bren bren
472
BLOG

Mokra sobota, cz. 2; odc. 23

bren bren Kultura Obserwuj notkę 37


Jak na razie Czarnemu Heńkowi nie udało się spotkać poety, który choćby i pojawił się w Knajpie u Grubego, to raczej nie w celu urządzania wieczoru autorskiego. Jakże więc miałby zostać rozpoznany? Heniek przeżył już rozczarowanie, gdy z szumu głosów wyłapał nagle: Po zjawie nikt nie płacze. To sprawa kostuchy. Okazało się jednak, że to jakiś młodziak, rechocząc, odczytuje z laptopa znane Heńkowi słowa. Pozostało tylko oczekiwanie. Niby na co? Tak Czarny Heniek przekonał się, że kontakt z poezją wcale nie ułatwia życia. Przeciwnie. Gdybyż trochę szerzej zainteresował tą dziedziną… Odkryłby dość szybko, że nie tylko jego nikt nie chce słuchać.

Lekka nerwowość, związana z napoczętym, lecz szybko przerwanym występem Byłego Bydlaka, przeminęła. Gutek niepostrzeżenie powrócił na miejsce przy barze, i zręcznie rolując skręta, wyjaśniał Puszkinowi, że używa specjalnych bibułek bez kleju, aby wieńcząc rękodzieło, nie narażać języka na kontakt z produktami pochodzenia zwierzęcego.
Ten, który najbardziej chciał ratować Tolę miotał się między barem, gdzie dostęp miał ograniczony a emanującym niepojętą grozę stolikiem. Tola przysłuchiwała się wywodom Gutka, najwyraźniej szykując się do wcięcia własnej kwestii.
Gruby ostrożnie przesunął przygotowaną przez Żółwia tacę z napełnionymi szklaneczkami. Sięgnął po jedną i postawił obok nieruchomej dłoni Łysego Maćka. Uniósł drugą, zatrzymując na moment rękę w powietrzu. Bez gestu czy toastu, nie patrząc na siebie, wypili równocześnie. Gruby dźwignął tacę i rozpoczął obchód z poczęstunkiem. Wymagający niebywałej zręczności ze względu na nasilający się ruch w ciasnej przestrzeni.
Wybuch wesołości połączony ze śródziemnomorską gestykulacją już przy pierwszym stoliku o mały włos pozbawił go cennego ciężaru. Powodem głośnego rozbawienia były podawane cichcem drobne formy literackie. Burza rudawych włosów nie pozostawiała wątpliwości co do źródła ksywki ich głównej sprawczyni. A choć podkreślała nieustannie, że jej pseudo składa się z trzech sylab, mało kto – zwracając się do niej „Wiewiór” – silił się choćby na przedłużenie którejś z samogłosek. Co, nie przejmując się, kwitowała niskim, gardłowym śmiechem. Niknącym wśród dookolnych chichotów i porykiwań.
Aliści i bez tego zagłuszania jej cechą bardziej charakterystyczną wydawało się swoiste roztańczenie. Jeśli się akurat nie przemieszczała, w ruchu pozostawały ręce. Notując coś, drugą dłonią, uzbrojoną w specjalną szmineczkę, nawilżała wargi. (W Knajpie u Grubego usta szybko wysychały, nie tylko od mówienia). Najpierw jednak należało ową szmineczkę odnaleźć, co wymagało licznych i skomplikowanych zabiegów. Ukrywała ją bowiem w przeróżnych miejscach, nie zawsze przewidywalnych (jak np. torebka); w futerale (na zupełnie inne przedmioty), w książce (jako zakładkę), we wgłębieniu pod oparciem kanapy, a nawet w opróżnionej filiżance. Niełatwo w takich okolicznościach ustalić aktualną pozycję. Następnie znów trzeba było wykombinować nieoczekiwany schowek na często używany, a złośliwie dematerializujący się sprzęt.
A przecież było to zaledwie interludium, jeden z drobnych i najmniej istotnych przejawów aktywności, stwarzającej wrażenie, że Wiewióra jest wszędzie. Krążyła między stolikami, przysiadając się tu i ówdzie, i uczestnicząc tak w żartach, jak i sporach. Nierzadko znikała na moment w najelegantszym zakątku Knajpy u Grubego, skąd wychodziła jak chirurg, szykujący się do zabiegu – z uniesionymi, świeżo wyszorowanymi dłońmi. I tak właśnie niemal zawadziła o lekką już tacę, trzymaną przez Grubego, który zastąpił jej drogę.
Z Grubym się nie dyskutowało. Stosowana przez niego mowa ciała nie dawała do tego pretekstu, a jednoznaczność i waga jego argumentacji odbierały ochotę do dysputy. Gruby obrócił tacę, i jedna z niewielu już pełnych szklaneczek dotknęła jej dłoni. Sam podniósł następną na wysokość twarzy. Wypili prawie jednocześnie.
Skłonili się lekko. Gruby po odstawieniu szklaneczek udał się w stronę baru. Wiewióra zaczęła gwałtownie szukać szmineczki. Nie znalazła. Wstrząs był jednak na tyle mocny, że nie wróciła na swoje miejsce, ale usiadła przy najbliższym stoliku.
Największy obszar, z racji słusznego wzrostu, zajmował tu wytrwale milczący osobnik. Wśród pozostałych przeważały urodziwe i wrażliwe dziewczęta, usiłujące rozproszyć jego smutek wyszukanymi skojarzeniami gastronomicznymi. On jednak ponuro rozpamiętywał zdradzieckie zderzenie łatwości opisu świniobicia z trudem realnej próby ukręcenia paciary (przed ukiszeniem). I nikt nie był w stanie poprawić mu nastroju.
Gruby, czekając na ponowne zapełnienie tacy, przesunął kilka opuszczonych reflektorków. Łuna za oknem zszarzała, a z mroku pod schodami odpełzły cienie. I nie było tam nikogo.
A może trzeba ująć to inaczej? I powiedzieć, że stał tam Nemo Nobody – jedno z kilku wcieleń postaci lepiej znanej pod żeglarskim zawołaniem.


(cdn.)

 

Zobacz galerię zdjęć:

bren
O mnie bren

Nie ma takiego poświęcenia, na które by się człowiek nie zdobył, byle tylko uniknąć wyczerpującego wysiłku myślenia. /sir Joshua Reynolds/

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Kultura