you-know-who you-know-who
1037
BLOG

81. Głupota, zakłamanie, przestępstwa. Dorobek "podkomisji" smoleńskiej.

you-know-who you-know-who Polityka Obserwuj notkę 126
Rozmowa Witolda Lilientala z Pawłem Artymowiczem, opublikowana 24.1.24 w Gazecie Wyborczej.

https://wyborcza.pl/7,162657,30624595,minie-wkrotce-14-lat-od-katastrofy-i-czas-najwyzszy-zakonczyc.html

W związku z właśnie rozwiązaną tzw. Podkomisją Macierewicza, rozmawiam z Pawłem Artymowiczem, z którym znamy się i przyjaźnimy od lat. Mój rozmówca to profesor fizyki i astrofizyki na University of Toronto. Jest doświadczonym pilotem prywatnym (z którym czasem latałem nad Toronto), autorem referatów o katastrofie smoleńskiej i członkiem komitetu naukowego konferencji PTMTS Mechanika w Lotnictwie XV i XVI, oraz licznych artykułów o katastrofie, publikowanych w głównych polskich mediach i na łamach forum Salon24.

* * *

Witold Liliental: Porozmawiajmy o wyjaśnianiu przyczyn katastrofy smoleńskiej, między innymi o działalności właśnie rozwiązanej podkomisji Antoniego Macierewicza, która uporczywie podtrzymywała alternatywną wersję wydarzeń o której zapewnia PiS. Mówili o zamachu. 

Paweł Artymowicz:  Zajmowałem się analizą katastrofy od 2011 r., napisałem 80 rozdziałów bloga naukowo-publicystycznego w Salonie24, pt. „Fizyka Smoleńska”...

W.L.: Czyżby katastrofa smoleńska podlegała jakiejś odrębnej fizyce?

P.A.: Nie, ale tak właśnie, obrażając prawdziwą fizykę, była przedstawiana przez zespół parlamentarny, nazwany później „Podkomisją" Antoniego Macierewicza. W swoich artykułach o katastrofie w Smoleńsku walczyłem o poprawną i bezstronną analizę fizyczną i lotniczą katastrofy, krytykując, nieraz ostro, podejmowane celowo przez PiS próby upolitycznienia katastrofy. Moje obliczenia i analizy pokazały, że ani z punktu widzenia lotniczego ani inżynieryjnego (czyli fizycznego) katastrofa nie miała niewyjaśnionych przyczyn ani przebiegu. Publicznie przeciwstawiłem się rosnącej fali zmyślonej fizyki, szerzeniu politycznie motywowanego Kłamstwa Smoleńskiego o rzekomych wybuchach czy zamachu na lot PLF 101 z 96 osobami na pokładzie, w tym z Prezydentem L. Kaczyńskim.

W.L.: Jakie analizy sam przeprowadziłeś i co z nich wynikło?

P.A.: Jako badacz niezależny, wspierany byłem przez kompetentnych kolegów, w tym autorów trylogii „Ostatni Lot” (wyd. Prószyński i Ska). W odróżnieniu od pomocników Macierewicza, oni jeździli do Smoleńska w celu obserwacji i pomiarów, np. ukształtowania terenu i położenia kluczowych obiektów na ścieżce podejścia Tupolewa 101, zwłaszcza brzozy na działce Nikołaja Bodina, na której urwała się 1/3 część lewego skrzydła TU-154M. To był końcowy okres pracy państwowej Komisji Badania Wypadków Lotniczych, znanej jako Komisja Millera. Rozmowy z członkami komisji zainicjował mój przyjaciel, zmarły młodo dziennikarz i bloger Jacek Gotlib. Komisja miała już gotowy do publikacji raport. Między naszymi analizami nie było żadnych zasadniczych rozbieżności. Pomagałem później udzielając wywiadów Zespołowi M. Laska, powołanego przez premiera Tuska dla wyjaśniania katastrofy obywatelom RP poprzez publikację fotografii, wywiadów i innych dokumentów. Nowemu rządowi PiS fachowe analizy, przeczące bzdurnym teoriom spiskowym katastrofy, nie były potrzebne.

W.L.: Do czego Twoje analizy, człowieka nie zajmującego się zawodowo wypadkami lotniczymi, były potrzebne członkom komisji Millera, członkom Zespołu Laska? Nie wykonali własnych?

