Grzegorz Gozdawa Grzegorz Gozdawa
144
BLOG

Prawo Krystyny

Grzegorz Gozdawa Grzegorz Gozdawa Kultura Obserwuj notkę 22
Hollywood to państwo w państwie, uprzywilejowana kasta niczym polscy sędziowie, koteria rządząca się swoimi prawami i zasadami albo dokładniej - brakiem zasad, w zależności od interesów sama rozwiązująca własne problemy i ściśle strzegąca swoich tajemnic. Jest światem stworzonym przez ludzi filmu i tym ludziom służącym za trampolinę ich karier, gdy są mu wierni oraz siłą niszczącą, gdy go zdradzają

        Trzeba mieć specyficzny gust, by rozsmakować się w urodzie Heleny Englert. A co istotne, jej talent aktorski nie ustępuje jej urodzie. Nie miałem zbyt wielu okazji, by go ocenić – tu przyznaję, ale wystarczył mi serial ,,Znaki”, by upewnić się, że córka wybitnego ojca przygodę z filmem powinna kontynuować w roli widza, a nie wykonawcy. Stałoby się to z pożytkiem dla innych, choć faktem jest, że poziom polskich odbiorców kinematografii, w tym ich artystycznego smaku, oscyluje ostatnio w dolnej strefie stanów niskich i wynosi tyle samo w Warszawie, co w Zawichoście. A to z kolei sprzyja pleniącej się artystycznej nijakości, stanowiącej często owoc kwitnącego nepotyzmu.

        Dobrze, to teraz mała dygresja. W końcowym okresie szkoły średniej, gdy coraz bardziej nurtującym tematem stawała się przyszłość, jaką niedługo musieliśmy wybrać pod kątem zawodowym kontynuując naukę, utrwaliła mi się pewna scenka. Otóż na tak zwanej lekcji wychowawczej córka znanego miejscowego lekarza – Krystyna jej było - wygłosiła śmiałą jak na epokę socjalizmu tezę, w myśl której dzieci powinny mieć ułatwiony start w profesjach, jakimi trudnią się ich rodzice. I tak ona - na ten przykład, jak to mówią - miała mieć zapewnione miejsce na medycynie, jej koleżanka z ławki na architekturze, zaś ich koledze, po matce, w przyszłości należała się jak psu micha adwokatura. Tłumaczyła to tym, że dzieci wychowują się w czymś, co nazwała zawodową atmosferą panującą w domu, dzięki czemu na poziomie szkolnym wiedzą już więcej o operacjach wyrostka, belkach stropowych i podpiwniczeniach czy sprawach rozwodowych od innych, a to z kolei predestynuje je do wykonywania wspomnianych zawodów. Zapytałem ją wtedy, czy skoro koleżanka, której nie udało się jeszcze narysować poprawnie rzutu bryły, może być architektem, i czy ich kolega, do którego mocnych stron na pewno nie zaliczała się rozmowność (trzyzdaniowa wypowiedź wraz z przemyśleniem zajmowała mu całe eony), powinien być w przyszłości adwokatem? Nie mówiąc już nic o naszym innym koledze, jednym z najlepszych uczniów w szkole, wielce uzdolnionym matematycznie, który zgodnie z jej teorią musiałby pójść w ślady ojca dmuchającego szkło laboratoryjne w miejscowej hucie. I to zamknęło rozmowę. O przywilejach materialnych wspomnianych zawodów koleżanka nie wspomniała.

        To teraz wracamy już do tematu, czyli aktorstwa w wydaniu rodzinnym. Oto przykład pierwszy z brzegu, czyli Stellan Skarsgård. Aktor wybitny, którego role nie tylko w obrazach wysoko artystycznych, ale i w produkcji komercyjnej nie mogą przejść niezauważone. Otóż tenże Skarsgård ma aż ośmioro dzieci. Tak lubi i dziecioróbstwo jest wyłącznie jego prywatną sprawą. Sęk w tym, że pięciu synów i córka są aktorami, a dwóch ostatnich, choć to jeszcze małolaty, zaliczyło już role filmowe. Co u diabła, czyżby Kryśka miała rację?

