galopujący major galopujący major
154
BLOG

Milion odwiedzin na blogu

galopujący major galopujący major Rozmaitości Obserwuj notkę 49

Z okazji milionowego wejścia na blog – tak przynajmniej pokazuje licznik salonu - chciałbym gorąco podziękować wszystkim czytelnikom i komentatorom. I z tej okazji wkleić, nie tak znowu krótki tekst wspomnieniowy. To zupełnie odrębny cykl, nie przeznaczony do publikacji, skrobany na boku, ale z okazji małego "millionium", niech będzie to niespodzianką. Oczywiście pamiętam o Tapas Barze (1,2,3,  4,5) i Wiecznym Tułaczu (1,2). Ale zróbmy wyjątek i złapmy trzecią srokę za ogon.

 

 

Piłka

 

Pierwszy strzał w moim życiu musiał być z czuba. Pamiętam jak kopaliśmy do bramki, skleconej z dwóch kijów, ja strzelałem (nigdy nie umiałem bronić), kolega miał piłkę łapać, czego oczywiście też nie potrafił, skórzany balon leciał prosto, niepodkręcony i co rusz lądował na płocie. O siatkach nie mieliśmy pojęcia. Zresztą gdzie mieliśmy je zdobyć? Była końcówka lat 80 tych, Polska szykowała się do przełomu, ale dla mnie wszystkim, no może prawie wszystkim, było bieganie za piłką i łażenie po drzewach.

 

Gdy niechcący trafiłem w bramkarza, gola nie było, skuteczność oscylowała wedle najzwyklejszego przypadku, choć właściwie rzuty karne, być musiały rzadkością. Były to przecież czasy ludzkiego urodzaju, wyż demograficzny zbierał żniwo, gdy dziś przejeżdżam w okolicy mych „dziecięcych stadionów” widzę walające się flaszki i paru zapaleńców rzucających do kosza. Kiedyś biegały tam całe watahy, na boisku do kosza, w tym samym momencie (!) grało się w nogę i koszykówkę, kilkadziesiąt osób, krzyki, nerwy i małe dramaty. Nie lubię narzekać na „dzisiejszą młodzież”, ma to coś z umysłowej tandety, ale wciąż nie opuszcza mnie przykre wrażenie, że pozamykani w świecie playstation, tracą coś wartościowego, coś czego tracić nie potrafili. Ale może to tylko sakralizacja własnych doświadczeń?

 

No więc pierwszy strzał na pewno był z czuba, ale strzały „z Janka”, jak to się później mówiło, szybko musiały się skończyć. Ojciec widząc jak zawzięcie, z całej siły, masakruje duży palec u nogi, wziął mnie na bok i udzielił (pierwszej?) życiowej lekcji: strzelanie z czuba grozi złamaniem palca. Brat rodzony Twojego wujka właśnie tak złamał sobie palec, a to bardzo, bardzo boli. Strzelaj z klepki albo z podbicia, ale nigdy z czuba. Nigdy!

 

Perspektywa złamania palca była na tyle przerażająca (dokładnie tak: przerażająca), że strzałów z czuba trzeba było zaniechać i to natychmiast. Po dziś dzień, gdzieś z tyłu głowy, kołata się myśl, że każdy absolutnie, każdy kontakt czuba z piłką grozi apokalipsą złamanego palca, nie zmieniły tego buty do grania na hali, gol Ronaldo w półfinale z Turcją, ani empiryczny fałsz ojcowskiej tezy. Z czuba strzelało wielu, ja strzelałem tylko w ostateczności i tylko gdy się zapomniałem. Gdy na moment straciłem czujność.

 

Nigdy nie potrafiłem żonglować, tak jak nie potrafiłem gwizdać i namiętnie nie grałem w kierki. Owszem, parę razy piłkę podbijałem, ale poza dwudziestkę wychodziłem rzadko. Poza trzydziestkę, zdaje się, w ogóle. Żonglerka wymaga konsekwencji, pracy i ćwiczeń. Piłka ześlizguje się z buta, odskakuje, nie chce się słuchać. Żonglerka wymaga, jeśli nie czułości, to na pewno spokoju, harmonii i gładkości ruchów. Trzeba się kierować wyczuciem, wystudzić emocje i być nieustannie ostrożnym. Żonglerka to najlepszy test na wytrwałość. A ja zawsze miałem słomiany zapał. Po co ślęczeć nad podbijaniem piłki, po co pracować nad sobą, jak można już od razu zacząć się sprawdzać na boisku. Nigdy nie czytam instrukcji obsługi, nie cyzeluje tekstu, nigdy nie opanuje angielskiego i nigdy, nigdy nie nauczę się żonglować piłką. Tak jak nie nauczę się gwizdać. Są sprawy od nas niezależne, może gdzieś zapisane, tam w górze, w genach, w sposobie wychowania, ale one na pewno gdzieś są. Nie nauczy się nigdy żonglować ktoś, kto nie jest konsekwentny. Ja konsekwentny nie byłem. Po latach przeczytałem w Piłce Nożnej o technice użytkowej. Technika użytkowa – to było, to. Nie fajerwerki, ale przyjęcie piłki, podanie, zastawienie się, podcinka, lob, nawet parę użytecznych zwodów – tak, to tak, to potrafiłem, często lepiej niż rówieśnicy, ale nie żonglerka. Żonglerka była powodem do wstydu, rzekoma technika użytkowa trochę ten wstyd maskowała, ale nigdy do końca. To była moja wstydliwa tajemnica.