P.A.: Jestem fachowcem od aerodynamiki, na której w dużej części oparta jest moja praca naukowa. Wykładam studentom mechanikę i aerodynamikę płata nośnego. Moje analizy zyskały uznanie zawodowych badaczy wypadków lotniczych w pierwszych latach po katastrofie i później, gdy dokładne zbadanie przebiegu katastrofy zlecono Szwedom, Anglikom i Amerykanom. W odróżnieniu ode mnie, komisje wypadkowe nie prowadzą rekonstrukcji fizycznej trajektorii samolotu, dokładnej co do ułamka sekundy i paru metrów odległości. Nie badają też dokładnej korelacji ścieżki dźwiękowej rejestratora dźwięku w kokpicie (CVR) z tak obliczoną trajektorią, z historią ułożenia w przestrzeni samolotu, który w tym wypadku miał uszkodzone od momentu zderzenia z masywną brzozą płaty nośne i powierzchnie sterowe. Doświadczenie zawodowe i dokładny ogląd wrakowiska oraz wraku wystarczają zawodowym ekspertom na całym świecie do sformułowania wniosków o prawdopodobnych przyczynach wypadku i działaniach zapobiegającym podobnym zdarzeniom w przyszłości.

Moje analizy pomogły uzupełnić obraz przebiegu wypadku, odpowiedzieć na niektóre pytania: 1- Czy rejestrator CVR zawiera w konkretnych momentach zderzeń Tupolewa z drzewami odgłos tych zderzeń? Otóż bardzo dokładnie zawiera, wbrew opiniom zespołu Macierewicza. Trajektoria odtworzona w oparciu o zapis parametrów lotu w czarnej skrzynce FDR/MSRP64 jest dokładnie zgodna z tą, którą odtworzyli po śladach na uszkodzonych drzewach biegli dwóch komisji i dwóch prokuratur, a niezgodna ze spiskową teorią wybuchu w locie.  2- Jak duża siła urwała część lewego skrzydła, a kilkadziesiąt milisekund później złamała pień brzozy? Odtworzona w symulacjach dynamicznych naprężeń w pniu wynosiła ok. 27-30 ton, powodując pęknięcie pnia na wysokości przełomu 6.5 m nad gruntem, oraz mniejsze pęknięcie na poziomie gruntu. Dokładnie taka sama siła, w symulacjach wykonanych inną metodą w Wojskowej Akademii Technicznej, spowodowała przerwanie skrzydła podobne pod każdym względem do zaistniałego w Smoleńsku. 3 - Obliczyłem w oparciu o niestacjonarną aerodynamikę autorotacji odległość, na jaką zaleciała urwana część lewego skrzydła. Wyniosła ok. 110 m, podczas gdy pseudoekspert Antoniego Macierewicza, Wiesław Binienda z Akron w stanie Ohio, przewodniczący „podkomisji” smoleńskiej, zaklinał się latami, że końcówka skrzydła wytraciłaby w powietrzu znaczną energię ruchu i spadła maksimum 12 m za brzozą. Teza Biniendy miała być kluczowa w wywodach grupy Macierewicza. W rzeczywistości końcówka spadła 111 m za brzozą. W wersji PiS, brzozy albo w ogóle nie było 10.04.2010 tam, gdzie była, albo też samolot przeleciał wysoko ponad nią i eksplodował za brzozą, odrzucając koniec skrzydła 40 metrów do tyłu. To kanon „fizyki smoleńskiej”, w której zasadę zachowania pędu Newtona zawiesza się na czas pożądanego ‘zamachu’. Nieobecność brzozy obalili fizyk prof. M. Czachor oraz dziennikarz Naszego Dziennika P. Falkowski, jadąc do Smoleńska i mierząc położenie pnia, za co Macierewicz nazwał ich agentami Moskwy.

W.L.: – Niedawno w rozmowie cytowałeś mi słowa Jarosława Kaczyńskiego do Biniendy, w których padło Twoje nazwisko. W jakich okolicznościach i co powiedział J.K?

P.A.: W wywiadzie internetowym pt. „Kaczyński sfingował zamach” u Jana Pińskiego, 8 miesięcy temu, lotnik, mjr Arkadiusz Szczęsny powiedział, że kilka lat temu Kaczyński bardzo ostro przy świadkach skrytykował teorie smoleńskie Biniendy, nadające się wg niego do kosza. Zdziwiony Binienda miał spytać czyje obliczenia, w takim razie, Kaczyński uważa za słuszne. Artymowicza – ponoć usłyszał.

