób na przetrwanie!

Gazeta „Kurier Obywatelski” stała się więc mało znaczącym dodatkiem do działu reklamy. Oryginalny sposób myślenia o prasie. Bardzo oryginalny!

Po drugiej turze wyborów okazało się, że prezydentem B… zostanie Umbrewicz! Świat się kończy skoro kwaśne pomarańczki są symbolem oryginalności i pomagają wygrać wybory! A co z polskimi jabłkami?

Wtorek 12 listopada rozpocząłem od wizyty u Roberta Wygwiża zastępcy redaktora naczelnego „Nowej Gazety”. Stary dziennikarski wyjadacz, który wsławił się w latach osiemdziesiątych zaciekłymi bojami z cenzurą przyjął mnie niezwykle serdecznie. Poczęstował kawą, zaproponował ciasteczka, ponarzekał na politykę oraz pogodę, wygłosił monolog o ciężkim życiu dziennikarza, ale w końcu (traciłem już nadzieję) zapytał mnie czemu zawdzięcza moją wizytę. Kiedy zbierałem się, żeby mu odpowiedzieć, przeprosił mnie z rozbrajającym uśmiechem i wyszedł z gabinetu. Wrócił po chwili z sekretarzem redakcji oraz kierownikami działu miejskiego i działu publicystyki.

Pół godziny później wychodziłem z gabinetu Wygwiża z uczuciem lekkiego zagubienia. Okazało się, że nikogo nie obchodzą moje dokonania, doświadczenia, pomysły i profesjonalizm. Nikt z redaktorów „Nowej Gazety” nawet mnie o to nie zapytał! Ci faceci usiłowali mi najpierw wmówić, że nic nie umiem! A kiedy rozjechałem ich argumenty walcem, zmienili ton i zaczęli mi udowadniać, że nie mogą mi zapłacić tyle, ile się spodziewam. Oświadczyłem więc desperacko, że zgodzę się nawet na najniższą, byle ozusowaną pensję (drugie tyle lub nawet więcej dorobiłbym sobie z mojej pisaniny). Wówczas stwierdzili, że właściwie to w „Nowej Gazecie” nie ma wolnych etatów!

Byłem tak wściekły, iż myślałem, że lada chwila zacznę kąsać przechodniów! Na parkingu przed budynkiem spotkałem Zbyszka Nogę, który przez krótki czas pracował w „Ipressmedii” zanim nie rzucił w cholerę tej „śmiesznej firmy i jej urojonych kłopotów”.

- Poszedłem w twoje ślady – powiedziałem. – Już nie pracuję dla Lesakowskiej!

- I bardzo dobrze! – pochwalił mnie Zbyszek. – Trzeba wykańczać złodziei. Niedługo ta wstrętna baba będzie robiła swoje pisemka sama, bo nikt poważny nawet nie zbliży się do „Ipressmedii”. Gratulacje, że się wreszcie zdecydowałeś! Dawno trzeba było to zrobić!

- Lesakowska trochę pomogła mi w decyzji! – powiedziałem.

- Nieważne! Ważne, że już nie pracujesz dla tej złodziejki! Wiesz, że ona do dzisiaj nie zapłaciła mi za tamte dwa artykuły? Przez półtora roku nie znalazła 300 złotych!

- Nie zapłaci ci, bo nie masz na nią żadnego papierka!

- A niech ją szlag trafi! – warknął Zbyszek. – Niech się utuczy moją forsą! Mąż będzie miał kolejny powód, żeby ją zdradzać!

- Masz jakąś pracę? – zapytałem.

- Tak! Pracuję od trzech miesięcy w miesięczniku „Kolejnictwo”. Przeraźliwy glut, ale płacą regularnie! A ty co? Pewnie czegoś szukasz?

- Owszem!

- Ale chyba nie tu? – zapytał Zbyszek wskazując na budynek redakcji „Nowej Gazety”.

- Dlaczego?

- Stary! Zwariowałeś? Przecież to towarzystwo wzajemnej adoracji i samopomocy! W „Nowej” pracują wyłącznie ludzie mniej lub bardziej związani ze starym, komuchowatym układem!

