Przywódcy europejscy będą mieli teraz pretensje do Irlandczyków, że narażają całą Unię na “poważny kryzys” i “opóźnianie reform”. Zobaczymy zapewne próby obejścia niewygodnej zasady, iż traktat lizboński musi zostać przyjęty przez wszystkie kraje członkowskie UE. Referendum można przecież zwołać raz jeszcze, a do dokumentu dodać jakieś paragrafy, które złagodzą obawy Irlandczyków. Ewentualnie unijni liderzy uznają, że z tą jednomyślnością to wcale nie tak, jak nam się wydaje, że przecież można wprowadzić traktat w 26 krajach, a Irlandia przyłączy się później.
Jedno jest pewne: Europie i jej mieszkańcom nic nie grozi. Wbrew przepowiedniom euroentuzjastów odrzucenie traktatu przez Irlandczyków nie oznacza żadnej katastrofy politycznej czy gospodarczej. Europejczycy będą wciąż borykać się z tymi samymi problemami co zawsze: wysokimi cenami paliw i żywności, kryzysem na rynku mieszkaniowym, rosnącą przestępczością, nielegalną imigracją, a także dylematem, gdzie by tu wyskoczyć na wakacje. Traktat żadnego z tych problemów nie rozwiąże, ani ich nie pogłębi. Mało tego, wielu polityków mówiło z zapałem o jego dobrodziejstwach, po cichu utrudniając Europejczykom życie, jak choćby w przypadku wieloletniej batalii o liberalizację rynku pocztowego w Unii.
Można ubolewać nad tym, że Tony Blair nie zostanie pierwszym prezydentem UE, że nie będzie wspólnej polityki zagranicznej i możliwości zgłoszenia do europarlamentu obywatelskiej inicjatywy ustawodawczej (z pomocą miliona przyjaciół). Nie są to jednak powody, dla których Europa miałaby się teraz pogrążać się w rozpaczy. Dla zdecydowanej większości Portugalczyków, Holendrów czy Włochów losy traktatu są po tysiąckroć mniej istotne niż to, kto zagra w finale Euro 2008.
Unia powinna wrócić do korzeni, skupić się na poszerzaniu obszaru wolnego rynku i łamaniu monopoli. Ale to chyba zbyt optymistyczna wizja. Przecież jest jeszcze Komitet Mędrców, pod wodzą Felipe Gonzaleza, który musi się czymś zająć.
Marek Magierowski