Ta anegdota wydaje mi się prawdopodobna, bo wiem, jak wielkie jest zakłamanie polityków, którzy rozsiewają dla skłócenia ludzi najgłupsze nawet teorie spiskowe. Kaczyński robi to od lat przy pomocy naczelnego kłamcy smoleńskiego Antoniego Macierewicza, który powiedział kiedyś generałowi Pytlowi, o czym generał mówił publicznie: „Pan jest przecież człowiekiem inteligentnym. Pan rozumie, że ‘zamach’ smoleński to tylko narzędzie polityczne”.

W.L.: Ile jest sensu w propagandowej teorii Macierewicza o wybuchach w Tupolewie, zwłaszcza bomb termobarycznych?

P.A.: – Wybuchy zostały wykluczone. Nie ma ich w dobrze poznanym po 2014 r. zapisie rejestratora głosowego mimo, iż w autentycznych zamachach bombowych na samoloty początek eksplozji jest rejestrowany (np: eksplozja Pan Am 103 nad Lockerbie). Nie stwierdziły wybuchu w Smoleńsku ani Komenda Główna Policji, ani laboratoria zagraniczne. Oszukiwani byliśmy w sprawie znaczenia śladowych ilości różnych chemikaliów. Nikt z fachowców nie podpisał się pod opinią o działaniu środków wybuchowych. Ciała ofiar badano wielokrotnie, w barbarzyńskich okolicznościach, odmawiając rodzinom ofiar prawa głosu. Nawet naczelni kłamcy PiS nie posunęli się do stwierdzenia, że znaleziono charakterystyczne dla eksplozji uszkodzenia ciał, jak perforowane bębenki uszne, czy charakterystyczne efekty działania ciśnienia w płucach.

Moje obliczenia trajektorii po hipotetycznej eksplozji samolotu w powietrzu są całkowicie niezgodne z faktycznym rozkładem jego szczątków. Szczególnie nienaukowa jest teoria bomby termobarycznej i związane z nią wystrzelenia w kierunku ziemi drugich lewych drzwi tupolewa, co udowodniłem na konferencji mechaniki lotniczej. Było dużo domorosłych hipotez, ale żadna nie zawierała nawet ziarna prawdy, wszystkie okazały się sprzeczne z faktami oraz fizyką.

W.L.: To jak doszło do katastrofy?

P.A.: Przede wszystkim, nie znaleziono śladów wadliwego funkcjonowania samolotu. Mimo to, samolot ponad kilometr od pasa startowego znalazł się pod jego poziomem(!). Dlaczego? Na to pytanie jest wiele odpowiedzi, bo przyczyn było wiele. Mówi się, że do zajścia katastrofy lotniczej zawsze musi nałożyć się wiele dziur na osobnych plasterkach sera szwajcarskiego. Pierwszym takim plastrem jest kultura bezpieczeństwa przewoźnika. Nie było jej w 36. Specjalnym Pułku Lotnictwa Transportowego i w całych Siłach Powietrznych, gdzie dwa lata wcześniej wydarzyła się podobna katastrofa w Mirosławcu. Zginęła w niej duża część dowództwa lotnictwa wojskowego. Może zawiniły pseudo-oszczędności, które w latach 2000-ch doprowadziły do braku symulatorów szkolących pilotów, ucieczka pilotów do znacznie lepiej płatnej pracy w liniach lotniczych, brak instruktorów. Nie było czasu i pieniędzy na szkolenia, nie było uczciwych okresowych sprawdzianów umiejętności. Fałszowano nieraz warunki meteorologiczne, w obie strony (pogoda raz była rzekomo wystarczająco dobra do lotu VIPa, a innego dnia rzekomo fatalna, żeby móc wpisać sobie do dziennika lotów fałszywy sprawdzian, wymagany do dopuszczenia do lotów w takich warunkach). Bywało, że piloci pisali sobie sami egzaminy, które musieli zaliczyć, wykonywali loty instruktorskie nie będąc instruktorami. Mechanik pułku zeznał w prokuraturze po wypadku, że odszedł z 36. SPLT, bo bał się o swe życie i losy rodziny. Przy takim łamaniu reguł bezpieczeństwa katastrofa wisiała na włosku i mogła zdarzyć się wszędzie.

