Andrzej Gelberg Andrzej Gelberg
1199
BLOG

Refleksje po referendalne

Andrzej Gelberg Andrzej Gelberg Polityka Obserwuj notkę 21

  

 

 

                                      Demokracja to najgorszy system,

                                      ale nie wymyślono nic lepszego.

                                                                                                                                                                 Winston Churchill

 

          W czasie blisko półwiecza PRL jego władcy nazywali Polskę, początkowo - krajem demokracji ludowej, a potem – demokracji socjalistycznej. Obie demokracje – jak zauważył Jan Pietrzak – miały tyle wspólnego z demokracją bez przymiotnikową, co krzesło, z krzesłem elektrycznym. Władze komunistyczne od strony formalnej miały mandat: co cztery lata odbywały się wybory, frekwencja wyborcza zbliżała się do 100 procent( w czasach Gomułki i Gierka nie musiała być nawet fałszowana) i chociaż społeczeństwo nie miało żadnego wpływu na układanie list wyborczych, to dla świętego spokoju co cztery lada udawało się tłumnie do lokali wyborczych, by (co było już kuriozum) wrzucić do urny swoją kartę wyborczą bez skreśleń.

                                        Cud Solidarności

 

          Tę karykaturę demokracji przerwało na 16 miesięcy pojawienie się w 1980 roku 10-milionowej Solidarności, która nie bez podstaw uznała się za demos, a to oznaczało, i było dla wszystkich oczywiste, że w ramach jej struktur muszą obowiązywać procedury demokratyczne. Było z tym oczywiście nie mało kłopotów, o których Churchill nawet by nie pomyślał, bo przecież komunistyczne służby specjalne nie zasypywały gruszek w popiele, wciskały we wszystkie struktury związku swoją agenturę i sypały gdzie się dało piasek między tryby, ale pragnienie wolności i chęć powszechnego włączenia się w naprawę Rzeczpospolitej były tak silne, że zatrzymanie tego procesu było możliwe tylko przez wprowadzenie stanu wojennego. Tą decyzją gen. Jaruzelski złamał kręgosłup moralny Polaków i dodatkowo odebrał nadzieję, że zbiorowy wysiłek pro publico bono może zakończyć się sukcesem.

 

                                                 Przebudzenie

 

          Apatię, która w latach osiemdziesiątych ogarnęła miliony Polaków, przerwały strajki roku 1988(brała w nich udział niewielka garstka), gdyż pojawiła się nowa szansa. Był nią Okrągły Stół – i chociaż dobór przedstawicieli strony opozycyjno-solidarnościowej do pertraktacji z komunistyczną władzą nie był czytelny i budził wątpliwości, Polacy masowo zaangażowali się w organizację Komitetów Obywatelskich, które miały przygotować i kontrolować pierwsze po wojnie, nie w pełni zresztą wolne wybory. Gdy po pierwszej turze i wpadce komunistów z tzw. listą krajową odrzuconą przez wyborców, strona solidarnościowa zaakceptowała przy otwartej kurtynie tak naprawdę szulerstwo wyborcze – z wielu Polaków uszło powietrze. I wprawdzie wybory z 4 czerwca 1989 r, okazały się nokautującym ciosem dla komunistycznej władzy, to jednak frekwencja w tych wyborach była zawstydzająco niska(62,32 %). Piszę „zawstydzająca”, gdyż nie ma żadnego powodu, żeby nie odnieść się do pierwszych wyborów, które w innych krajach obozu socjalistycznego odsunęły od władzy dotychczas rządzących. I tak: w Estonii – 78 %, w Rumunii – 85 %, na Łotwie – 89 % , w Albanii – 91 %.

          Potem z frekwencją w czasie wyborów parlamentarnych było jeszcze gorzej. W roku 1991(pierwsze w pełni wolne wybory!) – 43,20 %. W roku 1993 – 52,13 %. Nieco lepiej wyglądało to przy wyborach prezydenckich: rok 1990 – 60,53 %, rok 1995 – 64,70 %.