 

Rzecz jasna były też inne wady. Nie miałem np. kondycji. Byłem krótkodystansowcem, też zresztą marnym. Jedyny bieg w zawodach międzyszkolnych (a było to już w Liceum) zawdzięczałem temu, że na lekcjach W-F dobrych parę metrów, przestawiliśmy bloki startowe. Zakwalifikowany do zawodów międzyszkolnych biegłem więc na stadionie w Skierniewicach, w pierwszej serii, ze szkolnymi liderami, o umiejętnościach, dla mnie nieosiągalnych. Pierwszy raz na nogach miałem kolce, kumpel instruował mnie jak się ustawić i zanim się zorientowałem bieg już się zaczął. A że i tak byłem na końcu, toteż zwolniłem, lekkim truchtem pozdrawiałem trybuny, odstawiałem szopkę, wzbudzając powszechną wesołość. Nauczyciele W-F (cóż za heroiczny zawód) byli wściekli. Nic dziwne, w generalnej klasyfikacji byłem szesnasty. Na dwadzieścia osób. Tak zaczął i skończył się mój jedyny kontakt z lekką atletyką. Pożegnałem bieganie ze wzgardą, uczciwie mówiąc – jako sport dla frajerów.

 

Nie miałem kondycji, nie potrafiłem żonglować, ale mimo tego łudziłem się, że te moje granie nie jest wcale najgorsze. Że któregoś dnia jakiś niepozorny Pan usiądzie z boku, wnikliwie się przyjrzy, a potem zaproponuje grę zawodowca. Niepozorny Pan nigdy nie przyszedł, szczerze mówiąc rzadko ktokolwiek przychodził. Gdy dobrych parę lat później, kilku ojców kibicowało synom podczas rozgrywek halowych, uważałem ich za dziwaków i nieudaczników. Cóż to za ojciec, co ma czas by oglądać kopanie za piłką, zamiast odpoczywać po pracy? Owszem, te mecze były ważne, bardzo ważne, były tak ważne, że paraliżowały me ruchy, grałem cały w stresie, a III liga amatorskiej ligi halowej generowała tremę, tak wielką że traciłem wszystkie swe najlepsze atuty. Ale, na Boga, to przecież nie powód by dorosły facet, żyjący w świecie odległym i kompletnie niezrozumiałym, uznawał te mecze za równie istotne i trwonił swój ojcowski wypoczynek. Było to jednak znacznie później, gdy miłość do piłki powoli gasła, póki co powtarzałem sobie w duchu, że może nie będę zawodowcem, ale gdyby tylko dali mi choć cień szansy… 

 