Fatalny stan rzeczy, określono w raporcie NIK z 2012 r. jako zagrażający bezpieczeństwu pasażerów. Ilustruje to lot mniejszego samolotu Jak 40, pilotowanego przez późniejszego radnego PiS Arkadiusza Wosztyla, który dostarczył do Smoleńska dziennikarzy ponad 40 minut przed katastrofą TU-154. W sposób zagrażający życiu pasażerów i załogi, nie rozumiejącej (wg ich własnych zeznań) poleceń wieży wydawanych po rosyjsku, Wosztyl wylądował w gęstniejącej już mgle, jednak dużo mniej niebezpiecznej niż w czasie katastrofy, łamiąc zasadnicze przepisy lotnicze: przy widzialności pionowej dwa razy mniejszej niż wymagana, ignorując brak zezwolenia wieży kontrolnej na lądowanie, a nawet polecenie odejścia na drugi krąg. O tym mówią materiały wewnętrznego dochodzenia na najwyższym szczeblu dowództwa Wojska Polskiego oraz materiały śledztwa w sprawie katastrofy smoleńskiej. Załoga Jaka 40 została później zwolniona z wojska wraz z całym pułkiem.

Drugi plaster to niezgrana, niewyszkolona załoga TU-154 lecąca bez uprawnień do lotu do Smoleńska w znanych, trudnych warunkach pogodowych. Jak powiedziałem, wyszkolenie pilotów było niewystarczające, nieregulaminowe, a piloci nie mieli szansy sprawnie wykonać najtrudniejszy rodzaj podejścia nieprecyzyjnego (na dwie radiolatarnie, określane przez lotników jako NDB, i radar lotniskowy) nawet gdyby podstawa chmur była znacznie wyższa niż zastana w Smoleńsku i spełnione były inne minimalne wymagania. Tragedia smoleńska jest bezpośrednim wynikiem fatalnych błędów decyzyjnych pilota-dowódcy. Na rozkaz dowódcy pułku wykonywał lot zabroniony w instrukcji HEAD o lotach z ważnymi w państwie osobami. Zignorował przepisy europejskie i światowe ICAO: pilotowi nie wolno było lecieć poniżej 300 m nad pasem, po tym jak usłyszał o fatalnej widzialności, dziewięciokrotnie mniejszej niż wymagana! Nie kontrolował on właściwego wysokościomierza ciśnieniowego. Przy 2-3 krotnie zbyt dużej prędkości zniżania i nieprzepisowych obrotach turbin, przekroczył bez właściwej reakcji wszystkie granice bezpieczeństwa, takie jak minimum osobiste pilota 120 m nad pasem oraz ostatnie głosowe ostrzeżenie z wieży „Gorizont 101!”. Dopiero, gdy było już za późno, by samolot uratować – na wysokości czubków drzew, po dostrzeżeniu podnoszącego się przed dziobem tupolewa gruntu, piloci pociągnęli stery mocno ku sobie. Drugi pilot też był niedoszkolony. Już wcześniej powinien był przejąć stery, gdy zobaczył, jak dowódca łamie minimalną wysokość zniżania ustaloną z kontrolerem lotu, równą 100 m nad pasem (ostatni plaster sera z dziurą). Opis nieprawidłowości wyszkolenia i pilotażu zajmuje w raporcie komisji Millera parędziesiąt stron, a moja analiza trajektorii i parametrów lotu wszystkie potwierdza. Za podobne wykroczenia pilotowi amerykańskiemu ministerstwo FAA odbiera licencję i bada, czy nie jest to systemowa wina operatora, w tym przypadku sił lotniczych WP.

W.L.: Czy kontrolerzy lotu zawinili? Prokuratura podsuwała taką tezę.

P.A.: Ani świadomie, o co ich kuriozalnie oskarżono, ani nieświadomie, kontrolerzy nie spowodowali katastrofy, mimo że popełniali pewne błędy przy podawaniu odległości. Powinni też reagować na naruszanie przez pilotów procedury podejścia. Jednak rekonstrukcja trajektorii mówi, że w decydującej chwili, gdy piloci łamali wspomnianą przed chwilą minimalną wysokość zniżania, samolot znajdował się w regulaminowej odległości od progu pasa. Był wtedy "na kursie i ścieżce zniżania" jak mówiła wieża, tj. w granicach dozwolonych odchyleń trajektorii. Pilotom stworzono więc warunki, by zaniechać zniżania i bezpiecznie odlecieć. Nie otrzymawszy z samolotu meldunku o dostrzeżeniu środowiska pasa startowego, kontroler nie mógł wydać i nie wydał zezwolenia „Cleared to Land”. Nie dziwi to, skoro wcześniej uprzedzał: "Warunków do przyjęcia lotu [tzn. lądowania] nie ma. (...) Czekaj na pozwolenie na lądowanie (Posadaka dopolnitiel'no)". To zwalnia kontrolerów z odpowiedzialności karnej. Zresztą, za bezpieczeństwo lotu w każdym locie i w każdym kraju ostateczną odpowiedzialność zawsze ponosi jedna osoba: pilot-dowódca, czyli kapitan.

