Algirdas67 Algirdas67
796
BLOG

Moje życie w PRL-u - Upadek berlińskiego muru

Algirdas67 Algirdas67 Podróże Obserwuj temat Obserwuj notkę 3

MOJE ŻYCIE W PRL-u

 

Dzisiaj mija kolejna rocznica obalenia muru berlińskiego i nawet nie wiem, która...

I chyba nie chcę wiedzieć, bo to uświadamia mi mój zaawansowany wiek. Z racji owego zaawansowanego wieku, w tamtych czasach miałem okazję już być na tym świecie i obalenie muru nie kojarzyło mi się wtedy z jakim epokowym wydarzeniem. Był to raczej koniec pewnego rozdziału w moim życiu, lub mówiąc dzisiejszym językiem, koniec pewnego etapu mojej kariery zawodowej. A tak konkretnie był to koniec mojego zarabiania na jeżdżeniu do obecnej stolicy Niemiec czyli do Berlina. A jak zarabiałem wtedy jeżdżąc do Berlina ?...

Posłuchajcie młodzieży świadectwa tamtych czasów.

Byłem wtedy studentem szacownej warszawskiej uczelni i czując pierwsze powiewy kapitalizmu w mojej socjalistycznej ojczyźnie jak tysiące mi podobnych usiłowałem zarobić swoje pierwsze pieniądze.

Można się było zatrudnić w jakiejś spółdzielni studenckiej np. Student-serwis i myć szyby w ówczesnych biurowcach, ale moja praca była trochę inna. Moja praca polegała na tym, że w niedzielę wieczorem wsiadłem do pociągu relacji Leningrad (dla młodzieży to obecnie Petersburg) - Berlin Hauptbanhoff przez Warszawa Centralna , Poznań Gł. i jechałem do owego Berlina.

Jedynym bagażem jaki posiadałem przy sobie  była reklamówka, a w niej kilka kanapek na drogę i…  pokrowiec do gitary.

Na przejściu granicznym z Niemiecką Republiką Demokratyczną ( dla młodzieży: było takie państwo niemieckie co potem połączyło się z Republiką Federalną Niemiec) ... No wiec na tym przejściu granicznym deklarowałem służbie granicznej NRD, że jadę do kolegi, który mieszka w Berlinie zachodnim ( dla młodzieży: w owym czasie w Berlinie istniała wydzielona wysokim betonowym murem enklawa, która nazywała się Berlinem Zachodnim i nie podlegała władzom NRD). To właśnie rozbijanie tego muru można zobaczyć teraz w TV kiedy lektor egzaltowanym głosem mówi o historycznym momencie w dziejach Europy.

Ale wróćmy do przekraczania granicy z NRD… Cały patent z tym wymyślonym kolegą z Berlina Zachodniego był jedynie po to, że do NRD można było wjechać tylko na specjalne zaproszenie, ale kiedy powiedziało się, że docelowo podążamy do Berlina zachodniego to mój wjazd i podróż przez NRD była traktowana już jako tranzyt i nie potrzebowałem żadnego zaproszenia.

Oczywiście skala idiotyzmu w tamtych czasach musiała być zachowana, wiec podlegałem kontroli celnej ze strony niemieckich służb granicznych czy, aby nie mam przy osobie więcej niż (teraz nie pamiętam), ale chyba 100 Marek wschodnio niemieckich. Ponieważ wiedziałem, żeby nie mieć większej sumy w markach wschodnio niemieckich zatem posiadałem marki zachodnio niemieckie, które zaraz po wjeździe do Zachodniego Berlina wymieniałem na wschodnio-niemieckie po lepszym kursie niż u warszawskich cinkciarzy ( wtedy w Polsce jeszcze kantorów nie było).

Po przekroczeniu granicy na Odrze około szóstej rano około ósmej witałem się już ze stolicą NRD na dworcu kolejowym Berlin Hauptbanhoff. 