Na tle osiedlowych kolegów, potrafiłem się pewnie jakoś wyróżniać, musiałem się wyróżniać – grałem przecież w ataku. Ale dojście do gry w ataku, kosztowało wiele godzin spędzonych na betonie, piachu i trawie. Wiele nieprzeczytanych lektur, filmów nieobejrzanych, wiele rozmów, które nigdy się nie odbyły. Nie można mieć zawsze wszystkiego, ale przecież gdybym dziś mógł wybierać, wybrałbym bym pewnie tak samo. Bo niemal wszystko da się jakoś odzyskać, ale dziecięcego grania nie odzyskałbym nigdy. Najpierw biegaliśmy za piłką na trawie. To tam na trawniku za „Peberolem” ojciec ten jeden, jedyny raz powiedział mi jak kopać piłkę, to tam właśnie sięgam głęboko, gdy chce sobie przypomnieć ten pierwszy strzał, zupełnie jakby to był pierwszy pocałunek. Granie na trawie w Łowiczu, czasów Jesieni Ludów, było niemałym rarytasem. Nawet dziś, znaleźć trawiaste boisko, i to nie tylko w Łowiczu, jest wyzwaniem nie tylko dla gówniarza z skórzanym balonem pod pachą.. Trawnik za Peberolem, nie był boiskiem, był zwykłym trawnikiem, ale dla nas chłopaków z przedszkola (cholera, to było jeszcze przedszkole) to było nasze małe Camp Nou. Za trybuny robił właśnie budynek owego Peberolu i masywny blok mieszkalny z drugiej strony, gdzie na parterze mieściła się nasza klitka. Wtedy się wydawała ogromna. Nie wiem czy ktoś o ten trawnik dbał, czy ktoś go kosił (czym?), właściwie to nawet nie wiem, czy rzeczywiście był to trawnik. Czy może trawa tam tylko prześwitywała, ale w moich wspomnieniach jawi się jako piękny, równiutki zielony dywan, coś co w świecie zwykło się nazywać murawą. Moją pierwszą i jedyną murawą, był właśnie Camp Nou za Peberolem. Dziś w poprzek bezczelnie biegnie tam ścieżka, każdy depcze boisko, a przecież boiska deptać pod żadnym pozorem nie wolno. Nie wiem, może dlatego, że nie ma płotka? Za moich czasów był tam taki mały płotek do kolan, toteż każdy trawnik omijał, a my mieliśmy murawę. Zazwyczaj jednak, to już czas gdy się przeprowadziłem na „Szare”, grało się na betonie, albo na piachu. Trawa, a już trawa krótko przycięta, to był ewenement, podejrzany wyjątek i zbędny luksus. Piłka na betonie się zupełnie inaczej odbija, dla wychowanych na betonowych placach pewnie bardziej naturalnie. Na betonie gra się też ostrożniej, choć widziałem jak jeden gość robił przewrotki na betonowym boisku łowickiej jedynki. Pukałem się w czoło, ale też zazdrościłem.

 

Hierarchia osiedlowa była dość prosta – liczył się ten, kto dobrze się bił i kto dobrze grał w piłkę. Wszyscy byli wtedy tak samo zamożni (tzn. tak samo biedni), ale nawet gdy proporcje dochodów ojców łowickich rodzin zaczęły się dramatycznie różnić, nie przekładało się to na boisko. Czy każda społeczność wykształca klasy – o to trzeba by się pytać Marksa, ale na pewno wytwarza hierarchię. Mikroskopijna społeczność osiedlowego boiska też miała szczeble, które z wiekiem, początkowo przy użyciu pięści, potem umiejętności znalezienia się w grupie, pokonywało się w drodze ku szczęściu. Na samym dnie byli rezerwowi, oni grali tylko gdy boisko było wolne, lub gdy brakowało kogoś do składu. Czasami zgraja porzuconych organizowała się sama. Wyglądali po trochu jak ludzie gracze gorszej kategorii, armia obdartusów, kopali gdzieś z boku, miedzy garażami, jednostki upadłe czy raczej wzgardzone. Poniewierający się w osiedlowym piekle. Ja grałem w Czyśćcu. Nie było to Niebo (które, notabene, też miało swoje poziomy), ale nie było to Piekło. Musieliśmy więc ustępować starszym, czasami graliśmy przeciwko nim (nigdy nie wygraliśmy), a czasami brali kogoś do siebie. Był to największy awans, ale wtedy wiadomo, grało się tylko w obronie. To właśnie o taki mecz się modliłem, wracając z Kościoła, w wielkiej, ogromnej ulewie, składając zdrowaśki i błagania by w końcu weszło słońce i mecz się odbył. Zdaje że, deszcz lekko zelżał i zagraliśmy. Nie pamięta wyniku, musiałem zejść w przerwie i wrócić przez całe miasto do domu. Obiecałem rodzicom, miałem się uczyć, czy coś takiego. Wtedy byłem jeszcze posłusznym dzieckiem.

 

Na samym dnie byli więc rezerwowi, najczęściej dużo młodsi, dla których, mili byliśmy tyko wtedy, gdy pożyczaliśmy piłkę. Popychadło trzeba było wówczas zaprosić do meczu, choć czyniono to z niemałym wstrętem. Potem byli bramkarze. Bramkarz to była zawsze pozycja dla najgorszego safanduły. Najsłabsi stali właśnie na bramce. Stanie, to chyba dobre słowo, bo nie chodziło o bronienie dostępu do braki, co właśnie głównie o stanie. Bramkarz był po to, by dać zadość przepisom, by gry nie sprowadzić do groteskowego strzelania do pustej bramki. On był i miał się nie ośmieszyć, a że stał najsłabszy toteż i ośmieszał się ciągle. A potem go po prostu opierdalali. Puszczone szmaty i „opierdol” po meczu przy całej drużynie – to był stały rytuał, rzadko kiedy kończyło się bez wyrzutów i wzajemnej pyskówki.