W.L.: A może ktoś wywierał presję na pilotów?

P.A.: Do kabiny pilotów wszedł niedługo przed przylotem do Smoleńska oficer łącznikowy służb specjalnych Mariusz Kazana, pełniący też funkcję dyrektora protokołu. Na pytanie, co mają robić, jeśli nie da się wylądować przy złej pogodzie, odpowiedział: „Będziemy próbować do skutku”. To silna presja, gdyż piloci rozumieli, że dyrektywa nie wypływa od oficera, tylko od głównego pasażera. Dodatkową presją była sama obecność dowódcy sił powietrznych generała Błasika w kokpicie. Jego głos rozpoznany został z dużym prawdopodobieństwem w nagraniu z rejestratora dźwięku przez kolegów-lotników i specjalistkę fonetyki z Poznania, biegłą prokuratury krajowej. Agencja Bezpieczeństwa Wewnętrznego, w analizie z 2010 r. wyraziła zaś opinię, że z dużym prawdopodobieństwem obniżona była autonomia decyzyjności pilotów. Kapitan tupolewa Arkadiusz Protasiuk wykazał się wg ABW obniżoną asertywnością, był nadmiernie ukierunkowany na wykonanie zadania. Zgadzam się z opinią, że była presja na pilota prowadzącego samolot i stanowiła okoliczność sprzyjającą katastrofie. Źle się też stało, że dowódca Jaka 40 zamiast przestrzec Centrum Operacyjne wojsk lotniczych przed startem TU-154, nieodpowiedzialne namawiał załogę tupolewa do skrajnie niebezpiecznego podejścia do lądowania słowami „możecie próbować, jak najbardziej!”.

W.L.: Powiedz, co wiesz o działalności podkomisji smoleńskiej Macierewicza.

P.A.: To zbiorowisko przypadkowych ludzi, nie znających się na lotnictwie, metodologii badania wypadków lotniczych, a w znacznej części także na inżynierii i fizyce. Byłoby zabawne, gdyby nie odgrywało takiej smutnej roli w podziale społeczeństwa zafundowanym nam przez organizatorów...

W.L.: Niewątpliwie. Wiedzę „ekspertów” Macierewicza znamy z zeznań w prokuraturze wojskowej. Jeden mówił, że zna się na wybuchach, bo widział w dzieciństwie wybuch szopy, drugi, że zna się na samolotach, gdyż odbył wiele lotów samolotami odrzutowymi w charakterze pasażera, obserwując pilnie pracę skrzydeł. Inny siedział kiedyś za sterami samolotu na ziemi, na święcie lotnictwa. W. Binienda, nie mógł jakoby przedstawić obliczeń, bo zabronił mu producent oprogramowania, a student Chińczyk, który je wykonał, wyjechał i zniknął. Polacy zapamiętali z doniesień medialnych głównie studia podkomisji nad pękaniem parówek i puszki od Coca-Coli. Ale poważnie: Co należy zrobić, żeby wyjaśnić katastrofę obywatelom, kiedy ta podkomisja została rozwiązana i już nie ogłupia naiwnych?

P.A.: Masz rację, trudno brać tych ludzi poważnie. Specjalistów od gęstego betonu, spawania podwodnego, wiecznego adiunkta (wyrzuconego z uczelni amerykańskiej za machinacje wobec szefa laboratorium biologii, wespół z Macierewiczem), nieznanego nikomu inżyniera, ostatnio dorywczo pracującego jako programista dla Boeinga, przedstawianego jako głównego projektanta tej firmy. Ekspert od kompozytów nie rozumiał pojęcia kąta natarcia, architekt proponował poszukiwanie helu w mankietach ubrań ofiar, wynalazca jakiejś maści z Danii oczekiwał w ziemi głębokiego krateru wybitego przez samolot. Angielski strażak, określany przez Macierewicza jako światowej sławy badacz katastrof, tak jak jego koledzy z „podkomisji” nigdy nie zasiadał w komisji lotniczej i nie był na miejscu żadnej katastrofy samolotowej. Jego kontrowersyjne opinie zmiażdżyła komisja islandzka powołana do rozpatrzenia jego teorii o innej katastrofie. Spuśćmy zasłonę milczenia na nienaukowe i bezsensowne teorie zamachu w Smoleńsku „podkomisji”. Ważne jest teraz to, co Polska powinna z tym fantem zrobić.