Był wtedy poniedziałek rano. Bez pośpiechu szedłem sobie do poddworcowego barku i tam spożywałem kiełbaskę z piwem za nader niewygórowaną kwotę płatną w markach wschodnioniemieckich. Czasami jak była ładna pogoda, albo byłem z kimś co jeszcze w Berlinie nie był to szliśmy pospacerować na Aleksander Platz. Około 10-tej czas się było brać do roboty. Wsiadałem zatem w S-bahn czyli berlińską kolejkę naziemną i jechałem do stacji Friedrich Strasse.

W Berlinie do dzisiaj funkcjonują dwie kolejki: S-bahnn kolejka naziemna i U-bahnn - kolejka podziemna czyli metro. Ciekawostką tamtych czasów było to, że sztucznie podzielone miasto na część wschodnią i zachodnią miało również podzielony sztucznie i brutalnie system owych kolejek miejskich. Jeżeli jakaś linia wybudowana jeszcze przed wojną miała nieszczęście przechodzić obecnie przez terytoria obu części miasta to poprostu w miejscu granicy była przerywania, przejście zostawało zamurowane, a pociągi dochodziły jedynie do ostatniej stacji "przed murem". Setki żołnierzy i innych służb NRD pilnowały, żeby z owego przejścia nikt nie skorzystał.

Jedynym wyjątkiem od tej reguły była stacja S-Bahn Frierichstrasse. Była to stacja na terenie Berlina wschodniego, ale po przejściu przez kontrole paszportowo-celną wchodziło się na cześć stacji obsługiwanej już przez służby zachodnioniemieckie.

Mój Boże… Młodzieży kochana ty nie masz prawa zrozumieć co to znaczy okno do wolnego świata… To właśnie stacja Freidrichstarsse była tym oknem, a jeżeli nie oknem - to na pewno lufcikiem. Tamtędy na piechotę można było przejść na ten mityczny „zachód”. Wyrwać się z szarości „obozu państw socjalistycznych”. Tu taka dygresja: Bywało często, że nasi rodacy chcąc odwiedzić Berlin Zachodni przechodzili na FriedrichStrasse przez Enerdowską kontrole paszportową ,a następnie sądząc, ze wchodzą na teren Niemiec zachodnich podchodzili z paszportami do kolejnego przejścia i ... wchodzili znowu do NRD. Spotkałem nawet taką parę w średnim wieku, która wyszła ze stacji Fredrichstrasse po stronie wschodniej i słysząc, ze mówię po polsku zapytali jak się dostać do stacji Zoo-Garten, która była po stronie zachodniej Berlina. Powiedziałem , ze muszą przejść przez granicę do Berlina Zachodniego. Na to oni stwierdzili, że przecież przed chwilą ową granice przekroczyli i są już przecież w Berlinie Zachodnim . Na dowód tego pokazali mi swoje paszporty. Jeden rzut oka wystarczył, aby stwierdzić, ze w Berlinie Zachodnim to oni już byli. W paszporcie mieli wbity przez służby NRD stemple zarówno wejścia jak i wyjścia z terytorium Berlina Zachodniego. Niestety musiałem nieszczęśników uświadomić, że teraz już nie mogą do Berlina zachodniego wejść ponownie. Muszą wyjechać do Polski, odbić swój wyjazd z terytorium NRD i dopiero wtedy mogą ponownie wjechać na teren NRD deklarując, ze jadą do Belina Zachodniego. Wtedy dostaną pieczątkę tranzytową i dzięki niej mogą przekroczyć granicę z Berlinem zachodnim. Problem tych państwa polegał na tym, że nie potrafili sobie wyobrazić, że w Berlinie Zachodnim nie ma żadnej kontroli granicznej.

Tysiące Polaków jednak takich błędów nie popełniało i po przejściu na tzw.zachodnią stronę przesiadało się do kolejki obsługiwanej już przez pracowników zarabiających w twardej zachodnioniemieckiej walucie. W chwilę potem wagoniki s-bahnu  przejeżdżały nad sławetnym murem berlińskim.

