Bojan Stanisławski Bojan Stanisławski
456
BLOG

Jak kuła się fundamentalistyczna stal?

Bojan Stanisławski Bojan Stanisławski Polityka Obserwuj notkę 2

Z serdecznymi podziękowaniami oraz pozdrowieniami dla autorki tego tekstu — Agnieszki Wołk-Łaniewskiej…

Refleksja na dwudziestolecie: z kołtunieniem jest jak z tyciem. Kiedy oglądasz się codziennie w lustrze, nie dostrzegasz, że dupa ci rośnie. Żeby to odkryć, trzeba przymierzyć stare spodnie. Po dwóch dekadach kościelnej indoktrynacji nie tylko przyzwyczailiśmy się do tego, że „czarnym” wolno więcej, ale też niepostrzeżenie daliśmy sobie wpoić swego rodzaju „szczególne poszanowanie” dla wiary i jej szafarzy.

Trafiłam ostatnio na kilka kawałków z kabaretu Olgi Lipińskiej z początku lat `90. Słynną wówczas piosenkę Magdy Czapińskiej o „personelu naziemnym pana B.” — „Więc się nie wtrącaj, sługo boży, gdy z twoim Panem mówić chcę; niech ręka Boska broni mnie przed pychą i nadgorliwością Twych urzędników, Panie B.”. Była też pieśń Michała Błażejewskiego o bogu, honorze i ojczyźnie. Nosiła tytuł: „Polska głupota”: „Ten, kogo palcem wskażesz rusza za tobą w taniec, choćby już stał przed ołtarzem – ważniejsze będzie powstanie; Świat się na ciebie zawsze wypinał, a dziś po prostu go nudzisz; Jak neon świeci korona z cierni, lecz to nie działa już na mnie; pejzaż po bitwie na tle sztandarów: ułan z dziewicą przy szambie”.

Pierwsza moja myśl brzmiała: i to, kurwa, poszło w telewizji publicznej? Oszalała jakaś wolność słowa…

Wczesne lata `90 był to czas, w którym Kościół jechał po bandzie, ale byli też tacy, którzy mu się sprzeciwiali. Publicyści pisali wtedy o „zimnej wojnie religijnej”, o „konflikcie między hierarchią kościelną a elitami intelektualnymi”. Żądania „czarnych” wywoływały twardy odzew wśród polityków – i to nie tylko „postkomunistycznych”. Wśród przeciwników ekspansji Kościoła była oczywiście Izabela Sierakowska i Danuta Waniek – ale także Barbara Labuda, Zofia Kuratowska, Anna Bogucka-Skowrońska, Aleksander Małachowski, Marek Balicki. Przeciw konfesjonalizacji prawa występowali pierwsi rzecznicy praw obywatelskich: Ewa Łętowska, Tadeusz Zieliński i Adam Zieliński. Triumfalnemu marszowi papizmu przeciwstawiali się przedstawiciele szeroko pojętych elit: intelektualistów, artystów, jakby się dziś rzekło – celebrytów. Także mediów – w tym dzierżącej wówczas niepodzielny rząd dusz „Gazety Wyborczej”. Owszem, przeciwnicy roszczeń kleru najczęściej przegrywali, ale przynajmniej ktoś podejmował walkę. Dziś nikt poza nami nie używa już nawet słowa „kler”, bo zdaje się ono nie dość nacechowane szacunkiem.

Co więcej, szacunek w ogóle nie był postawą obowiązującą. 20 lat temu, kiedy tygodnik „NIE” zaczynał sączyć jad w polskie dusze, a ja zaczynałam pracę w charakterze sprawozdawcy parlamentarnego, integryści katoliccy uważani byli przez dziennikarzy za postacie humorystyczne. Ukuty wówczas termin „oszołom” odnosił się jednoznacznie do krucjatorów, których przednią szpicą był tzw. „święta trójca z ZChN”: Stefan Niesiołowski, Marek Jurek i Jan Łopuszański – a także takie indywidua, jak Walerian Piotrowski, Halina Nowina-Konopczyna, czy też legendarna posłanka Boba Bogumiła (nigdy odwrotnie), o której to Niesiołowski opowiadał Anastazji P., że gdyby miał z Bobą na bezludnej wyspie, to wolałby z rekinami. Dziś nikomu nie przyszłoby do głowy odmawiać integrystom katolickim miejsca w politycznym mainstreamie, za to ci, którzy stanowczym tonem wypowiadają się przeciw teokracji, definiowani są jako ekstrema. Za „oszołomów” uchodzą aktualnie Joanna Senyszyn i Janusz Palikot (bardzo przepraszam Panią Profesor Senyszyn za zestawianie jej z Palikotem).

