"A czy ja będę kandydował?" - odpowiedział wczoraj pytaniem na pytanie o termin ogłoszenia decyzji dotyczącej startu w wyborach prezydenckich 2010 Lech Kaczyński. Zmroziło krew w żyłach poddanych jak kraj długi i szeroki, gołębie na krakowskim rynku zamarły w niemym przerażeniu, wiatr w polu przestał hulać a Statua Wolności w kompletnym szoku o mało co nie wypuściła znicza w fale nowojorskiej zatoczki szumnie zwanej Upper Bay.
Po tym krótkim, ale jakże traumatycznym momencie życia każdego prawdziwego Polaka, po totalnym załamaniu nerwowym pojawiła się w nas iskierka nadziei, że oto Prezydent raczy nas swoim wysublimowanym poczuciem humoru. Iskierka wątła, ale z każda chwilą gotowa wybuchnąć płomieniem bezkompromisowej woli głosowania na Lecha Kaczyńskiego, Prezydent dodał:
"Proszę pamiętać, że w Polsce szansę mają ci, którzy nie wychodzą na środek ulicy i mówią, że będą kandydowali, tylko ci, którzy mają poparcie poważnych sił politycznych. Ja jeszcze w tej chwili takiego poparcia nie mam".
A więc stało się. Lech Kaczyński nie będzie kandydował. Nie ma poparcia poważnych sił politycznych. Nie ma, i mieć nie będzie. Najpierw musielibyśmy stworzyć dla Prezydenta "poważne siły polityczne". Panie Prezydencie - to zadanie nasz skromny naród przerasta. Czy nie wystarczy siła polityczna? Albo po prostu coś co określamy w Polsce przymiotnikiem "polityczny"? Może wtedy uda się przebłagać pańskiego Brata, Jarosława, aby jednak Pana, Światło Naszych Oczu, poparł. Prosimy!
Przy okazji dowiedzieliśmy się, że jedyną siłą popierającą oficjalnie Lecha Kaczyńskiego jest szef kancelarii Prezydenta RP, Władysław Stasiak. Panie Władysławie, przykro mi że nie jest Pan poważną siłą polityczną, ale mam nadzieję, że nidgy do takiego wniosku Pan nie doszedł i jakoś z tym ciosem Pan sobie poradzi.