Wypada tu chyba opisać co to takiego był ten "mur berliński".

Otóż kiedy już podzielono Berlin na cześć wschodnią i zachodnią władzę Niemiec wschodnich postanowiły wzdłuż granicy wybudować wysoki na jakieś 3-4 metry mur z betonowych prefabrykatów. Chociaż oficjalnie ogłoszono mur częścią umocnień obronnych wobec "imperialnych zakus państw zachodnich" to tak naprawdę mur ten miał uniemożliwiać ucieczkę obywateli NRD do tego "wstrętnego" zachodniego świata. Kolejne lata funkcjonowania tego muru jeszcze bardziej unaocznily zamiary jego twórców. Od strony wschodniej już samo podejście do muru było niemożliwe. Najpierw był metalowy płot, potem zasieki z drutu kolczastego, potem zaorane i codziennie grabione pole ziemi z alejką , którą przechadzali się uzbrojeni strażnicy, potem kolejne zasieki i dopiero mur. Od strony zachodniej podejście i poklepanie betonowego muru nie stanowiło żadnego problemu. Od strony zachodniej mur był miejscem, na którym realizowali swoje twórcze wizje artyści graficiarze. Były na nim przepiękne graffiti , ale tez zwykle sprejowe bohomazy. Po stronie wschodniej mur był nieskazitelnie biały a ziemia pod nim pozbawiona wszelkich roślin i codziennie równiutko wygrabiona , aby pokazać, ze nikt do muru nie podchodził. Po stronie zachodniej ot mur jak mur.

Zatem mijałem z polskim paszportem tenże mur górą i znajdowałem się w już w innym świecie. W tym innym świecie wszystko było inne i wydawało się lepsze, ładniejsze , milsze... I bardzo drogie. Ten inny świat był w porównaniu z socjalistyczą polską o wiele bardziej kolorowy przede wszystkim dzięki wszechobecnych reklamom. W tym świecie nawet inaczej pachniało... Kiedyś zastanawiałem się jak to jest, ze na owym "zachodzie" kiedy tam jeździłem, wszędzie pachniało podobnie, ale zupełnie inaczej niż w krajach socjalistycznych czyli NRD, Czechosłowacja, ZSRR... Po latach odkryłem ten sekret. Wszelkie moje ówczesne powitania z "zachodem" to były dworce kolejowe w RFN i w Holandii, a tam pachniało poprostu fast-foodem. To modyfikowane genetycznie ziemniaki przetworzone na frytki, to naszpikowane kolagenem parówki w hotdogach, to modyfikowana kukurydza w popcornie dawała ten niesamowity bukiet zapachowy, który kojarzył się nam wtedy z zachodem. Socjalistyczna Polska pachniała wtedy zupełnie inaczej. Dzisiejszy zapach Polski jest taki sam jak niemiecki, holenderski, francuski... Kiedyś Polska pachniała inaczej. Nie, nie śmierdziała ona po prostu pachniała inaczej. Niestety tego zapachu już nigdy i nigdzie nie spotkałem. Przeminął jak zapach i smak czekolady mlecznej Wedla, czy też „Ptasiego mleczka”.

Tak wiec przekraczałem granicę do wolnego świata jedynie po to by w nim tylko trochę pobyć i wrócić do "zniewolonego" Berlina Wschodniego, gdzie tak naprawdę przyjechałem.