 

Chyba że trafił się ktoś, kto po prostu lubił stać i bronić bramki. Byłą to rodzaj ekstrawagancji, który budził zdumienie, ale także szacunek. Był to kaprys i pewna elitarność. Mało było takich, ale się tacy zdarzali. Tym bardziej więc taki straceniec był dla drużyny cenny i to do niego zaczynało się ustalanie składu. Wreszcie gracze z pola, im kto bliżej napadu, tym miał wyższą pozycję. Napastnik był to ten najlepszy, rzadko komu podawał, czasami rzadko też strzelał bramki, ale cóż, teoretycznie nie powinno być nikogo lepszego. No i byli jeszcze ci, co nie grali. Zwaliśmy ich wprost: pedałami, tak jak sknerusów nazywało się Żydami, a panny uganiające się za chłopakami – po prostu, kurwami. Kod językowy był tyleż wulgarny, co użyteczny, zasady były znane, nikt się nie wyłamywał, choć też nikt nikogo do niczego nie zmuszał. Co najwyżej „ktoś dostał w nos” i „popłakał się ktoś”.

 

Graliśmy bez sędziów, gra z sędziami, to była aberracja, tak jak gra na stadionie, gra w ochraniaczach czy gra po jedenastu. Zazwyczaj graliśmy po pięciu plus bramkarz, gra po sześciu na boisku „na Szarych” była uciążliwa, było zbyt ciasno, dla tych co chcieli rozwijać skrzydła. A rozwijać chcieli oczywiście wszyscy. Graliśmy bez sędziów i była to pierwsza szkoła społeczeństwa obywatelskiego. Ci, którzy twierdzą, że ludziom potrzebny jest ktoś by narzucać im normy, że ludzie sami nie potrafią się zorganizować, powinni przyjść na nasze boisko. Myślę, że to co nas przez moment łączyło, to wspólny cel i poczucie, że nie jesteśmy go w stanie osiągnąć bez tych z przeciwka. Nie da się wygrać meczu, gdy nie ma rywala, można oszukiwać, zwłaszcza gdy jest się silniejszym, ale nazajutrz nie będzie z kim znowu pograć. Trzeba było ciągle chodzić na kompromisy. Z drugiej jednak strony awantura o faule, to pewnie cecha charakterystyczna wszystkich podwórkowych meczów, liczyło się nie tylko więc, kto jak grał, ale to jak potrafiłeś się kłócić. I czy wiedziałeś kiedy zbastować. A im kto był słabszy, tym, rzecz jasna głośniej, gardłował.   

 

        Mecze, które wygrałem, zdobyte puchary, gole strzelone, ciułane punkty i tytuły króla strzelców – wszystko to rozgrywało się w moim małym wszechświecie, na zwyczajnym boisku między garażami, a kwartałem czterech, niskich 4-piętrowych bloków. To tam przeprowadziłem się z Peberolu, tam przypadły lata mojego późnego dzieciństwa, jeśli w Łowiczu mówiłem skąd jestem, to właśnie stamtąd – z maleńkiego osiedla za torami, z „Szarych Szeregów”. Gdzie wszyscy się znali, choć niekoniecznie lubili. Gdy się wprowadziłem na boisku „dużym”, dopiero co zasiano trawę, (nigdy nie wyrosła na całej przestrzenii), grało się więc na jakieś nierównej łące, ale tylko przez jeden sezon. Potem wybudowali nam jeszcze boisko do koszykówki, dając „piłkarzom” nadspodziewany prezent. Pylony, na których zawieszona była tablica, były parzyste, przez co idealnie się nadawały na bramki. „Koszykarze” dostawali przez to cholery, a my biegaliśmy między nimi strzelając z bliska, daleka, często trafiając niechcący jakieś panny rzucające do kosza.

