Autor pięciu tekstów dla Salonu24 oraz posiadacz zerowej ilości komentarzy w jednym, czyli Paweł Lisicki, napisał notkę wyjaśniającą, że wprawdzie jego tygodnik opublikował właśnie całą sekwencję zdjęć Tuska z Putinem, ale nie ma to nic do rzeczy. No po prostu, tak sobie je zamieścili, bo akurat mieli. Wyciąganie stąd wniosków, że ze zdjęć tych cokolwiek wynika jest nieuzasadnione i tyle.
By nie być gołosłownym naczelny „Do Rzeczy” przytacza przykład pani Marii Szonert-Biniendy, która popełnia właśnie tego typu nadużycie twierdząc, że fotografia ta ma być „dowodem spisku i zdrady narodowej o wymiarze niespotykanym w historii”. Pawłowi Lisickiemu nie udaje przejść nad takimi opiniami do porządku dziennego. Tym samym nie ma innego wyjścia, jak uznać osoby tak myślące, za łatwowierne. Stwierdza: „Jak inaczej jeśli nie naiwnością nazwać przeświadczenie, że i polski, i rosyjski przywódca najpierw zaplanowali tak potworną zbrodnię, a potem – jak gdyby nigdy nic – dali się sfotografować w chwili radości i pozwolili, żeby ten dowód „zdrady niespotykanej w historii” przedostał się do opinii publicznej? Po prostu ktoś, kto tak rozumuje, nie budzi mojego zaufania.”
Faktycznie, nie da się ukryć, że słynne zdjęcie Tuska z Putinem nie ma żadnej wartości dowodowej. Coś innego jest jednak ciekawe w tekście naczelnego „Do Reczy”. Mam tutaj na myśli cytowany wyżej fragment drwiący z pomysłu, że spiskowcy mogliby dać się tak głupio przyłapać fotoreporterowi.
Parafrazując myśl pana Lisickiego należałoby bowiem zadać teraz pytanie jak, jeżeli nie naiwnością nazwać przeświadczenie, że przeciek taki był możliwy tylko za zgodą Tuska i Putina? Jak można nawet się nie zająknąć, że być moze przynajmniej jeden z nich mógł nie mieć nic do gadania ani w momencie robienia zdjęć, ani tym bardziej wtedy, gdy je ujawniano? Naprawdę nie przyszło to panu Lisickiemu do głowy?
Na podstawie: Paweł Lisicki "Co ujawnia smoleńskie zdjęcie".