Christianitas Christianitas
56
BLOG

Rowiński: O naszych nadziejach w przededniu klęski

Christianitas Christianitas Polityka Obserwuj notkę 0

„Nie sposób odmówić oczywistości obserwacjom, które Wasza Ekscelencja raczyła mi zakomunikować co do stopnia nieczynności, w którym należy utrzymywać ten rząd, aby Polska nie mogła wyjść z granic zakreślonych jej dla wielu powodów przez istotne interesy sąsiadów.” – takich słów użył ambasador Otton Magnus Stackelberg w liście do ministra Nikity Panina w czerwcu 1774. Gdy się przytacza takie słowa łatwo o zarzut ahistoryzmu. Co bowiem mają do nas te odległe słowa skreślone przez przedstawicieli obcych mocarstw dla dzisiejszego wielobiegunowego, ponowoczesnego życia politycznego. Jeśli jednak historia chociaż w minimalnym stopniu jest dla nas nauczycielką życia politycznego lektura powyższych zdań powinna wywoływać w nas nieprzyjemny dreszcz.

Ciekawa jest tu także zbieżność dat. Od roku 1774 do 1795, czyli chwili, w której Rzeczpospolita zniknęła z map Europy minęło dwadzieścia jeden lat – to dokładnie tyle ile istniała II Rzeczpospolita, licząc od roku 1918 do 1939. W 2010 roku minie także dwadzieścia jeden lat istnienia III Rzeczpospolitej. Te podobieństwa skłaniają do różnorakich refleksji nad naszym narodowym samopoczuciem i postrzeganiem czasu historycznego.  
W przeciętnej polskiej pamięci po ostatnich dziesięcioleciach XVIII wieku pozostał tylko topos pt. “Rozbiory”, a przecież lata pomiędzy pierwszym z nich, a ostatnim wypełnione były w silną aktywnością społeczną i polityczną. Okres ten stanowi potężną część życia wielu wybitnych (zasłużonych i niesławnych) Polaków, o których pamiętamy nie tylko na historii, lae jeszcze choćby na lekcjach literatury . Ożywione życie intelektualne, kulminacja “polskiej drogi” do oświecenia, nadzieje na zreformowanie królestwa (czy może bardziej republiki), wszystko to musiało być poruszane jakąś praktyczną i silną nadzieją. A jednak kiedy patrzymy na strony z omówień historycznych epoki (szczególnie tych podręcznikowych) i to właściwie niezależnie od opcji autora wydaje nam się to wszystko prawie niedorzeczne, upadek Polski niemal nieunikniony, przypieczętowany. Wtedy jednak, za króla Stanisława, ówcześni Polacy, elita szlachty musieli mieć jakiś inny ogląd sytuacji… i to pomimo zbyt bliskich kontaktów samego króla z rosyjską carycą. Rozbiory prowadzące do upadku Rzeczpospolitej nie specjalnie się  mieściły w granicach tego co było w tam tych czasach politycznie wyobrażalne. Zresztą ten duch rozczarowania zagrabieniem Polski znajdujemy choćby w literaturze anglosaskiej (Lord Acton, Edmund Burke)   Należałoby zadać pytanie co dzisiaj jest politycznie niewyobrażalne ale potencjalnie możliwe? Czego nie widzimy w granicach naszego horyzontu, a co czai się tuż za nim…

W tej perspektywie II Rzeczpospolita, choć mogła nam się wydawać po odzyskaniu niepodległości w 1989 roku jakąś polską “drugą epoką” jawi się faktycznie jedynie jako mgnienie, które możemy zamknąć w toposie “Dwudziestolecie”. Odnosimy się do historii tego państwa, ponieważ nie pozostaje nam żaden inny wzór instytucjonalny, żadna inna nitka tradycji, żadna inna perspektywa, o której moglibyśmy powiedzieć – “tak oto Polacy radzili sobie z niepodległością” w jej względnie współczesnym wymiarze. Jednak szczególnie dziś, gdy III RP dobiega dwudziestu jeden lat widać, moim zdaniem, że taki okres czasu to żadna epoka. Być może, co najwyżej, jej początek. Tak jak w “Dwudziestoleciu” możemy wyznaczyć w zasadzie jedną ważna datę – wtedy był to zamach majowy i rok 1926, ostatnio rok 2005 – załamanie pierwszej fali polskiego postkomunizmu. Jednak to tylko drobne pęknięcia w obszarze niezbyt długiego trwania. Rok 1939 zakończył ten czas polskich zmagań z niepodległością – znów w sposób, który wykraczał poza horyzont określonych wyobrażeń politycznych. Pamiętajmy, że 3 września ulice Warszawy i innych miast ogarnęła radość na wiadomość o wypowiedzeniu Niemcom wojny przez państwa alianckie, w Toruniu pojawiła się plotka o lądowaniu na wybrzeżu 200 angielskich komandosów. Jednak ta manifestacja nadziei, podobnie jak odśpiewanie Te Deum po uchwaleniu Konstytucji dnia 3 maja 1791 została zamknięta w horyzoncie nierzeczywistych oczekiwań – fałszywej oceny zdarzeń w przededniu klęski.

