Jako że są to rozważania związane ze sprawą Kataryny, to na samym początku wypada przedstawić własne zdanie na ten temat. W tekście od którego rozpoczęła się awantura, nie ma niczego co by się nadawało na jakikolwiek proces - zresztą na tle dorobku Kataryny, proszę się nie obrażać, to tylko mała wprawka - i Czumowie wygłupili się okrutnie. Równocześnie jednak blisko mi do poglądu Krzysztofa Leskiego, który - to moja parafraza! - odmawia blogerom immunitetu na wszystko co robią czy też dokładniej: napiszą. Nie jest to nazbyt popularne zdanie, jako wolności blogerskiej zagrażające i w łapy mainstreamu wpychające.
Występuje tu klasyczne dwumyślenie. Otóż chętnie by się widziało blogi czy internet w całości jako rodzaj nowego, pełnoprawnego gracza, o wpływie jak najbardziej mainstreamowym. Stąd nośność legendy o "oficjalnej elicie" politycznej, dziennikarskiej, artystycznej, każdej w zasadzie, internetu jak ognia się bojącej. Bo tu można w pełni wyrazić swoje zdanie, przez nikogo nie będąc kontrolowanym. No więc chciałoby się mieć w pełni "dorosły" status, ale przy tym zalety szarej strefy: anonimowość, fantazję niczym nieograniczoną, radykalność myśli zachować. Czy jednak można mieć ciastko i zjeść ciastko? Podeprę się tu Eumenesem, polecam zarówno notkę, jak i komentarze:
Jeśli chcemy pozostać bezpieczni to piszemy anonimowo - ale wtedy są to wyłącznie wynurzenia jakiegoś biedaka, który pisze je dla znajomych i gawiedzi.
(...)
Ja na przykład piszę anonimowo bo pod częścią swoich notek zwyczajnie bym się nie podpisał. A jednak chciałem o tym pogadać.
Gdybym pisał pod imieniem i nazwiskiem mój blog miałby najwyżej 50 notek.
Ale czym jest internet jako taki? Spory o to się toczą pewnie od samego początku jego istnienia, w Polsce od mniej więcej pięciu-siedmiu lat (dekada to jednak trochę zbyt duży zakres czasowy, najpierw trzeba było przejść z modemów na stałe łącza). Dominuje optymistyczny ogląd sytuacji, nie tak bardzo jak w epoce dotcomów, ale jednak. I stale powraca proroctwo o nowej rewolucji za rogiem, tu dosyć aktualne, bo z marca, autorstwa Eryka Mistewicza:
Radykalnej zmiany w polskiej polityce mogą dziś najszybciej dokonać ci, których kryzys dotknie najbardziej: młodzi ludzie, których świat nagle zaczyna się walić. To przede wszystkim inwestujący w swój rozwój profesjonaliści zajmujący niższe i średnie szczeble w korporacyjnej hierarchii.
(...)
Ten bunt nie będzie miał jednego lidera, bo siłą modelu samoorganizującej się społeczności jest struktura sieciowa. Każdy jest prezesem i każdy jest wykonawcą. Każdy jest ideologiem i każdy aktywistą. Więc jeśli ten bunt będzie miał swojego Leppera, to nie zdziwię się, jeśli będzie to Lepper w wersji 2.0. Zmultiplikowany, trudno namierzalny, trudny do okiełznania, "ucywilizowania” przez establishment.
Znany "konsultant polityczny" leje miód na nasze, blogerskie serce, a wśród internetowych bytów, w których już dziś wykuwa się przyszłość, wymienia i Salon.24. Do rangi cnoty podnosi anonimowość i nieformalność. Powinienem się cieszyć, ale coś mi nie daje spokoju. Powrót starych demonów? To może zbyt mocno powiedziane, ale...
Fascynuje fascynacja (tzw.) intelektualistów kolejnymi rewolucjami i jej uczestnikami. Zawsze kierowanymi dobrymi intencjami, "zawsze" zmieniającymi świat na lepsze. I zapominającymi, że pięknie jest najpóźniej do wyklarowania się lidera czy też grupy liderów. Powtarzalność mniej lub bardziej bolesnych nauczek jest jak widać trwale wpisana w historię ludzkości.
Fascynuje fascynacja internetem tegoż samego grona. Czytam, że "już za chwilę internet całkowicie odmieni świat". No i odmienia, głównie na polu rozrywki i komunikacji, ale sam z siebie nie jest dać dużo nowego. Bo to jednak narzędzie. Na nowy poziom wznosi na pewno jedną rzecz, a mianowicie pieniactwo - przykłady podane przez Mistewicza mają poważny feler. Na tych "nowych" platformach dominują nicki/nazwiska, które były netową legendą, gdy ja zaczynałem czytać/komentować na różnych forach.
No więc obawiam się, że internetowa rewolucja jest tak naprawdę utopią. I nawet wprowadzona w życie, skończy jak każda utopia - w najlepszym razie bankructwem dogmatów. I widzę w necie - powtórzę - narzędzie, równocześnie ekskluzywne i powszechne, wpływające na ludzi i ich (nasze!) "tradycyjne" narzędzia, ale jednak nie mogące się obyć bez "niewirtualnej" bazy. To raczej "real" wywiera większy wpływ na internet, niż ten na rzeczywistość. I nie chodzi tylko o barierę finansową, może nawet nie o mentalność.
Nie, nie dam sobie głowy uciąć za prawdziwość tego sądu, ani zbyt wielkiej kasy na to nie postawię. Bo jednak pamiętam, że jednym z kluczowych aspektów rewolucji moralnej (bez sarkazmu - jako określenie ówczesnego stanu ducha Polaków, a nie wyrażenie zawłaszczone przez polityków) z roku 2003 była ekspansja internetu. Bez niego POPiS miałby znacznie trudniej w drodze po władzę, niezależnie od wszelkich grzechów Millera, działań nowych koncernów medialnych czy odświeżającej wizji UE na horyzoncie. To były inne czasy, inne złudzenia...