bren bren
646
BLOG

Mokra sobota, cz. 2; odc. 25

bren bren Kultura Obserwuj notkę 124


Niskie chmury udeptywały smog, mgła snuła się pasmami wokół pustych straganów. Ciemność miała wielu sprzymierzeńców. Brzask mozolnie przedzierał się ku Dzielnicy. Chwilami łudził przebłyskami ckliwego różu, udającymi dziwne wzory. Gdzieś niedaleko wymazywał senne zjawy, marzenia i majaki. Gdzieś, całkiem blisko. Ale nie tu. Dzielnica jeszcze czekała, szarpnięcie nowego dnia jeszcze nie stłamsiło nocnych mamideł, miłosne dotknięcie światła jeszcze nie ukazało bezlitośnie jej urody i ohydy.
We wnętrzu świt był odczuwalny pośrednio. Wstrząsane dreszczami ciała przenikał chłód – efekt nieprzespanej nocy, niezależny od temperatury, jaką wskazałyby bezduszne przyrządy.
 Skuleni, starali się zatrzymać w sobie resztki wyparowującego ciepła. Nie dowierzali własnym zmysłom, wiedząc, że w owym dziwacznym stanie wrażenia odbierane z otoczenia mieszają z obrazami, wysyłanymi przez zasypiający na kilka sekund mózg. Unikali gwałtownych ruchów, przez co każdy gest stawał się ważki. Przełamanie takiego odrętwienia równało się zakończeniu oczekiwania. A któż miałby się na to zdobyć bez zewnętrznego impulsu.
Co prawda Gruby wyrwał się ze znieruchomienia, ale dreptanie w kółko, bez tacy i celu, miało jedynie walor spaceru dla rozprostowania nóg. Zresztą zatrzymał się, zobaczywszy wyprostowaną poziomo na wysokości piersi dłoń Łysego Maćka. Chociaż ten gest – znak, sygnał – nie był przeznaczony dla niego.
 Także Wiewióra nie celebrowała kolejnego przejścia do najelegantszego miejsca w Knajpie u Grubego, co zazwyczaj
wśród funkcji dodatkowych, poza zapewnieniem doznań estetycznych  –  dostarczało niskiej, ale jakże przyjemnej satysfakcji, gdy odprowadzały ją spojrzenia, omiatające – z podziwem lub zazdrością – jej figurę, ze szczególnym uwzględnieniem nieprzesadnego rozmiarami, acz idealnie ukształtowanego biustu, wprawianego w rytmiczne drgania energicznymi krokami. Tym razem przemknęła tam i z powrotem błyskawicznie, w obawie, by nie ominęło jej coś, co mogło wydarzyć się w każdej chwili. 
Ale żadnej wyraźnej zmiany nie dało się zauważyć.

Spokojne i nieznaczne ruchy Małego Joe umknęły ogólnej uwadze. Zdjął kurtkę, potem opróżnił kieszenie spodni; wszystko układając na barze. Nacisnął sprężynę – klinga błysnęła, zanim rozległ się szczęk. Złożył nóż i również odłożył na blat. Starannie wygładził fałdy koszuli, wciskając je za pasek. Ostrożnie założył na głowę skórzaną opaskę, poprzecieraną i miejscami prześwitującą. Niepotrzebną. Niegdyś obejmowała długie włosy, teraz zsunęła się nisko na czoło. Poprawił ją i zablokował, wsunąwszy pod nią złożony w kostkę kawałek serwetki. Opuścił ręce, utrzymując dłonie lekko odsunięte od bioder. Zakołysał się kilka razy, przenosząc ciężar ciała z pięt na palce, po czym rozstawił stopy na szerokość ramion i znieruchomiał, wpatrzony w drzwi.

Gutek obrócił się na stołku. Wzniósł wysoko palec wskazujący, jakby apelował o ciszę, choć wszyscy dawno zamilkli. Gest na nikim nie zrobił wrażenia, podobnie jak odsłonięte przy tej okazji ciemne znamię na łokciu.
Z cienia pod schodami wyłoniła się postać z tajemniczymi literami na koszulce, ale któżby się teraz zajmował ich rozszyfrowywaniem. Wyprostowany, górując nad całym otoczeniem (być może stanął na kanapie); powiedział niezbyt głośno: „– Jedzie”. Najwyraźniej nie zamierzał dodać nic więcej – ukazał tylko pożegnalne „pa” na plecach.
Tola, która wśród kilku innych osób zajęła stanowisko przy szybie, powtórzyła z niedowierzaniem: „– Jedzie?”. Przecież, gdyby to prawda była, oni, przy samym oknie, powinni usłyszeć jako pierwsi. Ale po chwili, z najmniej spodziewanej strony, padł konkret: „– Trzysta koni”. Ze zdumiewającą precyzją, jak na kogoś raptownie wyrwanego z przepełnionych smutkiem rozważań dotyczących kręcenia paciary.
Zabytkowy, a wciąż sprawny Ford Sierra Cosworth miał silnik o mocy ponad 300 KM, lecz wytykanie tak drobnej rozbieżności byłoby doprawdy żenujące. No i teraz słyszeli już wszyscy. Na bas towarzyszący coraz niższym obrotom – cztery tysiące, trzy, dwa – nałożył się tenor tarcz hamulcowych i mezzosopran opon.
– Wyhamował – stwierdzenie Grubego nie przejawiało ani zdziwienia, ani zachwytu.
 Wtedy Mały Joe powoli ruszył ku drzwiom, beznamiętnie, jak zawadzające sprzęty odsuwając tych, którzy pozostali na drodze. To, co miało nastąpić, co właśnie się zaczęło, było tak nieuchronne, jakby już się rozegrało. Na tę chwilę czekał. Nie tylko on. W jednym, przeraźliwym błysku olśnienia pojęli to wszyscy. 
Zlekceważona wcześniej oczywistość dotarła do nich zbyt późno. Patton ze sporym wyprzedzeniem zapewnił sobie, centymetr po centymetrze, zapas luźnej smyczy. Zresztą drzemiący Wicio przestał ją kontrolować, i Patton do połowy wysunął się poza stół.
Ledwie za szybą mignęła czerwona koszula, w otwartych jednym pchnięciem drzwiach, z Gauganem u boku, stanął Suchy. Nie musiał szukać wzroku Małego Joe, nie widział nikogo poza nim – jedyną ruchomą figurą na zamarłym, pobladłym tle. Uśmiechnął się i postąpił krok w jego stronę. Mały Joe też przesunął się minimalnie. Zanim Suchy zrobił następny krok, spod stołu wystrzelił w górę czarny kształt. Niechybnie spadłby na kark towarzyszącego Suchemu boksera, ale ten był jeszcze szybszy. Pozostanie o metr za Suchym dało mu dogodną pozycję do równoczesnego skoku.
Dwa psy zwarły się, i zawisły w powietrzu na długi moment. Tak długi, że przeczył powszechnemu odczuciu powszechnego prawa ciążenia.

KONIEC
CZĘŚCI 2


Zobacz galerię zdjęć:

Photo esp. for YUPPY
bren
O mnie bren

Nie ma takiego poświęcenia, na które by się człowiek nie zdobył, byle tylko uniknąć wyczerpującego wysiłku myślenia. /sir Joshua Reynolds/

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Kultura