 

Na tym małym boisku graliśmy też własne turnieje. Gdy było nas kilkunastu i absolutnie nikomu nie można było zaproponować, by poszedł sobie gdzieś, z boku pobiegać, trzeba było coś wymyśleć. Inaczej groziło przepchanie na dużym boisku. Wtedy właśnie pomyślałem żeby zagrać trójkami, dwóch w polu i bramkarz, zrobić turniej, kredą rysować tablice, liczyć bramki i tytuł króla strzelców. Pomysł chwycił, mało chwycił, okazało się, że lepiej pograć po kilku na małej powierzchni, niż biegać w dwunastu na dużej. Dwa razy po piętnaście minut, przerwa na obiad, rzut karny z połowy boiska, piłka miała lecieć w powietrzu, nie dotykając ziemi. Jak się okazało miejscowe gwiazdy nawet i z tym miały problem. Tak wyglądały te mini turnieje, bramki były na tyle małe, że goli wcale nie padały tak często, mnóstwo było pojedynków jeden na jednego, nie trzeba było mieć kondycji, a gra była bardziej techniczna. Co tu dużo mówić, uwielbiałem grać na małym boisku, liczyć pazernie gole, bawić się piłką, kręcić piruety. Było tam, na tych kilkunastu płytach zalanych betonem, wszystko to, co jest w piłce najlepsze. Duży zamach, markowane podanie, parę zwodów, lekkie podcięcie nad nogą rywala. Balansowanie ciałem, wodzenie piłki przy bucie, podania piętą. Cały smaczek futbolu, gdy już nabędziesz tę małą wprawę i pozostaje się ci tyko radość, czysta niewinna radość z gry w piłkę.

 

Piłka lekko sunie po betonie, gdy ty gdzieś na połowie, stoisz tyłem do bramki, na plecach ci wisi obrońca, umyślnie przepuszczasz podanie między swoimi nogami, obracasz się, obiegasz rywala i gnasz do bramki. Obrońca nie zauważył, że właśnie mu założyłeś dziurę, stoi nieruchomy, a ty piłkę już masz przy nodze. Teraz szybko, ale ostrożnie, by nie zgubiła cię pycha, zaczynasz machać nogami, ale piłka niedotykana sunie dalej i dalej, a gdy bramkarz zrobi ten pierwszy ruch, stanie na wykroku, jest ten króciutki moment, by mu posłać piłkę, tam gdzie się jej spodziewać nie może. Wszystko trwa, góra kilkanaście sekund, ten czas to jest Twój czas, wszyscy na Ciebie patrzą, ale jesteś tylko Ty, bramka i ostatnia przeszkoda. Jeśli stracisz zimną krew, to się nie uda. Jeśli poczujesz tremę – też nie dasz rady. Musisz się skupić, ale robić to z werwą i instynktownie, nie ma czasu na myślenie, ale nie ma też na pójście na żywioł. Każdy gol to wypadkowa jakieś proporcji między żywiołem (naturą) a opanowaniem (rozumem). Większość strzałów jakie oddałem, to jakaś zimna, przekombinowana kalkulacja. Pewnie dlatego nigdy nie zdobywałem najwięcej bramek.

 

Małe boisko, było jednak mimo wszystko królestwem koszykarzy. Z czasem obręcze wygięły się na tyle, że można było pakować piłkę do kosza. Początkowo skakało się z wielkich opon, ale potem ktoś, kto był skoczny, mógł z rozbiegu robić slum dunki przodem, tyłem, bokiem, jedną dwoma rękami. Przechwycenie piłki i samotny rajd zakończony paką, to było marzenie każdego rozgrywającego, zadeklarowanych koszykarzy było mniej niż piłkarzy, ale jednak trochę ich było. Patrzyliśmy na nich z podejrzliwością, wybierali przecież dyscyplinę, ciekawą, ale nie najciekawszą.

 

Jest 9: 9 długi cross z głębi pola, mały balans ciałem i decydując bramka. W tamtym czasie emocje, pewnie nie mniejsze niż na mundialu i lokalna, jeśli nie sława, to chociaż szacunek. Z poprzedniego miejsca zamieszkania pamiętam tylko te strzały z czuba, trawę i grę w dotyka. Strzelanie z główki, gdzie tylko raz można było dotknąć piłki, ci co nie umieli żonglować (niestety) za grą tą nie przepadali. Z czasem, jak zresztą ze wszystkim, reguły zostały rozluźnione, można było dotykać ile razy się chce – gra święciła pewne tryumfy, zwłaszcza gdy było kilka osób.

 

Potem kariera toczyła się już na boisku na Szarych, wedle rytmu szkolnego dnia, pór roku, weekendów i przede wszystkim wakacji. Bywało, że grało się kilka razy dziennie, do późnej nocy, albo w samo południe przy koszmarnym słońcu. Grało się na śniegu, lodzie, błocie, i w deszczu. Raz gdy lodowisko na boisku całkiem odmarzło, stojąc po łydki w wodzie, grało się w piłkę wodną, ponoć miała przyjechać lokalna gazeta, a na balkony po raz pierwszy wyszli ludzie tylko po to by zobaczyć jak kopiemy piłkę. Czy może raczej jak się taplamy w błocie. Na rogach boiska, po pas wkopano opony, na tych oponach siedziało się w przerwie, po meczu, a czasami w jego trakcie, z tych opon lecieli ci, co byli piłką trafiani i co nie grali, ale kibicowali ze złośliwym zacięciem.