Wiem, może to się wydać śmieszne, ale czy jest zupełnie nieprawdopodobne, że wydarzenia, które oglądaliśmy po „10 kwietnia” nie są zapowiedzią głębszych kłopotów Rzeczpospolitej. Trochę ciągle jesteśmy uwiedzeni obiecywanym nam końcem historii – nawet jeśli sprzeciwiamy się przez rozum tej tezie, nie specjalnie potrafimy to odczuć. Wskazuje na to samopoczucie wielu z Polaków, jakbyśmy czekali na pretekst do umocnienia w sobie tego złudzenia, które wreszcie pozwoli nam odpocząć od historii i polityki – tym razem takim złudzeniem stało się pojednanie z Rosją. Jest to jednak mistycyzm, w który nie należy popadać. Interpretacją bliższą rozumowi wydaje się przeświadczenie, że sytuacje takie jak ta z 10 kwietnia aktualizują dwie podstawy naszego doświadczenia: wiele z tego co się wydarza w historii przychodzi spoza horyzontu naszych politycznych wyobrażeń, zaś Polakom, jak się zadaje, bliska jest nadzieja pojawiająca się w przededniu epokowej klęski. W bezradności można powiedzieć, że słowa Hegla o sowie Minerwy pasują do nas jak ulał. Niezrozumienie pierwszej z zasad i łatwe poddanie się drugiej z nich daje nam dziś wiele dobrego samopoczucia. Oglądamy je choćby u naszych rządzących. Sytuacja taka sprawia, że perspektywie, która nas samych może zaskoczyć, znów będziemy się musieli przeglądać w ciemnościach polskiego losu.

Post scriptum

Piszę te słowa tuż przed północą 9 maja 2010 roku – w pamięci mam jeszcze obrazy moskiewskiej defilady, w uszach brzmią słowa komentatorów. To co musiało zasmucić to pewnego rodzaju duch olimpizmu jaki docierał do moich uszu z odbiornika. Były chwile gdy z trudem rozróżniałem prezentowaną defiladę od zwyczajowej defilady narodów w dniu otwarcia igrzysk olimpijskich. Padały jednak także słowa, wybijające z tego optymistycznego pustosłowia. Na przykład prawda historyczna o generale Świerczewskim – bohaterze PRL-u, a także ważne zdanie – „9 maja zakończyła się wojna, ale nie przyszła do nas wolność”. Gdyby być drobiazgowym to dla Polaków 9 maja 1945 wojna wcale się nie zakończyła, tylko zmienił się okupant – zmagania z partyzantką niepodległościową władza ludowa prowadziła do lat 50. Jeśli tak było, to czy mogliśmy należeć do zwycięzców II wojny światowej? Kto zwyciężył – ten rząd w Londynie, który właśnie stracił państwo, czy ten rząd z Lublina, który państwo sobie przywłaszczył? Ten paradoks dobrze pokazuje nam dlaczego nasze świętowanie 8 czy 9 maja jest jakieś odległe, nieznaczące – jest wejściem w nie swoje buty, być może koniecznym czynieniem uśmiechów do nie swojej gry, wybielaniem sumień tych, którzy nie zadbali o prawdziwy koniec wojny dla Polski. I o wolność.
8/9 maja 1945 data kolejnej nadziei Polaków w obliczu zbliżającej się klęski.

źródło: pismo.christianitas.pl

Tomasz Rowiński - (1981), historyk idei, publicysta, redaktor Christianitas, pracownik Centrum Myśli Jana Pawła II

Pismo na rzecz ortodoksji

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Polityka