Inne były też postawy społeczne. W 1991 roku przeciw zrodzonemu w Senacie projektowi zakazu aborcji było 58 proc. ankietowanych, za delegalizacją przerywania ciąży opowiadało się 28 proc. Dziś za dopuszczalnością aborcji jest 45 proc., a przeciw 50 proc. Polaków. Co ważniejsze, w początkach tzw. demokracji, ludzie wierzyli, że decyzja należy do nich. 75 proc. Polaków domagało się referendum w tej sprawie – mimo histerycznych reakcji Kościoła, który wywrzaskiwał ustami wszystkich swoich biskupów, iż „nie głosuje się nad prawem do życia”. Pomysł referendum miał olbrzymie poparcie społeczne i możnych protektorów politycznych: symbolem powstających w całym kraju Komitetów na rzecz Referendum został Zbigniew Bujak. Zwolennikiem referendum, a nawet „pierwotnym inicjatorem” projektu był Jacek Kuroń. Komitety na rzecz referendum wspierali artyści i różni inni celebryci: Olga Lipińska, Piotr Szulkin, Stanisław Tym, Filip Bajon, Piotr Kuncewicz, Franciszek Starowieyski, Magda Umer, Maciej Zembaty, Krystyna Kofta… Komitety te zebrały ponad 1,7 miliona głosów, które Sejm, rzecz jasna, wrzucił do kosza, bo aż tak demokratyczna Polska Wałęsy i Suchockiej nie była – ale tlił się w niej jeszcze jakiś duch oporu. Do dziś widzimy jego owoce.

W parę dni po uchwaleniu przez Sejm nadal obowiązującej ustawy antyaborcyjnej, w styczniu 1993 roku, Barbara Stanosz napisała w „GW” tekst pt. „Terror z ludzką twarzą”. Pisała, iż złagodzenie tytułu ustawy, a także dopuszczenie aborcji w czterech ekstremalnych przypadkach (gwałt, zagrożenie życia lub zdrowia matki, nieodwracalne uszkodzenie płodu) było „nieskomplikowaną operacją plastyczną”, mającą osłodzić wyborcom prawdziwe intencje ustawodawców, które autorka określiła krótkim słowem „zamordyzm”.

Jest w tym oczywiście sporo prawdy – ale z dzisiejszego punktu widzenia, nawet te kosmetyczne zmiany były osiągnięciem. Jestem dziwnie spokojna, że aktualnemu Sejmowi przez myśl nie przeszłoby uchwalać ustawy o „planowaniu rodziny, ochronie płodu ludzkiego i warunkach dopuszczalności przerywania ciąży”. Dziś nazywałaby się, jak należy – „o ochronie prawnej życia poczętego”. „Płód ludzki” jest dziś słowem niecenzuralnym, podobnie jak „kler”. I podejrzewam, że gdyby Sejm głosował nad tą ustawą dziś -– z czterech wyjątków ostałoby się tylko ratowanie życia matki. Ani zdrowie kobiety, ani wady płodu, ani ciąża wynikająca z czynu zabronionego nie stanowiłyby usprawiedliwienia dla „zabicia dziecka poczętego”. Nie są to niepoparte niczym spekulacje: w rozlicznych przykładach widać, że te trzy wyłączenia w praktyce nie działają. Dowodzą tego losy Alicji Tysiąc, ciężarnej czternastolatki z Lublina, której po awanturze medialnej aborcję załatwiała osobiście minister zdrowia, czy też państwa Wojnarowskich –- mieszkańców Łomży, którym odmówiono badań prenatalnych.

Przykładów oporu przeciw klerykalizacji historia odnotowuje więcej. Lewica, niezależnie od wewnętrznych rozgrywek wokół tej kwestii, przez pięć lat blokowała ratyfikację konkordatu, ukradkiem podpisanego przez parafiankę Suchocką – a Aleksander Kwaśniewski, jeszcze nie prezydent, miał odwagę składać na forum publicznym jednoznaczne deklaracje w tej sprawie. „Nie wciskajcie mi dziecka w brzuch. Jestem za odrzuceniem konkordatu i tak będę głosował” – opieprzał wkurwionych jego kunktatorską postawą posłów SLD w marcu 1995. Dziś poszłoby raz-dwa.

Także i w prowadzonej przez Kwaśniewskiego komisji konstytucyjnej mieli głos przeciwnicy państwa wyznaniowego. Dzięki nim mamy w ustawie zasadniczej kretyńskiego „Boga będącego źródłem prawdy, sprawiedliwości, dobra i piękna”, ale mamy też „obywateli nie podzielających tej wiary”. Biskupi domagali się wówczas, aby Konstytucja RP stanowiła, iż Bóg jest – cytat za abp Michalikiem – „Stwórcą, Bogiem żywym, prawodawcą, przed którym zgodnie z sumieniem należy się rozliczać”.