        A teraz inny przykład. Ot taka Meryl Streep, aktorka znakomita, choć ja tego nie dostrzegam albo z jakiegoś powodu nie chcę dostrzec, i z którą raczej unikam ekranowych kontaktów z uwagi na facjatę, do której moje poczucie estetyki nie może się przekonać. To znaczy oglądam, gdy film jest wybitny, mimo iż bywa i tak, że wybitność istnieje jedynie w recenzjach. Po śmierci swojego pierwszego męża, mistrza nad mistrze, Johna Cazale’a, Meryl stwierdziła, że ból pozostanie w każdym zakamarku jej umysłu i będzie miał wpływ na to, co będzie robiła później, jednak można się z nim oswoić. No i oswoiła się dość szybko, wychodząc powtórnie za mąż pół roku później. Z drugiego związku ma czwórkę dzieci: syna i trzy córki. Syn jest piosenkarzem i aktorem, a córki aktorkami, w tym jedna dorabia jeszcze jako modelka. To dziwne, bo talentu w nich na lekarstwo, zaś uroda po mamie, czyli powinna być taktownie pomijana. Ale pracę na planie mają zapewnioną. No i pieniądze.

        Albo taki Martin Sheen – też klasa mistrzowska. Ma czwórkę dzieci, z tego dwoje mniej znanych w aktorskim fachu - Renee i Ramona. Za to Charlie Sheen i Emilio Estavez dali się poznać całemu światu, choć z talentem ojca im nie pod drodze.

        I jeszcze nieżyjący już Looyd Bridges. Miał dwóch synów: Beau i Jeffa. Beau był taki sobie, w aktorstwie prochu nie wymyślił, ale udało mu się spłodzić kolejnego aktora w trzeciej generacji Bridgesów, Jordana. Za to trzeba przyznać, że Jeff talentem bije na głowę pozostałą trójkę i prawdopodobnie sam by się przebił na plan filmowy bez pomocy ojca.

        A teraz tegoroczny czerwony dywan w Cannes. Tatuś z mamusią, czyli Michael Douglas, syn słynnego Kirka, wraz Catheriną Zetą-Jones promują już swoją aspirującą do zawodu dwudziestoletnią córkę Carys, określaną mocno na wyrost pięknością. Również i Johnny Deep zaprezentował tam światu własne uzdolnione dziecko – oczywiście już aktorkę, jakże by inaczej – Lily-Rose Deep.

        No to pójdźmy dalej tym tropem. John David Washington, aktor , przedtem znany profesjonalny gracz amerykańskiego futbolu, lat 38, syn mistrza aktorstwa Danzela Washingtona, który przy ojcu pozostanie karzełkiem. Jaden Smith, lat 25, amerykański piosenkarz, kompozytor i aktor – syn Willa Smitha. Rumetr Glen Willis, lat 35, aktorka, córka Demi Moore i Bruce’a Willisa. Dakota Johnson, lat 34, aktorka i producentka, córka Dona Johnsona i Melanie Griffith – oboje raczej beztalencia ze wskazaniem na Melanie, przy czym ta ostatnia była córką słynnej Tippi Herden. Margaret Qualley, lat 28 – córka Andie Mc Dowell. Scott Eastwood, lat 37, aktor, syn Clinta. Jego dwie przyrodnie siostry są również aktorkami i osobowościami telewizyjnymi (cokolwiek to znaczy). Billie Lourd, lat 30, aktorka, córka Carrie Fisher, której, gdyby świat nie zobaczył, nic by na tym nie stracił i wnuczka słynnej Debbie Reynolds. Patrick Shchwarzenegger, lat 30, model, aktor i inwestor, syn swego umięśnionego ponad wszelką miarę ojca. Milo Gibson, lat 32, aktor, syn Mela Gibsona, któremu talentem nie dorasta do pięt.