- Co ty pierdzielisz? Przecież większość czerwonych jest już dawno na emeryturkach!

- Tak! Ale oni mają przecież dzieci! I te dzieci mają dzieci… A wokoło, jak na pewno zauważyłeś, szaleje bezrobocie! Sam rozumiesz… Tak naprawdę liczą się sympatie i znajomości! Wyłącznie! Albo jesteś w kręgu wtajemniczonych, albo… Możesz jedynie czytać wypociny tych zarozumiałych gryzipiórków, przekonanych o swej genialności i zastanawiać się czy dany artykuł można było napisać jeszcze gorzej, czy już bardziej spieprzyć się go już nie da! W „Nowej” rządzą prawdziwe piranie i rekiny! Wiesz, że jak przejęli dwa lata temu kontrolę nad „Dziennikiem Popołudniowym”, to urządzili w redakcji prawdziwą rzeź? Wyrzucili prawie wszystkich! Nawet korektorki! Potem wydawali „Dzienniczek” przez rok metodą pospolitego ruszenia! A kiedy doszli do wniosku, że umocnili już swą pozycję na rynku i przejęli większość reklamodawców, to bez sentymentów ugrobili tytuł!

Następnego dnia odwiedziłem „Gazetę dla B…”. Co prawda plotki mówiły o mafijnym rodowodzie tego tytułu, ale byłem już mocno zdesperowany.

- Proszę pana, gazeta nie jest do czytania – powiedział mi Piotr Majcikiew – pełniący jednocześnie funkcję prezesa wydawnictwa i redaktora naczelnego. – Gazeta jest tak naprawdę do tego, żeby zarabiać za jej pomocą pieniądze! Proste? I dziwię się, że człowiek o takim doświadczeniu tego nie rozumie!

- Ale jeśli już zadrukowuje się papier, to chyba lepiej jeśli zadrukowuje się go z sensem – stwierdziłem chłodnym tonem. – Przecież nikt nie zrobi redakcji zarzutu, iż drukuje dobre teksty!

- Skromnością to pan nie grzeszy! – wycedził przez zęby Majcikiew.

- A dlaczego mam być fałszywie skromny? – zapytałem prowokacyjnie. – Dlaczego? Ja tylko realistycznie oceniam swoje możliwości.

- Ale przecież jakość publicystyki, którą drukujemy nie ma żadnego znaczenia! W piśmie codziennym liczą się tylko informacje agencyjne, wiadomości z miasta, sport, program telewizyjny i ogłoszenia drobne! Reszta to wypełniacze! Możemy pisać o dupie Maryni, a ludzie i tak nas kupią! Proste? Proste! Bardzo proste! I dlatego nie skorzystam z pana niewątpliwego talentu! Szkoda mi pieniędzy! Proste?

- Bardzo proste – powiedziałem podnosząc się z krzesła. – Sądzę jednak, że kiedyś… myślę, że czytelnicy, którymi pan tak pogardza…

- Ja nikim nie pogardzam! – krzyknął Majcikiew. – Nikim! Ja daję ludziom to, na co czekają! Proste?

W ten sposób skończyły mi się redakcje dzienników w B…! Nie mieściło mi się w głowie, że poniosłem tak sromotną klęskę! Ci beznadziejni karierowicze najzwyczajniej w świecie odprawili mnie z kwitkiem! I zrobili to bez żadnego merytorycznego powodu! Usłyszałem trzy razy „nie!”, bo byłem spoza układu! Właściwie spoza układów, bo każdy z trzech odwiedzonych przeze mnie tytułów był innym przypadkiem tej samej choroby. Choroby o nazwie: „krewni i znajomi królika”.

Wieczorem wypiłem trzy piwa. Myślałem, że to mnie trochę uspokoi. Niestety! Gniew zamiast powoli opadać, narastał we mnie z każdą chwilą. Skończyło się na napisaniu wściekłego, zjadliwego tekstu o mediach w B… Tekstu bez szans na publikację!

