Daleko Daleko
4216
BLOG

Lech Kaczyński. Daleko od Wawelu - odcinek dziewiąty

Daleko Daleko Polityka Obserwuj notkę 12

 

„Od początku Kaczyński ciężko znosił na przykład to, że nie może tak jak dawniej wyskoczyć ze znajomymi do restauracji” – opowiadał nam Bielan. „Jak to nie może? Jak chce, to chyba może?” – pytaliśmy. „Nie zdajecie sobie sprawy, jak to działa. Podam przykład. Kiedy Marcinkiewicz był premierem, zachciało mu się iść do kina. Wraz z Michałem Kamińskim zabraliśmy Kazimierza i jego syna do Silver Screenu przy Puławskiej. Wszyscy w dżinsach i czapkach bejsbolowych nasuniętych na czoła. Wchodzimy do kina, a tam jakieś kontrole, pirotechnicy sprawdzają sale. Zbiegowisko i koszmarne zamieszanie. Inny przykład. Któregoś razu Marcinkiewicz się wkurzył siedzeniem w rezydencji przy Parkowej. Ubrał się w luźne ciuchy, czapeczkę bejsbolową i idzie do wyjścia. A strażnik przy bramie do niego: »A dokąd pan idzie? Przecież ja nie mogę pana wypuścić!«. Był bezradny, musiał zawrócić. Prezydenta na przykład strasznie denerwowało jeżdżenie jego kolumny na sygnale. Kiedyś jechałem z nim w jednym aucie po Krakowie. I to był rzeczywiście koszmar. Ruch zablokowany, wkurzeni kierowcy psioczą, wygrażają. Prezydent kazał wyłączyć te syreny. Okazało się, że nie może kazać. Wydał dyspozycję szefowi swej ochrony, żeby dzwonił do dowódcy BOR-u w tej sprawie. Przyszła odpowiedź, że to nie jest ich kompetencja, tylko miejscowej policji, która organizuje przejazd. Prezydentowi opadły ręce”.

Szybko okazało się, że z pozoru błahe sprawy, latami kultywowane przyzwyczajenia, zaczynają być problemem, gdy jest się pierwszym obywatelem. Na przykład prezydent lubił pospać. Siedział do nocy, ale pracę zaczynał późno – przed dziesiątą rano.

W połowie kadencji polski dyplomata opowiadał nam: „To późne wstawanie komplikuje nam kalendarz w czasie wizyt zagranicznych. Zazwyczaj rozmowy dyplomatyczne zaczynają się o 10. Żeby zdążyć na spotkania gdzieś w zachodniej Europie, należy wylecieć z Warszawy o 7 rano. Ale prezydent ma z tym problem. Na początku proponowaliśmy mu, by organizować się skoro świt, ale odpowiadał krótko: »Ja tak nie mogę«. Od tej pory szef i świta: doradcy, ministrowie, ochrona, lekarze, tłumacze, czasem jest to kilkadziesiąt osób, wylatują dzień wcześniej i śpią w hotelu na miejscu. To oczywiście zwiększa koszty”.

Współpracownicy wiedzieli, że Lechowi Kaczyńskiemu nie można umawiać rozmów na zbyt wczesną godzinę. Doradca prezydenta opowiada: „Sam byłem świadkiem, jak zrugał publicznie Andrzeja Krawczyka, który odpowiadał za sprawy zagraniczne. Krawczyk na jakimś szczycie międzynarodowym umówił spotkanie Lecha z prezydentem Rumunii na 9.30. Zrobił tak, bo rozmowy plenarne zaczynały się o 10. Kaczyński był aż czerwony ze złości. »Ty mi to specjalnie robisz!«, oburzał się. »Dobrze wiesz, że ja rano nie funkcjonuję. Musimy się zastanowić nad możliwością naszej dalszej współpracy«. Dla Krawczyka wyglądało to bardzo groźnie, ale po kilku godzinach prezydent o wszystkim zapomniał i był znów ze swoim ministrem w najlepszej komitywie. To charakterystyczne dla niego. Oburza się, obraża, a potem szybko zapomina”.

Wyszedł też inny problem. Prezydent nie cierpiał dworskiej etykiety, zresztą w przeciwieństwie do swej małżonki. Cieszyłby się, gdyby po drugiej stronie usiadł interesujący polityk, profesor, pisarz, z którym można byłoby się spotkać i po prostu sobie pogadać. Taka cecha nie była atutem na urzędzie, który w dużej mierze polega na publicznym reprezentowaniu państwa.

Tę niechęć do ceremoniału dobrze obrazuje anegdota, którą opowiedział nam w 2009 roku prezydencki minister Witold Waszczykowski: „Pan prezydent nie lubi spotkań z ambasadorami. Precyzyjniej należałoby powiedzieć, że nie lubi dochodzenia do tych rozmów, ale kiedy spotkania w końcu zostają umówione, sprawy wyglądają inaczej. I tak, pan prezydent przyjmuje ambasadora kompletnie nieważnego państwa X. I rozmowa ze standardowych 10 minut rozciąga się do 40. Pan prezydent gawędzi, przypominają mu się jakieś polonica, spotkane kiedyś osoby z państwa X albo gazetowe teksty na temat tego kraju. Ambasador kompletnie nieważnego państwa wychodzi z takiego spotkania oszołomiony: »Wow! Tyle o nas wie, czterdzieści minut opowiadał!«”.

