Jeśli ktoś miał jeszcze nadzieję, że Trybunał Konstytucyjny – mimo wielu jego wcześniejszych, zdumiewających często decyzji – jest instytucją, która naprawdę stoi na straży przestrzegania konstytucji, to po ostatnim jego werdykcie w sprawie nowej ustawy emerytalnej pozbył się tych złudzeń ostatecznie.
Jeśli idzie o mnie, straciłem je o wiele, wiele wcześniej. Nie będąc prawnikiem, jako dziennikarz wymiarem sprawiedliwości zajmuję się blisko 25 lat z okładem. Wszystkie jego słabe strony, infekcje i epidemie znam na wylot.
Jedną z tych epidemii jest upolitycznienie polskiego sądownictwa. To ogromnie niebezpieczne dla społeczeństwa, dla szarych obywateli, żyjących jako najemnicy z pracy własnych rąk, jeżeli nawet Trybunał Konstytucyjny kieruje się potrzebami władzy, a nie literą prawa. A przecież powinien, może jeszcze bardziej niż Sąd Najwyższy, chronić konstytucję. Kto, jeśli nie sędziowie tego areopagu, winni mieć na uwadze skłonność rządzących do łamania przepisów, jeśli stają się one przeszkodą do osiągnięcia celów politycznych. Dziś zaś, zresztą było tak zawsze, sukcesy gospodarcze zapewniały dominację polityczną danej ekipy rządzącej.
Dla każdego jest czytelne, że rząd w trybie alarmowym, pod wpływem potrzeb ekonomicznych, wprowadził podwyższenie wieku emerytalnego pod ogromna presją, lekceważąc uzasadniony opór społeczny. Trybunał, nie licząc się z realnymi potrzebami społecznymi, tak zinterpretował konstytucję, że doszukał się jej zgodności z celami politycznymi, które zamierza osiągnąć rząd. Ten cel jest oczywisty – utrzymanie się przy władzy za wszelką cenę, nawet kosztem kolejnych wyrzeczeń i obciążeń społeczeństwa.
Na barki zmęczonego i starego społeczeństwa rząd zrzucił deficyt finansowy, powstały w wyniku jego nieudolności, niefrasobliwości i zachłanności nowej politycznej nomenklatury, niesformalizowanej w takim stopniu, jak to było w czasach PRL. Akceptując cele rządzących, Trybunał Konstytucyjny przestał być obiektywnym rzetelnym arbitrem, lecz stał się stroną jawnie wspierającą ekipę rządzącą w jej nieposkromionych ambicjach.
A to właśnie jedynie Trybunał Konstytucyjny, jako organ unoszący się ponad wszystkie interesy – partyjne, frakcyjne, polityczne, etniczne, religijne, światopoglądowe, winien być hamulcem blokującym łamanie konstytucji. Winien być najwyższym i niekwestionowanym autorytetem prawnym. Decyzją w sprawie emerytur utracił prawo bycia autorytetem. Stał się sługą rządu, niemal takim samym, jak część mediów schlebiających władzy i ją broniących przed krytyką, również wtedy, gdy jest ona uzasadniona.
W ustnym uzasadnieniu swej decyzji, chcąc ją jakoś usprawiedliwić w oczach opinii publicznej, Trybunał Konstytucyjny założył nagle kostium mędrca, rozprawiającego o moralnych zaletach pracy i jej walorach uszlachetniania. Ktoś, komentując decyzję Trybunału, spytał, czy argumentacja o uszlachetnianiu poprzez pracę przemówi do 63-letniej pielęgniarki, która czasami jest bardziej słaba niż pacjent pozostający pod jej opieką. Ironicznie mówiąc, Trybunał zapomniał zrobić wykładu o pracy jako drodze rozwoju nauki i cywilizacji. To przecież człowiek pragnący wykonywać swą pracę szybciej, sprawniej i doskonalej, dokonywał postępu technicznego w zadziwiającym tempie – mógłby przekonywać Trybunał Konstytucyjny.