W czwartek rano byłem jeszcze bardziej zirytowany niż poprzedniego dnia po wizycie w ostatniej redakcji. O moim losie zdecydowali naprawdę wspaniali ludzie! Po prostu kwiat dziennikarstwa! O ich wyczynach można by napisać książkę! Jan Skalczyński jeszcze jako kierownik działu publicystyki i reportażu „Kuriera Obywatelskiego” wsławił się przed laty tym, że zmuszał młodych zdolnych dziennikarzy do dopisywania swojego nazwiska przy co ciekawszych artykułach. Jeśli ktoś tego nie zrobił, to mógł czekać na publikację tekstu całymi miesiącami! Oczywiście nikt Skalczyńskiemu niczego oficjalnie nie udowodnił, ale dziennikarski światek w B… aż huczał od plotek. Kilka pokrzywdzonych osób szykowało się co prawda, aby przyłożyć sekretarzowi redakcji w sądzie, ale w jakichś niejasnych okolicznościach porzucili z czasem ten zamiar. Redaktor Wygwiż był jeszcze lepszy! Całkiem niedawno dał popis swojego głębokiego przywiązania do idei wolności prasy. Jedna z redaktorek jego gazety była absolwentką teatrologii i zgodnie z zamiłowaniem, to właśnie ona pisała w „Kurierze Obywatelskim” recenzje z premier teatru w B… A ponieważ spektakle te stały na bardzo różnym poziomie więc zdarzało się czasem, że Małgosia (pracowaliśmy kiedyś razem u Pólkowskiego) bezlitośnie dowalała aktorom lub reżyserom. Do czasu! Pewnego dnia dyrektor teatru pofatygował się do Wygwiża i poprosił go jak chief chiefa, żeby „coś z tym zrobił”. I Wygwiż zrobił! Poprosił Małgosię do swojego gabinetu i powiedział jej, że jeżeli chce dalej pracować w „Kurierze”, to powinna „zmienić swoją optykę patrzenia na teatr w B…”. Nieprzychylne recenzje urwały się jak ucięte nożem! A co na to środowisko dziennikarskie? Nic! Jak zwykle! Co prawda kilku odważnych groziło Wygwiżowi upublicznieniem jego wyczynu, ale potem nabrali wody w usta i siedzieli cicho. Słowem góra urodziła mysz!

A Majcikiew? Ten był po prostu mistrzem! Wprowadził w swojej gazecie autentyczny terror! Każdy dziennikarz miał obowiązek zdobywania reklam. Jeśli nie miał na tym polu sukcesów, to jego dni w „Gazecie dla B…” były policzone. Mógł być nawet geniuszem pióra, nie miało to najmniejszego znaczenia! Kiedy przewodniczący oddziału Stowarzyszenia Dziennikarzy Polskich w B… wystosował do Majcikiewa list z zapytaniem w sprawie dziwnych praktyk jego gazety, prezes nie raczył nawet odpowiedzieć! „Naciskany” kolejnymi listami zakazał w końcu swoim pracownikom (oczywiście nieoficjalnie) członkostwa w SDP! Swój gość! Milusi, godny zaufania facet!

Chyba kompletnie zwariowałem skoro sam, z własnej i nieprzymuszonej woli pchałem się w łapska tych ludzi!

Macieja odwiedziłem w piątek (15 listopada). Najpierw jednak przez blisko godzinę szukałem Wydziału Promocji, w którym pracował! Ratusz mieści się bowiem w pięciu różnych budynkach, na pięciu różnych ulicach, zaś prosty pomysł wykonania tablicy informacyjnej, jak dotąd nikomu jeszcze w urzędzie nie przyszedł do głowy. Po wielu nieudanych próbach, udało mi się wreszcie znaleźć drzwi z napisem: Maciej Gródź – zastępca dyrektora. Czarne litery na mosiężnej, wypolerowanej płytce wyglądały naprawdę imponująco. Od razu było widać, że mój kolega daleko zaszedł. Wkroczyłem więc pewnym krokiem do wąskiego, zagraconego sekretariatu i zapytałem o dyrektora. Z trójki ludzi znajdujących się w pomieszczeniu nikt nie zwrócił na mnie najmniejszej uwagi – ani sekretarka w prześwitującej bluzeczce, ani kobieta z szopą fioletowych włosów na głowie (podstarzała bywalczyni dyskotek – sądząc po ubiorze), ani też spocony, niedomyty facet w przybrudzonej, flanelowej koszuli w kratkę. Wszyscy byli tak zajęci rozmową, że moje słowa pewnie w ogóle do nich nie dotarły! Odczekałem więc chwilę i powtórzyłem pytanie. Rozmówcy zamilkli i spojrzeli na mnie wrogo.