 

Miejscowe derby, to były spotkania zacięte, częste i nieprzewidywalne. Rywal był tuż zza miedzy, a konkretnie z osiedla domków jednorodzinnych. Wszystkie te domki były takie same, zbudowane za Gierka, Wilczka i Bóg jeden wie kogo jeszcze, stoją do dziś, wielkie gmaszyska, pierwsze zachłyśnięcie się grubszą gotówką. Jedną mieli tam gwiazdę, co do której, nie było by chyba przesady powiedzieć, że wyprzedzała nas o lata świetlne. Sylwek grał bowiem w Pelikanie, łowickim klubie piłkarskim, lojalnej miłości niewdzięcznej bo skazanej na wieczny prowincjonalizm. Czym był Pelikan, dla nas, chłopaków z rocznika 81-83? Zdaje się, że absolutem, Olimpem, świecznikiem, czymś nierealnym, mirażem czy niemym marzeniem. Grać w Pelikanie, znaczyło grać zawodowo, potrafić wszystko, po prostu znaczyło być piłkarzem kompletnym. Dysproporcja umiejętności była ogromna, im zawsze wszystko się udawało. Kolega z klasy, który miał ewidentny talent, i który go przez lenistwo oraz fatalny wybór nauki w ogólniaku (zresztą bez większego powodzenia) ewidentnie zmarnował, swego czasu, na turnieju w Szwecji, zdobył koronę króla strzelców. A grał jako rozgrywający. Jeszcze w tym ogólniaku, w jedynym turnieju szkolnym, jakim grałem, patrzyłem co wyprawia, jak wiążę zawodników i na ten sam zwód, potrafi nabierać nie byle kogo, bo graczy samego Orkana Sochaczew. Orkan Sochaczew był jak Pelikan, tyle że z dalekiego sąsiedztwa. Nadawało to posmak lokalnej, ale jednak egzotyki. Patrzyłem na niego zziajany i ledwo powłócząc nogami, bo ktoś na taką gwiazdę musiał przecież harować
i odbierać piłki. Los boiskowego wyrobnika, to los lizania cukierków przez szybę.

 

Sylwek grał w Pelikanie do tego, nawet jak na Pelikan, szybko biegał, piekielnie szybki. Gra polegała więc na tym, że on najzwyczajniej w świecie brał piłkę spod swojej bramki i starał się wejść z nią do naszej. Jeżeli był przy tym leniwy, nie cofał się, stał na „ochłapach”, czyli czekał na podanie (owe ochłapy) pod naszą bramką, można było, od biedy, go od tych podań spróbować odciąć. Ale gdy miał ochotę pobiegać, nie było siły by go zatrzymać, a znowu kopać go nie chcieliśmy. Zwłaszcza, że było go za co lubić. On się ciągle śmiał, tak bardzo zaraźliwe. Nasz osiedlowy Wilmowski był jedynym znanym mi białym piłkarzem, który kopiąc piłkę śmiał się jak dziecko. Choć z drugiej strony rzeczywiście trudno się nie śmiać jak trzech, czterech chłopa biega za jednym facetem i cały czas nie może odebrać mu piłki. 

 

Oprócz derbów były jeszcze mecze towarzyskie. Taki mecz to było dla nas wydarzenie, trzeba go było zorganizować, użyć szkolnych (i nie tylko) znajomości, forteli, podstępów, ustalić zasady, wybrać boisko, czy dwumecz, czy jedno spotkanie, czy ci z Pelikana mogą grać (absolutnie nie mogą!) o której, kiedy, na czas czy do 10 bramek. Najtrudniej było przekonać uznane ekipy, by zechciały zagrać, kończyło się to zwykle piłkarskim łomotem, ale się nie poddawaliśmy. Sam fakt, że rowerami jedziemy na „mecz wyjazdowy” nam pewnie wystarczał, w końcu była to jakaś zmiana, przygoda, a nie ciągła bieganina za Sylwkiem i strzelanie w ich bramkarza. Bramkarza, który ćwiczył Taekwondo i był absolutnie odporny na wszelkie „petardy” z bliska. Szczęśliwie był też nieco ociężały, więc zamiast mocnego zamachu, trzeba było go delikatnie ganiać po rogach. Wypady na terytorium rywala, pozwalały poznać też stan łowickich boisk: Wembley na łąkach Niebudaka, Małpi gaj za Jedynką, Jedynka, Szóstka, Ósemka, boisko za Koledżem, czy wreszcie tereny dzikich – mieszkańców krańcowego osiedla Górki. Od tychże dzikich trzeba było przed pogromem uciekać, gdy dziwnym trafem udało się nam nastrzelać im bramek.     