Mówię słowo „podkomisja” zawsze w cudzysłowie, gdyż wg mnie ta grupa została powołana wbrew prawu lotniczemu. Pierwszą rzeczą do sprawdzenia jest to, czy owej garstce ignorantów lotniczych dano dostęp do dowodów zgodnie z prawem. Słyszałem już paru posłów nowej koalicji rządowej mówiących, że „podkomisja” zostaje w trybie pilnym rozwiązana, a ich działalność zostanie rozliczona za marnotrawstwo pieniędzy publicznych. To bardzo dobrze, ale za mało. Członkowie tej grupy dokonali większych wykroczeń, opisanych w kodeksie karnym. Nie mam głębokiej wiedzy prawnej, ale niektóre wykroczenia wydają się oczywiste. Wg art. 248, kto przed organem powołanym do ścigania fałszywie oskarża inną osobę o popełnienie przestępstwa (…) podlega karze pozbawienia wolności do 5 lat. Takich fałszywych, politycznie motywowanych, frywolnych oskarżeń było wiele.

Potrzeba tu nie tyle wysiłku prawników, ile wielkiej woli politycznej do niełatwej naprawy praworządności w państwie polskim. Może specjalna komisja śledcza parlamentu, jak to bywa w innych krajach, powinna zadbać, by odpowiedzialność nie została rozmyta i zamieciona pod dywan układów i kompromisów politycznych. My wszyscy, zwykli obserwatorzy, dziennikarze, politycy, musimy przyjrzeć się mafijnemu działaniu grup zorganizowanych w porozumieniu z J. Kaczyńskim przez A. Macierewicza.

Przypomnę aferę prof. Jacka Rońdy, gdzie byłem naocznym świadkiem przestępstwa. W debacie w TVP między mną a Rońdą, którą, jak szacowano, oglądały dwa miliony osób, prof. Rońda pokazywał do kamery dokumenty zakupione (jak twierdził) w Rosji, mające stanowić dowód matactwa w oficjalnych śledztwach (to karalne oszczerstwo wg kodeksu karnego), no i zarazem – dowód wybuchów i zamachu na samolot rządowy kraju NATO. Widziałem te wydruki z bliska. Prokuratura wezwała Rońdę do złożenia wyjaśnień w tej sprawie. Rodziny smoleńskie pokazały mi podpisane przez Rońdę zeznania, w których na pytanie skąd ma sensacyjne dokumenty, odpowiedział, że otrzymał je od Macierewicza, a po debacie zwrócił. Później w wywiadzie telewizyjnym sam przyznał, że dokumenty te były sfałszowane, a użył ich z premedytacją. Za skandaliczne, niegodne profesora zachowanie, Akademia Górniczo-Hutnicza zawiesiła go w prawach wykładowcy. Macierewicz, organizator fałszerstwa, nie został nawet posądzony, mimo iż art. 270 kodeksu karnego za produkowanie lub używanie jako prawdziwego sfałszowanego dokumentu przewiduje do 5 lat więzienia; 2 lata za same przygotowania do czynu. Dlaczego prawo działa w Polsce wybiórczo, a ta osoba może dokonywać wykroczeń tak bezczelnie i bezkarnie?

W.L.: Czy byłbyś gotów sam zeznawać w tej sprawie jako świadek?

P.A.: Oczywiście.

W.L.: Zapewne znasz jakieś inne gorszące przykłady.

P.A.: W innej znanej aferze figurował kolejny przewodniczący „podkomisji” Macierewicza, Wacław Berczyński. Funkcjonariusz publicznie chwalił się zablokowaniem kontraktów zbrojeniowych na śmigłowce Caracal z Francji, nie mając prawa dostępu do tajnych informacji ani do negocjacji. PiS próbował dementować. By uchronić się od dochodzenia, zamiast przyjść na umówioną tego dnia z Polsatem debatę ze mną (gdzie na pewno wytknąłbym jego nieznajomość aerodynamiki i bezsensowne twierdzenia, że TU-154 może spokojnie latać z urwanym skrzydłem), Berczyński postanowił uciec z Polski. Powinien wrócić i zostać przesłuchany.