Nie wszyscy obecnie pracujący mają też świadomość, że ustawa wydłużyła jednocześnie okresy składkowe Najniższa emerytura będzie przysługiwała tylko tym kobietom, które będą miały na koncie 30 lat składkowych, a mężczyznom – aż 35. Uderzy to szczególnie w pracujących w oparciu o umowy śmieciowe, od których nie jest odprowadzana składka. Już wkrótce się dowiedzą, że pracując nawet 20 czy 25 lat, nie zasługują na najmniejszą nawet emeryturę. To prezent sędziów Trybunału. Muszę tu dodać, że sześciu odrzuciło ten werdykt, za co im chwała. Ale zostali przegłosowani.
Gdyby zapytać, jak to możliwe, że elita sędziów godzi się na taki prawny bubel, dopuszcza się takiej kompromitacji, musiałbym dokonać gorzkiego rachunku i powiedzieć wprost – w dzisiejszym wymiarze sprawiedliwości wciąż pracują sędziowie, którzy mają zasługi w obronie komunizmu w czasach PRL oraz prokuratorzy oskarżający wichrzycieli w stanie wojennym. Tworzą oni niewidzialne, niezwykle silne lobby, kierujące się sympatiami do czasów PRL, niekiedy do tamtych porządków.
Degrengolada polskiego wymiaru sprawiedliwości zaczęła się od tzw. procesów rozliczeniowych za zbrodnie stanu wojennego. Wszystkie one przez całe lata 90. nagłaśniane przez media, upowszechniały bezprawie, sądowe i prokuratorskie wybiegi i manipulacje, chroniące ludzi siedzących na ławie oskarżonych. Wielu z nich miało krew na rękach jako wykonawcy bądź jako mocodawcy sprawców przestępstw.
To te procesy promieniowały na cały kraj. W nich odbijała się większość cech, które w normalnie funkcjonującym wymiarze sprawiedliwości nie powinny być tolerowane. Podczas tych procesów, które obserwowałem jako dziennikarz, widoczne było jak na dłoni, jak zbrodniarze, m.in. członkowie słynnego plutonu, mającego na sumieniu zabicie dziewięciu górników w kopalni „Wujek” 16 grudnia 1981 r., jak twórcy i wykonawcy stanu wojennego, pozostają bezkarni.
Działo się tak, bo pomagali im wpływowi do dziś sędziowie i prokuratorzy. Bo przed sądami świadkowie, również w poczuciu bezkarności, cynicznie składali fałszywe zeznania, wystawiając świadectwa cnotliwości swym kolegom z SB albo przełożonym, wiedząc doskonale, jakich przestępstw dokonali w służbie PRL. Zapadające wyroki często były naigrywaniem się z podstawowych wymogów sprawiedliwości.
Czy jest szansa na jakąś zmianę? Odpowiedź jest również gorzka. W obecnych warunkach polityczno-społecznych wspomniane tu patologie i inne spaczenia wymiaru sprawiedliwości są nie do wyeliminowania. Choć bardziej pasowałoby określenie „do wytępienia”. Ani do wyleczenia, a obawiam się, że nawet nie do zaleczenia.
Przez 25-letni okres wolnej Polski, pod parasolem pozorowanych reform, wymiar sprawiedliwości zastygł mocno w swej postaci ukształtowanej jeszcze w czasach PRL. Czy jakaś siła jest w stanie go nadkruszyć? Musiałaby w parlamencie i na wielu szczeblach struktury władzy pojawić się wola polityczna stanowcza i wytrwała. Dążąca do tego i wymagająca, by sądy wypełniały z konsekwencją swoje fundamentalne, będące zarazem elementarnymi, powinności zgodnie z poczuciem sprawiedliwości. Niezależne od koniunktur politycznych – również wówczas, gdy miałyby swoimi wyrokami karać obiektywnie i rzetelnie elity polityczne i ludzi z najwyższych szczebli władzy.
Przy tak optymistycznym scenariuszu i tak przebudowa musiałaby trwać dziesiątki lat. Takiej woli zabrakło na początku lat 90. Przegapiono jedyną niepowtarzalną okazję do przebudowy chorego systemu.