 

Ale na co dzień, gdy nikt „z Domków” nie chciał z nami grać, a tym bardziej nie udawało się załatwić żadnego sparringu, graliśmy mecze między sobą. W pewnym momencie granie przestało odbywać się o nic, zaczęto grać o coś. Gdy gra się toczy o coś, zaczyna być bardziej serio. Ja do piłki miałem wówczas stosunek prawie nabożny, toteż gra dla jaj, udawanie, śmiechy chichy i fuszerka, nie tyle lenistwo, co właśnie celowa fuszerka, to było dla mnie niewybaczalne horrendum, wręcz profanacja. Tymczasem gdy grało się o coś, to żarty z miejsca ustawały i zaczynała się rywalizacja prawdziwa. Graliśmy głównie o Niagarę, czyli o łowicką oranżadę, smaczną, tanią, pewnie znów wybielam przeszłość. Nie chodziło wiec o koszt, tylko o upokorzenie. Po Niagarę trzeba było bowiem iść, na drugi koniec osiedla, zebrać pieniądze, przynieść i wręczyć wygranym. Nikt nie chciał latać komuś po napoje, woda z kranu, cudownie zimna kranówka, była tuż pod bokiem, a docinki i spiny (złośliwości) były u wygranych na porządku dziennym. Pójście po Niagarę było małym upokorzeniem, walczyło się o honor. W pewnym wieku właściwie wszystkie walki się toczą o honor.  

  

Ale, choć każde boisko ma swoje gwiazdy, prawdziwe gwiazdy to były te w telewizorze. Pierwszym znanym nazwiskiem jakie usłyszałem był Marco Van Basten. Van Basten miał być zdaniem osiedlowych graczy, tym najlepszym, a Gullit tuż za nim. Jako sześcioletni gówniarz perorowałem więc ojcu osiedlową hierarchię graczy wszechczasów, kto i dlaczego ten uśmiechnął się, puknął w głowę i odpowiedział: najlepszy jest Maradona. Forsowanie ojcowskiej opinii napotkało wiele trudności, a właściwie jedną, konkretną – zostałem nazwany kretynem. Drugie, jak przez mgłę, wspomnienie to mecz reprezentacji Polski z Czechami, bodajże towarzyski, mieszkaliśmy w owej małej, dwupokojowej klitce za Peberolem, mama prasowała ubrania, ojciec darł się w niebogłosy, a ja za nim. Podpatrywałem trochę jak się kibicuje i naśladowałem. Bardziej żeby do ojca się upodobnić, niż żeby strzelili. Szczerze mówiąc, aż tak bardzo mi nie zależało. Na co dzień kibicowaliśmy Widzewowi, znało się prawie wszystkie widzewskie przyśpiewki i choć stadion w Alejach Piłsudskiego był położony ledwie 60 km z Łowicza, to mało kto jeździł do Łodzi. Raz, jako dziecko, byłem na Widzewie, na trybunie rodzinnej, grali z Górnikiem Zabrze. Po skrzydle biegała jakaś totalna pierdoła – wszyscy go wyśmiewali, miał duże afro i był przeraźliwie chudy. Nie wiem jak się nazywał, ale kariery chyba nie zrobił. Na Widzew mało kto jeździł i nawet nie wiem czy ktokolwiek, aż tak dokładnie śledził wyniki. Owszem byli tacy, co trwali przy radiu i słuchali legendarnego studia S-13, studia pełnego magii, gdy Tomasz Zimoch krzyczał jak Marek Koniarek się zbliża do branki. Wydaje się, że polska liga transmitowana przez radio, była o niebo ciekawsza, niż w rzeczywistości, a może to nawet najciekawsza liga z jaką miałem styczność w swym życiu? Kibicowało się oczywiście także Pelikanowi, ale w czasie gdy samemu mógłbym chodzić na stadion, kochałem już inną drużynę, a futbol III ligowy przestał mieć jakiekolwiek znaczenie. Trochę się tym pewnie snobowałem, ale do dziś nie potrafię się zmusić do oglądania III ligi. Nawet gdyby bilety rozdawano za darmo.

