Dzisiaj w Polsce przypada dzień wolności podatkowej. Inaczej mówiąc - z wyliczenia czegoś tam przez coś wynika, że od dzisiaj, gdyby nie „jakkolwiek”, moglibyśmy nie płacić już podatków do końca roku. Fajnie – przede wszystkim benzyna tańsza o ponad 2 zł, mleko – o złotówkę… Ale nic z tego – gdyż „dzień wolności” jest ewidentnie teoretyczny. Czyli przeciętnemu obywatelowi nic nie przepowiada. Dosłownie – nic.
Poza możliwością wykręcenia wierszówki w jakiejś popularnej prasie, trudno w dzisiejszej okazji doszukać się zwykłego sensu. Ale – przynajmniej dzisiaj publicznie mówi się „jakkolwiek” o podatkach w Polsce. To drugi taki moment w roku. Pierwszym jest standardowe popędzanie trzódki by wysłała PIT-y na koniec kwietnia.
Media poświęcą więc odrobinę uwagi źródłom dochodów budżetu państwa. Zrobią to w stałej manierze – jakże wysokie mamy podatki, jakże fajnie było by mieć niskie. Ten i ów zapewne zwróci się z apelem do rządu, by obniżyć jakieś tam stawki. Inny wskaże, że aby ojczyzna kwitła, a ludziom żyło się … trzeba ciąć wydatki budżetowe i „nie przejadać” środków publicznych. Inny pochwali dzielnych skarbowców, miesiącami „wklepujących” ręcznie dane z formularzy podatkowych do lokalnych systemów komputerowych.
Wiedza i świadomość podatkowa tu się zamyka. Poza burtą zainteresowań, pozostają szczegóły. Choćby – ile pieniędzy z CIT w tym roku mniej wpłynie do kas samorządu terytorialnego, jak długo jeszcze obywatele mają czekać na jednolity tekst ustaw o VAT i PIT, czy zapisana już w ustawie stawka 24% VAT w przyszłym roku jest realną perspektywą?
Mamy więc fiskalny dzień świstaka, o którym Wikipedia podaje – „Przepowiednia ta sprawdza się w około 50% przypadków, co w praktyce oznacza zupełny przypadek.”