- Chciałbym widzieć się z dyrektorem Gródziem! Czy to możliwe? – powtórzyłem po raz trzeci.

- W jakiej sprawie? – zapytał służbowo, wrednym tonem dodatek do prześwitującej bluzeczki. – Szef jest bardzo zajęty!

- Prywatnej! Moje nazwisko Orkisz. Jarosław Orkisz!

- Proszę chwileczkę zaczekać! – powiedziała wyniośle sekretarka sięgając po słuchawkę aparatu telefonicznego. – Szefie, jakiś pan do pana przyszedł. Mówi, że nazywa się…

- Orkisz! – podpowiedziałem.

- …Ornisz!

- Orkisz! – poprawiłem ją odruchowo.

Facet w koszuli flanelowej i emerytowana dyskotekówa spojrzeli na mnie z obrzydzeniem, a potem pokiwali z dezaprobatą głowami. Zupełnie jakbym popełnił jakieś faux pas. Ich miny świadczyły o tym, że zachowuję się jak wieśniak. Zresztą jeśli ktoś zaczyna poprawiać sekretarkę dyrektora wydziału w Urzędzie Miejskim, to sam prosi się o jakiś soczysty epitet pod swoim adresem!

- Cześć stary! – krzyknął Maciej stając w otwartych drzwiach swego gabinetu. – Tak się cieszę, że przyszedłeś. Naprawdę się cieszę!

- Witam! – powiedziałem z promiennym uśmiechem i spojrzałem z triumfem najpierw na sekretarkę, a potem na jej towarzyszy.

- Pani Jadziu poproszę o dwie kawy – powiedział Maciej patrząc z uznaniem na prześwitującą bluzeczkę swej pracowniczki. – A pan panie Antku… Niech pan jedzie na stację i zatankuje do pełna. Jutro jedziemy do Warszawy!

- Dyrektorze, a ja mam dla pana te dokumenty, o które pan prosił – zameldowała dyskotekówa!

- To proszę je zostawić u pani Jadzi i może pani już wracać do siebie – polecił mrukliwym tonem Maciej. – Zupełnie nie rozumiem, co pani tu robi od godziny?!

- Widzę, że jesteś zajęty – stwierdziłem zmieszanym tonem. – Może…

- Chodź, chodź – powiedział Maciej. – Cieszę się, że przyszedłeś. Naprawdę bardzo się cieszę! Chodź!

Wszedłem do gabinetu i usiadłem na fotelu wskazanym przez Macieja.

- Palisz? – zapytał.

- Nie, dziękuję – powiedziałem. – W dalszym ciągu się nie nauczyłem.

- A ja próbuję rzucić, ale jakoś nie mogę. Zupełnie nie potrafię… – Maciej szukał właściwych słów. – Zupełnie nie mogę wyrwać się z tych nikotynowych szponów!

- Niektórzy próbują żuć gumę! – powiedziałem.

- Próbowałem! Próbowałem! To nic nie daje! Trzeba mieć po prostu silną wolę!

Przez chwilę w gabinecie zapanowała męcząca cisza. Żaden z nas nie chciał ciągnąć tematu palenia i obaj zastanawialiśmy się gorączkowo, co byłoby najlepszym zamiennikiem? Pierwszy nie wytrzymałem nieznośnego milczenia i zapytałem:

- Planujesz w najbliższym czasie jakąś ciekawą wyprawę?

- Oczywiście! – powiedział z ożywieniem Maciej. – Zaraz na początku przyszłego roku lecę do Ameryki Południowej! Wiesz, Andy są jeszcze w wielu miejscach zupełnie dziewicze! Mam nadzieję znaleźć kilka niezbadanych jaskiń. A może będę miał szczęście i natknę się jeszcze na coś ciekawego… Wymarłe kultury prekolumbijskie pozostawiły po sobie dosyć sporo śladów! Archeolodzy mają tam mnóstwo pracy! Mają i długo jeszcze będą mieli!