 

         To był 1994 rok, schyłek epoki Cruyffa, Barcelona grała mecz bodajże z Porto. Stoiczkow strzelił jedną czy dwie bramki, a red. Zydyrowicz powiedział: oto słynny Bułgar, Christo Stoiczkow, gwiazda FC. Barcelony. Tamta Barcelona z magicznym składem, trenerem i sposobem gry – to zdaniem wielu jedna z najlepszych drużyn w historii futbolu. Dla mnie jednak, tamta Barcelona, to Barcelona, o której z przejęciem czytałem na stronach Piłki Nożnej. To tajemnicza drużyna, dopiero co właśnie odkryta, to zespół, o którym nikt z rówieśników nie mówił. Barcelona była więc pewnym elitarnym dobrem, dobrem tylko moim, wszyscy kibicowali Milanowi, nikt nie słyszał o jakieś Barcelonie. I ja właśnie o tej niechcianej Barcelonie pochłaniałem jakieś strzępki informacji. A pisano o niej w samych superlatywach. Nie było Internetu, nie było Canal plus, co środa biegłem do kiosku i szperałem w Piłce Nożnej jak grała liga hiszpańska. Potem składałem te puzzle, do dziś wiedza moja jest wielce wybiórcza, ale przecież ta moja drużyna rzuciła na mnie urok, nie z powodu swojej historii. Z powodu gry też nie do końca, wszak w następnym meczu koszmarnie przegrała z Milanem, tracąc cztery bramki w finale Ligi Mistrzów. Jak można stracić cztery bramki w takim meczu? 

 

        Była jeszcze jedna gwiazda ni to piłkarz z boiska, ni zawodowiec – a dokładnie niejaki Tsubasa. Postać z japońskiej kreskówki. To była kultowa japońska bajka, gdy puszczali ją na Poloni1 ulice się wyludniały, place pustoszały. Każdy z zapartym tchem oglądał jak Tsubasa walczy z Kodżiro, zwykle wygrywał. Skala idiotyzmów w owej japońskiej bajce biła wszelkie rekordy. Japończycy biegnąć po boisku, jakby toczyli się na wielkim balonie (ile tam wynosiła krzywizna ziemi?), fruwali w powietrzu, odbijali się od poprzeczek, robili salta, pali rękawice bramkarskie strzałami nie do obrony. I my doskonale zdawaliśmy sobie sprawę z umowności, jakże dalekiej od rzeczywistości. Ale jednocześnie nie mogliśmy się oprzeć. Był w tym nie tylko cały urok piłki, ale też pewnie nasze marzenia. Marzenia, których nikt z nas nigdy nie zrealizował, nawet nie miał na to najmniejszej szansy. Ależ czyż w dziecięcych marzeniach najbardziej nie pociągające jest właśnie to, że się ich nie da zrealizować? Jest 9:9 długi cross z głębi pola, mały balans ciałem, bramkarz robi zamach, flesze, kamery, flesze jesteś tylko ty, piłka i bramkarz… 

 

        Uparty centrolewicowiec, niedogmatyczny liberał i gospodarczy i obyczajowy, skłaniający się raczej ku agnostycyzmowi, fan F.C. Barcelony choć nick upamiętnia Ferenca Puskasa gracza Realu Madryt email: gamaj@onet.eu About Ferenc Puskas: I was with (Bobby) Charlton, (Denis) Law and Puskás, we were coaching in a football academy in Australia. The youngsters we were coaching did not respect him including making fun of his weight and age...We decided to let the guys challenge a coach to hit the crossbar 10 times in a row, obviously they picked the old fat one. Law asked the kids how many they thought the old fat coach would get out of ten. Most said less than five. Best said ten. The old fat coach stepped up and hit nine in a row. For the tenth shot he scooped the ball in the air, bounced it off both shoulders and his head, then flicked it over with his heel and cannoned the ball off the crossbar on the volley. They all stood in silence then one kid asked who he was, I replied, "To you, his name is Mr. Puskás". George Best His chosen comrades thought at school He must grow a famous man; He thought the same and lived by rule, All his twenties crammed with toil; 'What then?' sang Plato's ghost. 'What then?' Everything he wrote was read, After certain years he won Sufficient money for his need, Friends that have been friends indeed; 'What then?' sang Plato's ghost. 'What then?' All his happier dreams came true - A small old house, wife, daughter, son, Grounds where plum and cabbage grew, poets and Wits about him drew; 'What then.?' sang Plato's ghost. 'What then?' The work is done,' grown old he thought, 'According to my boyish plan; Let the fools rage, I swerved in naught, Something to perfection brought'; But louder sang that ghost, 'What then?' “What then”” William Butler Yeats

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Rozmaitości