Brockley Sid Brockley Sid
1317
BLOG

Lorenzaccio - Teatr Narodowy w Warszawie

Brockley Sid Brockley Sid Kultura Obserwuj notkę 1

 

Chorych zabijam, co jęczą pod murem,

Bywa, że studnie zatruwam publiczne

A gdy się trafi złodziej chrześcijanin,

Tym lepiej – chętnie stracę kilka koron,

By później patrzeć z krużganków galerii,

Jak w dybach wloką go obok drzwi moich

--W. Szekspir

 

 

Wczorajszy wieczór spędziłem w towarzystwie sztuki Alfreda de Musset o tytule Lorenzaccio. Ponieważ była to premiera zapowiadana szeroko i entuzjastycznie w naszej prasie, to przygotowałem się do uczty zgotowanej przez Teatr Narodowy sumiennie czytając dramaty…..Szekspira. Dlaczego akurat Szekspira, bowiem do poznania dzieła zacnego twórcy, należy zrobić sobie podkład innym wielkim dramatopisarzem. Czyli klina klinem.  

Trzeba przyznać, że zadanie z którym zmierzył się reżyser Jacques Lassalle, możliwe było jedynie w Teatrze Narodowym. Sztuka Musseta w oryginale rozpisana jest na co najmniej 6 godzin, a wczoraj wszystko zmieściło się w niespełna 4. W przedstawieniu naliczyłem ponad 40 aktorów oraz bezlik następujących po sobie miejsc akcji (38).   

Żeby zrozumieć istotę tej osadzonej we Florencji XVI wieku sztuki trzeba przyjąć określone parametry ułatwiające widzowi poruszanie się wśród złożoności granych postaci oraz scen. Aby nie popaść w zachwyt, udekorowanej  przestrzeni oraz niewiarygodnej jak na owe czasy liczby aktorów występujących, trzeba poszukać odniesień. Zamysłem reżyserskim, było oddanie widzowi sztuki pełnej, kompleksowej, coś na wzór superprodukcji hollywoodzkiego filmu. Pełnego, wciskającego w fotel swoim rozmachem i efektami. Trudność jednak polega na tym, że poszczególne wątki, niuanse, wielopłaszczyznowość postaci, z którą zmagają się aktorzy, musi zostać odegrana w czasie rzeczywistym. Czyli wysiłek Lassala w Lorenzaccio – jest przekrojem tych wszystkich cech, z którymi zmaga się teatr od zarania dziejów. Chociaż sam reżyser, w krótkim tekście opublikowanym w programie sztuki, nawiązuje do maestrii Czechowa, to wczorajsza premiera w Teatrze Narodowym przekonuje nas o czymś zupełnie innym. Dramatyczna sztampa, której można byłoby się spodziewać, w przypadku Lorenzaccia jest poszukiwaniem nowego fasonu. Główny bohater Lorenzo Medici, lubieżnik, szyderca, zagrany przez Marcina Hycnara, przepuszcza przez pryzmat przeklętych kategorii wyobrażenie o człowieku. Poczciwość wierzącej w przeznaczenie postaci rozbija się z lubieżnością Bachusa z obrazów Caravaggia. Tego samego, który stanowiąc natchnienie dla artystów i poetów jest  rozpustnikiem przypominającym widzowi, iż owoc zakazany nie jest taki zły i warto go kosztować czasami. Niekoniecznie wtedy kiedy częstuje nas własnym brudnym łapskiem, ale sama perspektywa może wydawać się nęcąca. Chodzi zapewne o kontrast dobra i zła, wpisany w tragizm jaskrawej postaci Lorenzaccia.

Z perspektywy rozstrzygającego wrażenia, cały koncept sztuki wydaje się być skomplikowany i miejscami toporny. Jednak w tej historii można znaleźć wbrew wszystkiemu, wiele odniesień tak oczekiwanych przez widza. Jest pycha i wyrzuty sumienia, wówczas gdy homoseksualny Lorenzaccio morduje Aleksandra Medici zagranego bez zbędnej przesady przez Zbigniewa Zamachowskiego. Mamy do czynienia z miłością i zdradą, obrazem siły tyrana, oraz tęsknotą XVI wiecznego ludu za republiką. Cierpieniem ojca Filipa Strozzi (Wiesław Komasa), opłakującego śmierć córki. Spotykamy się również z hipokryzją kleru reprezentowanego przez kardynała Cibo, w którego postać znakomicie wcielił się Janusz Gajos. Dodajmy, hipokryzją ale pozorną, która jak zwykle w takich wypadkach wywołała rechot widowni.