Z tej powszechnej wśród elit i oddziaływującej na lud postawy niezgody – dziś nie zostało już nic.

Kiedy przyszły rządzy PiS i LPR – tak naprawdę nie było nikogo, kto przeciwstawiłby się ostatecznemu podbojowi. Owszem, PiS miał w elitach potężnych przeciwników – ale walczyli oni nie z państwem konfesyjnym, ale z państwem policyjnym; co najlepiej obrazuje fakt, iż jednym z liderów protestu był autor orzeczenia TK delegalizującego aborcję, prof. Andrzej Zoll.

Nie sposób stwierdzić jednoznacznie, co złamało w narodzie ducha oporu. Chyba nawet nie tyle został on złamany, co sparciał pod wpływem niekorzystnych czynników atmosferycznych. Zaliczyłabym do nich: ogłoszenie przez „GW” paktu o nieagresji, które nastąpiło w okolicach zwycięstwa wyborczego SLD w 1993 roku, rządy powabnego Mariana, który – jak mawiał Ikonowicz – chodził po Sejmie z Panem Bogiem pod rękę, ratyfikację konkordatu, kunktatorską postawę obu lewicowych „pałaców” – zarówno Kwaśniewskiego, jak Millera, emocjonalny terror przedstawienia pt. „JP2 Game Over”, odbicie z rąk wyznawców świeckiego państwa przyczółka w postaci stanowiska Rzecznika Praw Obywatelskich… Nie sposób też zapomnieć, że obrońcy świeckiego państwa mieli po swojej stronie kilka, za przeproszeniem, „autorytetów”, których dziś brak, choć to już akurat efekt nie tyle kołtunienia, co biologii: Czesława Miłosza, Leszka Kołakowskiego, Jerzego Giedroycia. Dezaprobata Giedroycia dla kształtu odrodzonej Rzeczpospolitej sięgała tak daleko, że odmówił przyjęcia Orła Białego od Wałęsy.

Skutki zmiany pokoleniowej są zresztą generalnie ponure. W swej czarnej wizji, snutej po uchwaleniu ustawy antyaborcyjnej, Barbara Stanosz przewidywała, że dla następnych, wyrastających w tzw. wolnej Polsce, pokoleń Polaków zamordystyczne, przyjmowane pod dyktando kleru prawo nabierze „patyny tradycji” i że pozwolą się one „doprowadzić na tym postronku do nowożytnej ziemi niewoli: do państwa ideologicznego wyznaniowego typu. Do ujarzmienia obecnych pokoleń dorosłych Polaków byłoby tego jeszcze za mało, ale w stosunku do pokolenia poddawanego od przedszkola intensywnemu praniu mózgów przez katechetów, środki te mogą okazać się wystarczające”.

W swych przepowiedniach Barbara Stanosz nie pomyliła się aż tak bardzo. Badania najmłodszych Polaków dają frustrujące sygnały: w tzw. kohorcie wiekowej 18-24 dominują poglądy konserwatywne, anachroniczne i nieszczególnie życzliwe demokracji. 45 procent najmłodszych wyborców dopuszcza rządy niedemokratyczne, 40 procent uważa, że to, czy rządy są demokratyczne, jest bez znaczenia, ponad 50 procent uważa, że demokracja słabo radzi sobie z porządkiem. Co czwarty uważa, że katolicyzm powinien być wyznacznikiem obywatelstwa polskiego.

To, czego prof. Stanosz nie przewidziała – bo w 1993 roku było to nie do przewidzenia – to cud internetu, który po pierwsze, rozszerza szeroko pojęte horyzonty, co jest najgorszym wrogiem bigoterii; a po drugie uświadamia ludziom, iż nie są na tym szerokim horyzoncie samotni, co dodaje odwagi i pomaga się zorganizować. Stąd optymistyczne zjawisko, które mieliśmy okazję obserwować pod Pałacem Namiestnikowskim (ta nazwa chyba znowu obowiązuje, skoro prezydent tam nie mieszka?) w postaci zorganizowanej via FaceBook radosnej rewolty antykrzyżowców. Byli to głównie ludzie młodzi, bo internet jest medium, obarczonym ekstremalnie duża dozą „ageyzmu” i starzy działacze Towarzystwa Kultury Świeckiej rzadko tu śmigają. Także na Facebooku organizują się ostatnio Krakowianie, którzy uznali, że dość już mają miejsc nazwanych imionami „zapomnianych świętych” i domagają się, aby świeżo otwarta kładka ojca Bernatka nazwana została „Bardotką”. I mimo, iż nawet parę tysięcy BaceBook-owych antyklerykałów z dawnej i nowej stolicy nie czyni antyklerykalnej wiosny – jest to jednak jakiś pretekst do optymizmu.