 

                                                 Abdykacja

 

          Dlaczego kilkadziesiąt procent populacji Polaków w wolnym i faktycznie demokratycznym kraju abdykowało ze swojej obywatelskości? Trauma stanu wojennego, który zniszczył eksplozję postaw obywatelskich z czasów karnawału Solidarności jest tylko częściowym wyjaśnieniem. Bo też nie można nie zauważyć, że wydarzenia po roku 1989, krok po kroku, utrwalały i poszerzały przekonanie, że zwykły obywatel nie ma żadnego wpływu na swój los i los Polski, że decyzje zapadają zgoła gdzie indziej, a od niego oczekuje się jedynie tego, żeby raz na cztery lata poszedł do urny wyborczej i zagłosował tak, jak podpowiedzą mu usłużne media. Krótko mówiąc: żeby stał się… mięsem wyborczym. Niektórzy swoje decyzje „abdykacyjne” podejmują w sposób świadomy („nie mam na kogo głosować”), większość pozostających w domu robi to zapewne odruchowo („ w tym cyrku nie biorę udziału”), jednak suma takich postaw czyni to, że wybrana władza ma nieco wątpliwy demokratyczny mandat.

 

                              Referendum – święto demokracji

 

          W zniechęcaniu do aktywności obywatelskiej mają swój niechlubny udział znaczący politycy i nie mniej znaczące media. Świadczy o tym los większości projektów ustaw, które w trybie obywatelskiej inicjatywy ustawodawczej(trzeba zebrać 100 tysięcy podpisów) trafiają do sejmu i tam przez lata zalegają szuflady lub trafiają do kosza po pierwszym czytaniu, przy niemal całkowitym braku zainteresowania tym zjawiskiem większości mediów. Są jednak tematy, w omawianiu których media pokazują swoją siłę rażenia i skuteczność robienia Polakom wody z mózgu. Przykłady? – proszę bardzo. Jest rok 1996 i z inicjatywy Solidarności (zebrano odpowiednią liczbę podpisów) organizowane są dwa ogólnopolskie referenda. Pierwsze – uwłaszczeniowe i drugie – prywatyzacyjne. Żeby te referenda miały moc sprawczą, niezbędna była frekwencja wynosząca minimum 50 %. Jak gardłującym przeciwko tym referendom politykom i basującym mediom udało się zatrzymać większość Polaków w domach? – do dzisiaj zachodzę w głowę. W obu referendach wzięło udział niespełna 33 % wyborców, stały się więc nieważne. A skutek? W uwłaszczeniu na majątku narodowym nie wzięli udziału wszyscy Polacy, tylko wybrańcy losu. Natomiast przychody państwa z prywatyzacji nie zasiliły funduszy emerytalnych – jak proponowano w referendum – tylko rozpłynęły się w centralnym budżecie. Dzisiaj Polacy straszeni tym, że ich emerytury będą maleć, na pewno nie chcą pamiętać o referendach z roku 1996.

 

                              Przebudzenie warszawskie

 

          Zniechęcenie do postaw obywatelskich i rozczarowanie uprawianą w Polsce demokracją przerywane jest na szczęście od czasu do czasu aktywnością działaczy samorządowych i organizacji pozarządowych. Aktywność taka jest albo nie zauważana, albo napotyka na kontrę. Tak zdarzyło się ostatnio w Warszawie, gdzie podjęto – jak się okazało nieudaną z powodu zbyt niskiej frekwencji = próbę odwołania Hanny Gronkiewicz-Waltz. I chociaż rzeczą kuriozalną jest to, ze zarówno prezydent RP, jak i premier Donald Tusk zachęcali warszawiaków, żeby w dniu referendum zostali w domach, to tak naprawdę bulwersująca była zapowiedź premiera, że nawet jeśli w wyniku referendum pani prezydent zostanie odwołana, to on zatrzyma ją na dotychczasowym stanowisku(zezwala na to prawo) w charakterze pełnomocnika. Sygnał adresowany do zwolenników odwołania pani prezydent był czytelny. Był to gest Kozakiewicza.

                   

                                                 Churchill raz jeszcze

 

          Żyjemy w czasach, w których – parafrazując Churchilla - o bardzo wielu ważnych sprawach, tyczących coraz większej liczby ludzi, decyduje garstka, praktycznie przed nikim nie odpowiedzialna. Co więcej owa garstka starająca się poszerzać swoją władzę, powołuje się na mandat uzyskany przy użyciu procedur demokratycznych. Czy w takich warunkach jest jeszcze miejsce dla społeczeństwa obywatelskiego?

 

 

 Ten artykuł ukaże się w najbliższym numerze "Gazety obywatelskiej"

 

 

  

Wszystko o mnie na stronie www.gelberg.org

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Polityka