- Zazdroszczę ci – powiedziałem rozmarzonym głosem. – Pamiętam jak w dzieciństwie czytałem o Inkach, Aztekach i Majach! To były niezwykłe książki! Odsłaniały świat pełen tajemnic i zagadek! A ty będziesz mógł owej tajemnicy dotknąć! To niezwykłe! Naprawdę niezwykłe!

Maciej uśmiechnął się lekko i pokiwał głową.

- Tak! To będzie chyba najbardziej fascynująca z moich dotychczasowych wypraw.

- Jak ty to godzisz z pracą w urzędzie? – zapytałem. – To chyba bardzo trudne!

- Moim największym sukcesem jest to, że ceni mnie zarówno lewica jak i prawica. Oni wiedzą, że mogą mi zaufać, bo nie zajmuję się polityką tylko robię to, co do mnie należy! Co ważne robię to tak, że o B… robi się coraz głośniej! Nie tylko w Polsce, ale i w Europie! Jestem sprawny i skuteczny! A takim ludziom na wiele się pozwala. Dlatego jeszcze nigdy nie miałem kłopotów z wzięciem urlopu na moje wyprawy. Cieszy mnie też to, że moją pracę doceniają różne opcje polityczne! Małgosiewicz zawsze mnie chwalił i liczył się z moim zdaniem. A teraz… Teraz… Powiem ci to w tajemnicy! Umbrewicz już ze mną rozmawiał i chciał mnie zrobić dyrektorem wydziału!

- Gratulacje! Pniesz się w górę!

Maciek spuścił oczy i uśmiechnął się pod nosem.

- A co u ciebie? – zapytał. – Powiedz co robisz? Jak twoja dziennikarska kariera? Kiedyś czytałem jakiś twój tekst… Już nie pamiętam gdzie.

„Nie jest źle – pomyślałem. – Zaczynamy rozmawiać o pracy! Nie jest źle!”

- Dużo ostatnio piszę! – powiedziałem marszcząc czoło. – Satysfakcji mam z tego sporo, ale pieniędzy niewiele. A biorąc pod uwagę to, że niedawno straciłem stałą pracę…

- Cholera! To niedobrze! – krzyknął Maciej. – Naprawdę niedobrze!

- Na razie jakoś sobie radzę, ale niedługo kończy mi się wypowiedzenie i może być bardzo, bardzo cieniutko.

- Takie teraz czasy – stwierdził filozoficznie Maciej. – Wszystko wokoło najnormalniej w świecie się sypie! Powiedz, czy tak wyobrażaliśmy sobie ten kraj? Kilkanaście lat temu wydawało nam się, że wolność rozwiąże wszystkie problemy! Byliśmy przekonani, iż komuna tłamsi ten wspaniały naród i wystarczy zerwać mu tylko pęta… Pamiętasz? Wierzyliśmy w to! Byliśmy tak przeraźliwie naiwni… Ale to było piękne! Takie czyste i dobre; biało – czarne!

- A dzisiaj? – zapytałem. – Dzisiaj możemy się tylko użalać, że wszystko jest nie tak, jak miało być! Nasz świat rozpada się na naszych oczach!

- Ale to jest przerażające! Czasami nie mogę już tego znieść…

- Tak! Ale ty masz gdzie uciec – powiedziałem. – Jak masz już wszystkiego dosyć to pakujesz sprzęt i wyjeżdżasz na drugi koniec świata!

- Zapominasz tylko, że wcześniej lub później zawsze tu wracam! A to jest czasami tak przygnębiające…

- Mam to samo jak wracam od rodziny z Hamburga. Czasami zastanawiam się, czy aby na pewno chcę przekroczyć granicę i wrócić do B…?

Przez chwilę znowu milczeliśmy. Nie wiem o czym myślał Maciej, ale ja myślałem tylko i wyłącznie o tym jak sprowadzić naszą rozmowę na temat mojego nieuchronnie nadciągającego bezrobocia.