Trzeba też przyjrzeć się aferze WAT i podobnej, zakrojonej na skalę międzynarodową, aferze NIAR. Wojskowa Akademia Techniczna podlegała Macierewiczowi, gdy był ministrem. Wydaje się, że zamówił on badania wraz z określonymi wnioskami, by móc kłamać iż nawet urwanie dużej części skrzydła nie może spowodować katastrofy. Oryginał raportu WAT, który później wyciekł, de facto zaprzecza tej tezie. Z instytutem NIAR należącym do Uniwersytetu Stanowego Kansas, była większa afera. Po pierwsze, oddelegowany do kontaktów z NIAR Binienda podawał instytutowi nieprawidłowe dane o locie samolotu, przez co NIAR otarł się o śmieszność, modelując na komputerze nieprawidłowe warunki początkowe. Dobrze świadczy o fachowości Amerykanów to, że zawarli szerszy niż żądany wachlarz obliczeń i w swym raporcie nakreślili prawidłowo sytuację: samolot uderzyć mógł w brzozę, urwać 1/3 skrzydła, i w odpowiednich wariantach obliczeń podlegać dokładnie scenariuszowi półobrotu i spadku opisanemu wcześniej przez dwie komisje badania wypadków, polską i rosyjską. To rozjuszyło Macierewicza, który zagroził niewypłaceniem pieniędzy i in. konsekwencjami, a następnie skrywając zasadniczą część raportu NIAR wielokrotnie kłamał publicznie o tym, że NIAR udowodnił rzekomo tezę o zamachu. Grubymi nićmi szyte kłamstwo wyszło na jaw dzięki nagrodzonemu programowi dziennikarza śledczego Piotra Świerczka „Siła Kłamstwa”. 

Mało znana publiczności jest inna afera międzynarodowa, w której Antoni Macierewicz przywłaszczył ekspertyzy i ukrył fakt ich zamówienia w krajach Unii Europejskiej. Liczył pewnie na to, że Christopher Prothero, główny badacz libijskiego zamachu bombowego na lot Pan Am 103 nad Lockerbie, wyda zbliżoną opinię o wypadku komunikacyjnym w Smoleńsku, a jego szwedzcy koledzy-eksperci Goran Lilja i Christer Magnusson powiedzą, że Tupolew prezydencki nie mógł się rozpaść na tysiące odłamków, gdyż to oni badali kiedyś katastrofę w Gottrora pod Sztokholmem, gdzie kadłub przełamał się tylko na kilka części. Tak się oczywiście nie stało. Wszyscy autentyczni zachodni eksperci orzekają zgodnie z prawdą, że katastrofa smoleńska to wypadek z rodzaju CFIT (lot pod kontrolą pilotów w kierunku terenu). Wyniki ekspertyz są na tyle miażdżące dla Kłamstwa Smoleńskiego o zamachu, że Macierewicz już trzy lata ukrywa je, a nawet sam fakt zamówienia tych badań za publiczne pieniądze. Jest więc podejrzenie kradzieży, nadużycia stanowiska dla osiągnięcia korzyści, działania przeciw interesowi publicznemu (liczne artykuły kk, w tym 231; kara więzienia do 10 lat), a także manipulacji danych (W. Binienda dawał specjaliście szwedzkiemu nieautentyczne zapisy dźwięku jako autentyczne – być może naruszając art. 270 kk). Był też zapewne szantaż i próba łapownictwa (zapłata pod warunkiem zmiany, czyli sfałszowania ekspertyzy i stwierdzenia wybuchu w tupolewie nr. 101). Zbadać trzeba i marnotrawstwo -- o czym myśli już nowy rząd. M.in. do kilkudziesięciu mln zł zmarnował Macierewicz wraz z zespołem dewastując bliźniaczego tupolewa 154 o numerze bocznym 102, w ramach poszukiwania pseudo-dowodów na zamach bombowy, centralny paradygmat „podkomisji” PiS.

W.L.: Mam nadzieję, że prawnicy potraktują polskie prawo poważnie, naświetlając wszystkie bezprawne aspekty działalności podkomisji Macierewicza.