Zastanawiać się można nad formą, która dominowała w przekazie reżyserskim Lassalle. Może chodzi po prostu o bezduszną historię, tyrańskich rządów i paradoksalnych zachwytów nad bohaterem Musseta, który to będąc jednocześnie rzezimieszkiem zdolnym do morderstwa jest faworytem władców. Odpowiedź do końca pozostaje niejasna.

W jednym z niemieckich podręczników dramaturgii, czytałem że istotą dramatu jest walka, i to między ludźmi od osoby do osoby, ponieważ walka z własną naturą i przeciwnościami materii i nawet ze społeczeństwem należy już właściwie do powieści. Według tej zasady Hamlet nie byłby dramatem ponieważ konflikt jest zanadto „wewnętrzny”. Nie można odmówić pewnej konsekwencji temu zapatrywaniu.

Tyle podręcznikowe przekonania, natomiast jeśli chodzi o całość Lorezaccia, wiele elementów przedstawiania może zachwycać, jak rozmach realizacji i obsada. Z drugiej strony doskwiera, zwłaszcza w pierwszej części, brak dynamizmu, który mógł stać się powodem zniecierpliwienia. Można to jednak uczciwie wybaczyć, mając w pamięci zadanie, z którym zmierzył się reżyser. Chociaż brak tu jest banałów i zwykłych frazesów można mieć wrażenie, że pewien mistycyzm jest osłaniany przez aureolę niezrozumiałości i głębokości. Na pozór jest to przysmak arystokratyczny i dostojny. Na pozór tylko. W gruncie rzeczy ów mistycyzm jest płytki i łatwy, tylko alfabet jego jest trudny i zawikłany. W gruncie rzeczy myśli  które ma do przekazania Musset, są rzeczywiście myślami społeczeństwa, często aż do banalności.

Jaki łagodny pachnący wiatr! Wszystkie kwiaty otwierają się na łąkach. O wspaniała naturo! O wieczny spokoju!

Oprócz całej galerii wspaniałości świata aktorskiego, trzeba wspomnieć o wyczynie lub wkładzie postaci drugoplanowych, złotnika Jerzego Łapińskiegi i kupca Henryka Talara. Werwa oraz przekonanie z jakim obydwaj aktorzy weszli w sztukę napewno zapadnie na długo w pamięci. Postać kupca, podobnie jak kardynała przemawia do wyobraźni – właśnie wtedy to sztuka spełnia swoją kompleksową rolę – budząc emocje i nie pozostawiając w spokoju. Gdy tymczasem tytułowy Lorenzaccio -  Marcin Hycnar, mimo talentu i zaangażowania już nie tak bardzo. Może dlatego, że wisi nad nim i kilkunastoma innymi aktorami występującymi w tej sztuce, nużący cień serialowych bałamutników, których zadaniem jest bawić telewidza w kolejnym trzytysięcznym odcinku Barw Szczęścia, M jak miłość, czy B jak beznadzieja. Cóż z tego wysiłku reżyserskiego i wielkiego skądinąd dzieła, skoro obrazu serialowego amanta, narkomana, lekarki czy kaleki nijak nie można się wyzbyć. Nawet świeży łyk powietrza w przerwie nie oczyści świadomości z fusów serialowych postaci wyglądających jakoś nieswojo na deskach sali Bogusławskiego. Ktoś powie, żyć trzeba i jeśli jest się aktorem to granie w serialach jest jak jedzenie potrzebne każdego dnia, a teatrem można co najwyżej kanarka wychować. Ja tylko mogę ze zrozumieniem przytaknąć, dodając jednocześnie panowie i panie szanujcie swój kunszt bo z pewnego szablonu wyjść się już nigdy nie da, mimo najszczerszych chęci.

 

Po kilkudniowej refleksji premierowej warto dodać, iż zasadniczym problematem przedstawienia 'Lorenzaccio',z którym nie poradził sobie reżyser jest paradoksalnie jego rozmach. Gąszcz aktorów, przewijających się scen, dekoracji , powoduje, że pełny obraz ekspresji teatralnej rozmywa się widzowi w znacznej mierze, i zamiast koncentrować się na emocjach gry aktorskiej, skupia się na pobocznych elementach. Można się domyślać, że rozmach stał się cichym zabójcą ciekawego dzieła

 

 

Teatr Narodowy w Warszawie – Lorenzaccio – warto ze względu na rozmach.

 

 

 

 

Inne opowiastki recenzyjne:

Historia Miłosna, Mimo wszystko, Malambo,

Mewa, Skarpetki opus 124, Napis, Sztuka bez tytułu, Norymberga,  Nasza klasa, Merlin.

 

 

 

 

 

 




Zobacz galerię zdjęć:

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Kultura