Wczorajszej nocy skarbnik Platformy Obywatelskiej, niejaki Łukasz Pawełek, ućmoruchany jak pekaes spał sobie na chodniku w pobliżu amerykańskiej ambasady. Zaopiekowała się nim stołeczna Straż Miejska odwożąc do żłobka. Oficjalne powody wystąpienia objawów choroby filipińskiej u prominentnego polityka jedynie słusznej siły nie są znane, jednak warszawskie wróble ćwierkają, że to z radości – ciepła woda w kranach ma być jeszcze cieplejsza a akcyza na gorzałę w najbliższym czasie w górę nie pójdzie.
Janusz Palikot ogłosił, że kocha Boga: „Jak Boga kocham, żałuję, że pani nie rządzi od 2007 roku. Gdybym w 2010 roku wiedział, że doczekam takiego premiera nie wyszedłbym z Platformy” - powiedział znany bimbrownik z Biłgoraja. Jeszcze stołek po Donaldzie Tusku nie ostygł a tu już takie deklaracje? Cud, moi drodzy mili, cud. Co prawda nie powiedział o jakiego Boga mu chodzi, ale to już mniejsza – tyle razy zmieniał ideały i poglądy, że możemy po nim oczekiwać nawet wstąpienia do seminarium duchownego albo zakonu Redemptorystów.
Minister Spraw Zagranicznych Grzegorz Schetyna pojechał załatwiać sprawy zagraniczne. Na początek do Paryża a później do Berlina. Jak donosi Gazeta Wyborcza tłumacz języka angielskiego nie był potrzebny. Cud kolejny, podwładnym Adama Michnika udało się napisać prawdę – we Francji i w Niemczech angielski tłumacz rzeczywiście potrzebny nie był. No dobra, muszę oddać sprawiedliwość – rozmowy podobno odbywały się w języku Shakespeare'a. Bez szlifowania i intensywnego kursu Schetyna zawstydził Tuska. To się nie może dobrze skończyć.
A sama pani premier?
Po premierze rusza w świat. Jeszcze dobrze nie rozsiadła się w stołku, jeszcze rządzić nie zaczęła a już jedzie po wskazówki – najpierw, w poniedziałek, do Brukseli a w czwartek do Berlina. Czasy się zmieniły a wraz z nimi kierunki tych wskazówkowych wyjazdów, ale mentalność przedstawicieli klasy robotniczej pozostała bez zmian...