- Wiesz, ja jestem najbardziej przerażony upływem czasu – powiedział Maciej. – Pomyśl! Jeszcze niedawno uczyliśmy się do klasówek z chemii i fizyki, a dzisiaj… Pomyśl! Za dwa lata będzie dwudziestolecie naszej matury! Myślałem już nawet żeby zorganizować jakiś klasowy zjazd!

- Nooo, ja pisałem maturę gdzie indziej. Gdybym nie uciekł z naszej „budy, to…

- To nieważne! Byłeś przecież z nami przez tyle lat! A to się tak naprawdę liczy! Wiesz, ile razy przypominam sobie nasze szkolne czasy, to jakbym wspominał jakąś baśniową krainę! Był oczywiście Jawurek i Biedrońska, ale życie było piękne! Piękne i proste.

- Widzę, że stajesz się sentymentalny – powiedziałem.

- To chyba kwestia wieku.

- Nie przejmuj się! Ja też coraz częściej wspominam młodość! Nasze roczniki tak już mają!

- Czasami nie mogę uwierzyć, że minęło już tyle lat! – szepnął Maciej.

- Gdzieś koło trzydziestki każdy facet przekracza granicę. Ta granica jest ulotna, ale… Ale w gruncie rzeczy dosyć realna. Kiedy człowiek jest przed, to właściwie jest jeszcze chłopcem. Chłopcem, któremu wydaje się, że na wszystko w życiu ma czas. A później mija miesiąc i ten sam facet wie już, że wielu rzeczy w życiu nie zrobi! Nie zdobędzie bieguna, nie poleci na Księżyc! Zaczyna dostrzegać, że dziewczyny…

- Nie przesadzaj! Przecież, to co zrobisz ze swoim życiem zależy tak naprawdę od ciebie! – przerwał mi Maciej.

- Naprawdę jesteś o tym przekonany? Naprawdę wierzysz, że jeśli będziesz bardzo chciał…

- Przecież moje życie jest tego przykładem! Chciałem badać jaskinie i badam je. Jeżdżę po całym świecie!

- Tobie akurat się udało, ale większość nie ma takiego szczęścia!

- Bo siedzą na tyłkach i czekają na cud! – parsknął z dezaprobatą Maciej. – Gdyby zrobili chociaż jeden krok, żeby zrealizować swoje marzenia… Gdyby zrobili chociaż jeden krok! Ich życie zupełnie by się odmieniło!

- To co? Co by się wówczas stało? Widzę, że czytałeś „Alchemika” i uwierzyłeś Paulo Coelho! „Kiedy czegoś pragniesz, to cały Wszechświat działa potajemnie byś mógł to pragnienie spełnić”. Wiem, że to zdanie może uwieść, ale tak naprawdę jest toksyczne! Jest niebezpieczne! Daje ludziom złudną nadzieję, niczym dziewczyna z wiersza Leśmiana o dwunastu braciach! Jeśli uwierzą Coelho, a na ogół chcą mu uwierzyć, to potem są najczęściej nieszczęśliwi! Życie bardzo brutalnie weryfikuje ludzkie sny i marzenia!

- Zapominasz tylko, ze czasami dążenie do celu jest równie ważne jak jego osiągnięcie – powiedział Maciej patrząc na mnie uważnie.

Roześmiałem się nerwowo.

- Zaczynamy wkraczać na takie wyżyny intelektualne, że… Najpierw trzeba żyć, potem filozofować! A z tym życiem bywa teraz różnie. Piramida potrzeb nie jest przecież tworem teoretycznym! Najpierw trzeba…

- Wszystko to prawda, ale człowiek nie może żyć bez marzeń!

- Jasne! Tylko marzenia są różne! Jeden marzy, aby przeżyć jakoś od pierwszego do pierwszego, a drugi myśli ciągle jaki model samochodu ma kupić dla żony!

- Ale są i tacy, którzy potrafią marzyć o rzeczach pięknych!

- Tak, tylko oni mają na ogół pełne brzuchy! Stać ich na piękne marzenia. Tak się niestety porobiło!

- A ty? – zapytał Maciej. – Marzyłeś kiedyś żeby pisać książki. Masz przecież niezłe pióro!