Pora na pointę jubileuszową: czego by nie mówić o linii programowej „NIE” – z którą osobiście zgadzam się niepermanentnie – przez te dwadzieścia lat, mimo coraz bardziej mroźnego klimatu, gróźb, procesów i odium hańby, twardo nieśliśmy przed narodem oświaty kaganiec i nie złożyliśmy ani jednego pocałunku na czarnej dupie.

To jest jakiś powód do samozadowolenia.

***

Powiedzmy sobie szczerze, ludzie w Polsce zaczęli się księży bać, co nie jest dobrym znakiem. Ponieważ mam za sobą doświadczenia z międzywojennego dwudziestolecia, kiedy ksiądz prefekt, czyli katecheta w szkole, miał, na zasadzie Konkordatu, tak dużą władzę, że ani nauczyciele, ani uczniowie nie ośmielali się z nim zadzierać, taki strach jest dla mnie zrozumiały. Iluż na przykład posłów, iluż senatorów odważy się na wypowiedzi, które mogłyby ich narazić na zarzut, że ich poglądy nie są poglądami prawowiernych katolików (…) Może tak się zdarzyć, że kler będzie celebrować obrzęd narodowy, kropiąc, święcąc, egzorcyzmując, ośmieszając się zarazem swoim tępieniem seksu, a tymczasem będzie postępowało wydrążanie się religii od wewnątrz i za parę dziesiątków lat, Polska stanie się krajem równie mało chrześcijańskim jak Anglia czy Francja, z dodatkiem antyklerykalizmu, którego zaciekłość będzie proporcjonalna do władzy kleru i jego programu państwa wyznaniowego.

Czesław Miłosz, PAŃSTWO WYZNANIOWE?, 1991

To wszystko, co jest w Kościele nadęte, aroganckie i bardzo z siebie zadowolone, nie tylko mnie, grzesznemu i sceptykowi (albo, wedle innych kryteriów, Żydowi, masonowi, bolszewikowi i trockiście), jest niemiłe; niemiłe jest również bardzo wielu katolikom o nieposzlakowanych certyfikatach, by tak rzec. Ufam, że ich liczba róść będzie. (…) Żądanie wprowadzenia „wartości chrześcijańskich” jako zasady konstytucyjnej jest rujnujące dla konstytucji samej. Nie jest bowiem konstytucja deklaracją ideologiczną ani dokumentem propagandowym, ale aktem prawnym, do którego wszelkie szczegółowe ustawodawstwo musi być odniesione (…) Albo więc „wartości chrześcijańskie” będą pretekstem do coraz większych — i teoretycznie nie ograniczonych — żądań, by penalizować wszystko, co wedle nauki chrześcijańskiej jest grzechem, albo będą frazesem bez pokrycia.

Leszek Kołakowski, KRÓTKA ROZPRAWA O TEOKRACJI, 1991

W Kościele polskim dzieje się coraz gorzej. Coraz bardziej ingerując w życie polityczne, Kościół jednocześnie stwarza wrażenie, że jest oblężoną twierdzą i że jest dyskryminowany, co nawet znajduje echa w wystąpieniu Papieża. Zapomina się o tym, że Kościół korzysta z rosnącej ilości przywilejów — dysponuje ogromną prasą, stacjami radiowymi, mówi się o telewizji; jednocześnie przeprowadza rewindykację dóbr kościelnych, nie ograniczając się do konfiskat dokonanych w okresie PRL-u, ale nawet zgłaszając pretensje do obiektów, które stracił przed kilku wiekami, jak to ma miejsce w Gdańsku i w Krakowie. Niektórzy proboszczowie, korzystając z bezcłowego przyjmowania darów humanitarnych, robią na tym tle spekulacje czarnorynkowe, a jednocześnie podkreśla się, że Kościół jest ubogi (…) Należałoby powstrzymać nieustający pęd proboszczów do budowy nowych kościołów dla zaspokojenia swoich ambicji, co staje się nieznośnym ciężarem dla parafian. (…) Nieprzyjemnym incydentem było zawieszenie ukradkiem krzyża na sali sejmowej. Ta prowokacja, bo trudno to inaczej określić, w stylu Radia Maryja, miała zapewne — jak liczono — wywołać reakcję żydomasonów: nie udała się, ale zostawiła osad niesmaku.

Jerzy Giedroyć, NOTATKI REDAKTORA, 1995-96

 

Jestem redaktorem naczelnym pisma "Związkowiec.OPZZ", piszę, tłumaczę i dyskutuję.

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Polityka