Ten krótki pobyt po zachodniej stronie berlińskiego muru wykorzystywałem na przechadzanie się po markecie " Aldi" pełnym kolorowych towarów ( taki obecny Lidl), ewentualnie szwendanie się po ulicach pełnych kolorowych reklam. Byłem też jak większość moich rodaków, którzy znaleźli się po stronie zachodniej pierwszy raz w życiu, w prawdziwym niemieckim sex-shopie. Wizyta w tym miejscu była wręcz obowiązkowa, żeby było co opowiadać kolegom, a także zarumienionym koleżankom z uczelni. Ciekawość polskich przyjezdnych spowodowała, ze właściciele sklepu musieli segregować przed wejściem klientów na zwiedzających i kupujących. Niebawem kolejka zwiedzających była tak duża, że desperaci wchodzili do sklepu jako kupujący decydując się zostawić przy wejściu w charakterze depozytu (czy tez zaliczki) kwotę 10 DM czyli Marek Zachodnich.

Po zaliczeniu zwiedzania Berlina Zachodniego wracałem na znany sobie teren Berlina Wschodniego, gdzie nie było może tak kolorowo jak po zachodniej stronie muru, ale i tak bardziej kolorowo niż w PRL-u. Berlin Wschodni miał dla mnie jedną nie zaprzeczalna zaletę był tańszy niż "zachodni" , a towarów w nim było o wiele więcej niż w Polsce.

Zatem wracałem z Berlina Zachodniego i jechałem na Otto Grotewohl Strasse do sklepu muzycznego, gdzie kupowałem dwie, a jak nie było to jedną, gitarę produkcji NRD z tak zwanych odrzutów czyli z jakimiś drobnymi usterkami typu: purchelek lakieru na pudle, jakaś rysa itp.

Mam wrażenie, że sprzedawca ze sklepu już odkładał mi te gitary i sprzedawał z dodatkowa marżą dla siebie. Rachunku przecież nie brałem, a ze swoim poziomem języka niemieckiego raczej nie miałbym jak donieść na jego nieuczciwość. Żyliśmy zatem z Panem sprzedawcą w pewnej symbiozie.

Już z gitarami, choć w późniejszym okresie to zostawiłem gitary w sklepie, żeby przyjść później, szedłem na prozaiczne zakupy do domu. Kupowałem to czego w polskich sklepach wtedy nie było, a jak było to było droższe. Kupowałem np. dwie laski salami, jakiś żółty ser, kolorowe alkohole do drinków typ Curacao Blue dla mamy , piwo dla taty, czekoladę i żelki dla dzieci.

Z czasem rodzina tak przyzwyczaiła się do moich podróży do NRD, ze dostawałem konkretne zamówienia. Kiedyś jakaś ciocia prosiła o igły do maszyny do szycia i jakiś nietypowy dla Polski kolor nici, inna prosiła o lekarstwo, kosmetyk.

Zakupy nie były hurtowe, żeby nie denerwować tak niemieckich jaki polskich celników. Zresztą na tle innych Polaków jadących z NRD to moje bagaże praktycznie nie zawierały nic.

Potem gitary i torby z zakupami deponowałem na dworcu kolejowym Berlin Haptbanhoff,a sam szedłem do knajpy w Palast der Republik na drinki, które w Polsce znane nie były.

Dzisiaj w Polsce w byle knajpie można zażyczyć sobie drinka z kilku rodzajów alkoholi i jakiś soków. Wtedy w Polsce najpopularniejszym drinkiem był tzw. Fiołek lub Koziołek. Jego skład to coca-cola z wódką w proporcjach rożnych, raz z cytryna, raz z lodem - w zależności od fantazji barmana i jego możliwości. W "enerdowskim" Berlinie był np. taki drink "soneruntergang". Był różnokolorowy, słodki i na dnie szklanki leżał plaster ananasa. Całości dopełniały kolorowe słomki i parasoleczki, szpadki, które z uporem maniaka chowałam po kieszeniach dla domowych potrzeb. Były i inne fajne drinki tak ze wręcz nie wypadało zamówić kieliszka wódki czy szklaneczki piwa. Z kieliszkiem czystej czułbym się jak prostak na salonach.

Po wypiciu kilku drinków (upić się nimi nie było sposób) wracałem na dworzec zmieszać się ze swoimi już "mocno" nagazowanymi rodakami w oczekiwaniu na pociąg do Warszawy.