- Pisanie książek, to hobby. Nikogo nie interesuje, czy masz coś ciekawego do powiedzenia póki nie jesteś znany. A nie możesz być znany skoro nie publikujesz! Zaczarowany krąg! Tylko nielicznym udaje się go przerwać i odnieść sukces. To na ogół kwestia szczęścia, a nie talentu! Za to kiedy rynek już cię wchłonie, to możesz wypisywać stosy głupot, a machina wydawnicza i tak cię sprzeda! Jeśli wydawcy raz zainwestują… możesz się czuć bezpieczny!

- Ale czy ty coś piszesz?

- W domu mam dwie nieskończone książki. I pewnie jeszcze długo do nich nie powrócę. Nie mam żadnej motywacji. Nikt tego nie wyda! Jakiś czas temu byłem w Warszawie zorientować się jakie są szanse. Redaktorzy w wydawnictwach patrzyli na mnie jak na idiotę! Wróciłem więc do domu i rzuciłem to wszystko w cholerę. Hemingwayem i tak już nie zostanę! A żyć trzeba! Dziennikarstwo, to zdecydowanie praktyczniejszy zawód!

- Conrad zaczął pisać po czterdziestce! – zauważył Maciej.

- Pewnie! Mogę oczywiście tak się pocieszać!

- A gdybyś spróbował wydać coś w B…? Przecież wydawnictwo Parobkiewicza drukuje rocznie kilkanaście książek! Rozmawiałem z nim ostatnio, bo namawiał mnie do opublikowania wspomnień z moich podróży. Ja wiem, że to nie jest duże i znane wydawnictwo, ale… przecież to wielka szansa dla debiutantów!

Zacząłem się głośno śmiać. Maciej patrzył na mnie z rosnącym zaniepokojeniem.

- Parobkiewicz i jego wydawnictwo to kolejny przykład rynkowej patologii, a nie szansa dla debiutantów! Ten facet kasuje od autorów pieniądze i mówi im, że wydrukuje ich książkę w nakładzie tysiąca egzemplarzy. Potem drukuje, ale o połowę mniej. I to dało by się jeszcze przeżyć! Ale ten facet nie ma żadnego pomysłu na dystrybucję! Żadnego! Nie potrafi rozprowadzić w księgarniach nawet tej marnej ilości książek! Masakra! Leżą później u niego w magazynie i porastają kurzem!

- To mówisz, żeby z nim nie współpracować?

- Decyzja należy przecież do ciebie, ale ja bym sobie odpuścił!

- Cholera! – mruknął Maciej, a w jego głosie wyczułem zawód.

Znowu milczeliśmy przez długą chwilę, a ja przez cały czas zastanawiałem się jak przypomnieć o swojej sprawie. Gdybyśmy byli znowu w liceum, to powiedziałbym po prostu:

- Maciek, potrzebuję pracy! Załatw mi coś!

A on odpowiedziałby pewnie:

- Dobra! Nie ma sprawy! Co chciałbyś robić?

- Najlepiej weź mnie do swojego działu. Będzie super!

- Pewnie! Zrobimy razem kilka fajnych rzeczy! To kiedy chcesz zacząć? Od zaraz, czy poczekasz do nowego miesiąca?

Ale nie byliśmy już w liceum! Nie byliśmy już prawdomównymi chłopakami, którzy są szczerzy do bólu. Odgrywaliśmy jakiś nieprawdopodobny teatr! On udawał, że nie pamięta po co przyszedłem, a ja że przyszedłem ot tak sobie w odwiedziny! Dyskutowaliśmy z namaszczeniem o literaturze, poezji, filozofii; snuliśmy wspomnienia; śmialiśmy się z nauczycieli, a ja przez cały czas zastanawiałem się, który z nas jest większym hipokrytą.

Rozmawialiśmy jeszcze przez dobrą godzinę, a potem zapisaliśmy numery swoich komórek i zapewniliśmy się gorąco, że kiedyś się zdzwonimy. Ale jak znam życie, to chyba się nie zdzwonimy!

MAREKERAM
O mnie MAREKERAM

Jaki jestem? Nie wiem!

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Kultura