P.A.: Dokonano niejednego wykroczenia. Do dzieła, chciałoby się powiedzieć członkom koalicji mającej naprawiać państwo po okresie Prawa i Sprawiedliwości (jakiż cynizm tej nazwy). Powołajcie specjalną komisję lub prokuratora, jak to robią USA. Nota bene, wiem, że europejscy eksperci lotniczy chcą ogłoszenia swych fachowych analiz, dokonanych w oparciu o wszystkie znajdujące się w kraju dane i dowody, ale mają do dziś zakaz publikacji. Prawo do publikacji zastrzegł sobie w kontrakcie Macierewicz.

W.L.: To musi się zmienić.

P.A.: Najwyższy czas, by rząd skasował i tak nieważne już zobowiązania kontraktowe ekspertów (Macierewicz zrealizował szantaż i nie wypłacił całości wynagrodzenia, łamiąc kontrakty), po czym poprosił o powtórne przekazanie oryginałów ekspertyz z UE i z Ameryki. Nie można zakładać, że dokumenty pozostawione przez zespół Macierewicza są autentyczne i pełne. Niestety nie ma innego wyjścia, pomimo kompromitacji Polski.

Należy też ogłosić wyniki prac zespołu biegłych amerykańskich skupionych wokół Roberta Benzona, legendarnego badacza katastrof z amerykańskiego komitetu NTSB*).. Minie wkrótce 14 lat od katastrofy i czas najwyższy zakończyć ostatecznie śledztwo smoleńskie i opublikować wyniki.

W.L.: Bardzo dziękuję Ci za rozmowę i podanie naszym Czytelnikom tylu interesujących informacji

P.A.: I ja serdecznie dziękuję.


*) National Transportation Safety Board – Narodowa Komisja Bezpieczeństwa Transportu

Literatura 

https://wyborcza.pl/7,162657,30624595,minie-wkrotce-14-lat-od-katastrofy-i-czas-najwyzszy-zakonczyc.html

https://www.salon24.pl/u/fizyka-smolenska/1197971,smolensk-2010-czas-na-podsumowanie


Wideo

https://www.youtube.com/watch?v=8HfdllTmyP4

(Program P. Świerczka "Kocioł Czarownic", nieznany mi w czasie udzielania wywiadu. Wymowa b. podobna do tego o czym mówiłem.


(c) W. Liliental i P. Artymowicz, 4 stycznia 2024 r.




Zobacz galerię zdjęć:

Nazywam się Paweł Artymowicz, ale wolę tu występować jako YKW. Moje wyniki zatwierdził w 2018 r. i podał za wzór W. Biniendzie jako wiarygodne wódz J. Kaczyński (naprawdę! oto link). Latam wzdłuż i wszerz kontynentu amerykańskiego (link do mapki), w 2019 r. 40 godz. za sterami, ok. 10 tys. km; Jestem niezłym (link), szeroko cytowanym profesorem fizyki i astrofizyki [link] (zestawienie ze znanymi osobami poniżej). Kilka krajów nadało mi najwyższe stopnie naukowe. Ale cóż, że byłem stypendystą Hubble'a (prestiżowa pozycja fundowana przez NASA) jeśli nie umiałbym nic policzyć i rozwikłać części "zagadki smoleńskiej". To co mówię i liczę wybroni się samo. Nie mieszam się do polityki, ale gdy polityka zaczyna gwałcić fizykę, a na dodatek moje ulubione hobby - latanie, to bronię tych drugich, obnażając różne obrażające je teorie z zakresu "fizyki smoleńskiej". Zwracam się do was per "drogi nicku" lub per pan/pani jeśli się podpisujecie nazwiskiem. Zapraszam do obejrzenia wywiadów i felietonów w artykule biograficznym wiki. Uzupełnienie o wskaźnikach naukowych w 2014 (za Google Scholar): Mam wysoki indeks Hirscha h=30, i10=41, oraz ponad 4 razy więcej cytowań na pracę niż średnia w mojej dziedzinie - fizyce. Moja liczba cytowań to ponad 4100 [obecnie 7500+, h=35]. Dla porównania, prof. Binienda miał wtedy dużo niższy wskaźnik h=14,  900 cytowań oraz 1.2 razy średnią liczbę cytowań na pracę w dziedzinie inżynierii. Inni zamachiści (Nowaczyk, Berczyński, Szuladzinski, Rońda i in. 'profesorowie') są kompletnie nieznaczący w nauce/inż. Częściowe  archiwum: http://fizyka-smolenska.blogspot.com. Prowadziłem też blog http://pawelartymowicz.natemat.pl. 

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Polityka