Pociąg ów był zawsze mocno przeludniony, ale mój wygląd, kompletnie inny od reszty Polaków i posiadanie gitary gwarantowało mi miejsce w przedziale, a także wyszynk i zakąskę. Inny od reszty wygląd zapewniało mi ubranie we wszystko poza tureckiemu jeansami i tureckiemu kurtkami jeansowymi. Czasami miałem wrażenie, ze podróżuje w towarzystwie Smerfów. W owym czasie wszyscy Polacy wracający z kontrabandą z Berlina byli "umundurowani" w turecki jeans.

Ja zakładałem zwykle spodnie, czasem płaszcz, w lecie sztruksowa marynarkę. Zakładałem też koszule i krawat. Jako tak odróżniający się od tłumu wsiadającego do pociągu byłem czasami rozchwytywany przez przedziały zainteresowane, żeby to u nich jechał „kulturalny student grający na gitarze”. Mam wrażenie, że w mniemaniu moich towarzyszy podróży już sama moja obecność, miała zapewnić im przychylniejszy stosunek celników. Faktycznie nigdy nie było w moim przedziale poważniejszej kontroli chociaż na półkach bagażowych leżały torby z np. 30 laskami salami, 100 tabliczkami czekolady itp. Z biegiem czasu przyzwyczaili się do mnie i celnicy. Przecież co tydzień jechałem pociągiem grając na gitarze. Kilka razy nawet zajrzeli i mi do bagażu, ale że składał się z jednej plastikowej reklamówki z salami, piwem i jakimiś drobiazgami to poprzestali na wyjaśnieniach, że jestem tak zakochany, ze bywam u swojej niemieckiej narzeczonej co tydzień. Ponieważ jestem romantyczny to jeżdżę do niej z gitarą. Czasem pytali się o druga gitarę, ale wyjaśniałem, ze należy do dziewczyny i że wracam z nią od lutnika. Ponieważ gitary były zawsze z jakimś małym defektem to właśnie ten defekt należało wyolbrzymić.

 

Na dworzec centralny w Warszawie przyjeżdżałem o 8 rano, zawoziłem bagaże do domu i leciałem na wykłady. W tygodniu troszeczkę naprawiałem moje NRDowskie gitary, czasem wystarczył wodny papier ścierny i tarcza filcowa do ukrycia defektów lakieru, a w niedzielę biegłem na bazar na Skrze i spacerowałam ze swoimi gitarami na ramieniu pomiędzy stoiskami z ówczesnymi dobrami luksusowymi. Czasami wystarczyła godzina, żebym sprzedał swoje gitary za podwójną czy nawet za potrójną  cenę jaka zapłaciłem w Berlinie. Po odliczeniu kosztów poniesionych na podróż zostawało mi na tyle dużo, że mogłem konkurować z zarobkami np. ówczesnych pracowników biurowych.

 

Niestety dla mojego gitarowego biznesu mur berliński zburzono, przestała istnieć NRD, pewnie przestała tez istnieć Otto Grothewohl Starsse z racji, ze Otto Grothewohl komunista był.

Gitary zaczęto sprowadzać z Chin, a ówcześni przemytnicy salami i czekolad zrzucili turecki dżins, założyli markowe garnitury, nauczyli się wiązać krawaty, stali się biznesmenami i niektórzy są dzisiaj elitą biznesowa naszego kraju.

 

I tu kończy się ta opowieść o dziwnych krajach o nazwie PRL i NRD zależnych od bardzo dziwnego państwa o nazwie zaszyfrowanej w literach ZSRR ( chociaż wymawiało się to wtedy Zeteseser).  

Ot… to takie wspomnienia z dawnych lat. Już śpicie ???


 
Algirdas67
O mnie Algirdas67

Już szron na głowie już nie to zdrowie, a w sercu ciągle maj....

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Rozmaitości