Stare przyzwyczajenia, styl pracy Kaczyńskiego i niespójne zaplecze sprawiły, że Pałac z czasem coraz bardziej obrastał dworskim obyczajem. Polityk PiS-u mówi: „Duże urzędy obrastają w taką etykietę. Nie chcę bronić Lecha, ale często odbywa się to bez wiedzy samego szefa, który jest odcięty od tego, co dzieje się za granicami jego gabinetu. Jeszcze gdy Lech rządził Warszawą, dostawałem porady od jednej z jego współpracownic i były one wypowiadane z absolutną powagą: »Jeśli chcesz coś załatwić, zaprzyjaźnij się z tą, bo ma wysokie notowania, tamtego omijaj przez jakiś czas, bo podpadł«. Byłem w lekkim szoku”.

Poseł Prawa i Sprawiedliwości z „frakcji liberalnej” zimą 2010 oceniał: „Jest w tym trochę winy prezydenta. Jego przywarą jest to, że w swym otoczeniu niechętnie widzi osoby, które mu nie schlebiają albo mają inne zdanie i nie boją się o nie walczyć. Lubi potakiwanie, respektowanie tego, że on jest mentorem i profesorem”.

Siłą rzeczy urzędnicy, ministrowie, nawet jeśli nie chcieli, wchodzili w dworskie koleiny. Działali według pałacowego schematu, powołując na przykład doraźne sojusze, które miały wzmacniać ich pozycje. Czasem te alianse były egzotyczne.

Były współpracownik prezydenta opowiadał nam jesienią 2009 roku: „Na przykład prezydenta trochę boi się były szef BBN-u i dowodzący teraz kancelarią Władysław Stasiak. W Pałacu podziwiana jest jego sztuka pomniejszania swoich rozmiarów w towarzystwie prezydenta. Ten postawny mężczyzna opanował tę sztukę do takiego stopnia, że potrafi być tylko nieco wyższy od ministra Macieja Łopińskiego. Stasiak nie potrafi normalnie wejść do gabinetu Kaczyńskiego, gdy ma jakąś sprawę do załatwienia. Często więc przesiaduje u Łopińskiego, który ma gabinet obok prezydenckiego, albo w sekretariacie. Robi to w nadziei, że prezydent sam wyjdzie i uda mu się zagadnąć. W maju 2007 roku Stasiak skrócił nawet swoją wizytę w Libanie, bo miał być przyjęty przez prezydenta. Oczywiście przyjęty nie został. Zrozumiał, że w kontaktach z głową państwa może mu pomóc Zofia Gust, szefowa sekretariatu prezydenta. Któregoś razu zabrał panią Zofię na wycieczkę po Biurze Bezpieczeństwa Narodowego. Pokazał jej cały budynek, wręczył ryngraf. Potem ten ryngraf walał się gdzieś między szpargałami w sekretariacie. Minister Stasiak używał też innych trików. Posyłał na przykład odświętnie ubranych współpracowników z kwiatami do Zofii Gust. Ukryty cel był taki, żeby BBN-owskie papiery czekające na podpis prezydenta lądowały na wierzchu górki. Cichą koalicjantką ministra Stasiaka jest małżonka głowy państwa. Stasiak jest przystojny, szarmancki, trochę staromodny, włada dobrą polszczyzną i nie przepada za czerwonym winem. Dlatego to punktuje u Marii Kaczyńskiej”.

Otoczenie Kaczyńskiego miało bardzo prosty sposób oceniania, kto w danym momencie jest zwycięski w dworskich bitwach. Po pierwsze, należało patrzeć na to, kto znajduje się w delegacji, gdy prezydent gdzieś się udaje.

Kiedy na początku 2008 roku ekipa prezydencka wyruszyła do Świdwina na pogrzeb lotników, którzy zginęli w wypadku samolotu wojskowego CASA, z prezydentem nie było szefa BBN-u Władysława Stasiaka, choć to on odpowiadał w Pałacu za sprawy służb mundurowych. „Kaczyński był na niego zły, że zbyt późno dostał z BBN-u wiadomość o katastrofie. Pominięcie Stasiaka w delegacji było karą” – opisywał nam sprawę pałacowy urzędnik.

Dwór doskonale też wiedział, że w niepisanym rozkładzie dnia Lecha Kaczyńskiego ważne są posiedzenia sztabów antykryzysowych, robocze obiady z prezydentem i wieczorne pogaduchy przy czerwonym winie „na sofach” w pokoju za gabinetem szefa. Jeśli minister przez tydzień, dwa, nie był zapraszany na którąś z tych imprez, miał prawo czuć się zaniepokojony. Czuł na sobie wzrok innych, którzy doskonale wiedzieli, że dostał żółtą kartkę od prezydenta i spadł w pałacowym rankingu.

 

Na następny odcinek „Daleko od Wawelu” zapraszamy w poniedziałek, 18 X, o godzinie 17. Książka jest już dostępna w sprzedaży.

Daleko
O mnie Daleko

Czerwone i Czarne to wydawnictwo książek dobrych i pięknych. Książki wydawane przez Czerwone i Czarne to literatura faktu skupiona na polskim życiu publicznym. Czerwone i Czarne tworzy nową jakość w projektowaniu książek. W księgarni łatwo je znajdziecie. Szukajcie czerwono-czarnych okładek.

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Polityka