        Ale są i inne przypadki. Na przykład taka Sofia Coppola, słynna córka o wiele bardziej słynnego ojca. Na początku filmowej kariery chciała zostać aktorką, ale kompletny brak talentu i urody, co dało znać o sobie w trzeciej części ,,Ojca chrzestnego”, jakoś zniechęcił ją do tego zawodu. No to pomyślała, pomyślała i przerzuciła się na reżyserię. Już pierwszy, duży film ,,Między słowami"  przyniósł jej nominację i Oscara  – obraz naprawdę wybitny, z wielką rolą Billa Murraya. I wszystko byłoby dobrze, gdyby nie fakt, że udzielająca wywiadów trzydziestodwuletnia Coppola nie potrafiła powiedzieć nic sensownego na temat nakręconego filmu i wtedy zawsze ratował ją Murray. W branży podśmiewano się, że tak naprawdę to Murray wyreżyserował film, a Coppola opieczętowała go swoim ,,rodowym” nazwiskiem. Aha, Sofia ma dwóch braci – oczywiście reżyserów i producentów.

        Czy Angelina Jolie zostałaby tą Angeliną Jolie, gdyby nie zaradny papcio, aktor John Voight? Czy Jennifer Aniston byłaby tą Jennifer z okładek magazynów, gdyby nie tatuś, aktor mydlanych oper John Aniston i jego przyjaciel, ojciec chrzestny Jenny, serialowy Kojak, aktor Telly Savalas? Czy aktorsko skromniutka Bryce Dallas Howard dostałaby rolę w ,,Jurassic World”, gdyby nie fakt, że jej ojcem jest jeden z najbardziej znanych reżyserów Hollywood, Ron Howard? Mógłbym tak długo, bo przykładów jest już nie jak w worku, ale w worze obfitości. Nepotyzm, którego motorem napędowym są pieniądze w zawodzie i ciekawe dla niektórych, celebryckie życie, zatruwa Hollywood. Bo dzieci, poza nielicznym przypadkami, nie prezentują ani umiejętności rodziców, ani ich urody, która – nie oszukujmy się – jest istotnym faktorem kiełkującej kariery w tej branży. Reprezentują za to ich nazwiska, znajomości, pieniądze i wpływy, co często wystarcza dla zrobienia kariery. Szczenięta znanych i podziwianych bywają zwolnione z posiadania zalet ducha i ciała. I nawet jeśli bywają tak mało aktorsko sprawni, jak James Mitchum czy jego brat Cris, synowie Roberta albo Chad McQuinn, latorośl Stevena, to zawsze ,,kilka groszy" na filmach uciułają, a resztę, korzystając również z nazwiska, dorobią w innych dziedzinach.

        Amerykanie na kogoś, kto stawia pierwsze kroki w aktorstwie, muzyce i celebrze, korzystając ze znajomości i wpływów znanego w branży rodzica, przez co sam staje się sławny, przyjęli określenie nepo baby, które wskazuje, a zarazem w oczywisty sposób piętnuje charakter robionej kariery. No ale pozostaje pytanie: skoro nepotyzm jest zjawiskiem wstydliwym i szkodliwym, bo wyklucza z rywalizacji prawdziwe talenty i obniża w tym przypadku poziom sztuki filmowej, to dlaczego nikt nie reaguje, nie stara się postawić tamy wykorzystywaniu wpływów.

        Odpowiedź jest prosta. Hollywood to państwo w państwie, uprzywilejowana kasta niczym polscy sędziowie, koteria rządząca się swoimi prawami i zasadami albo dokładniej - brakiem zasad, w zależności od interesów sama rozwiązująca własne problemy i ściśle strzegąca swoich tajemnic. Jest światem stworzonym przez ludzi filmu i tym ludziom służącym za trampolinę ich karier, gdy są mu wierni oraz siłą niszczącą, gdy go zdradzają. To dlatego najpierw wypromowano Charlie Sheena, a później go zniszczono, gdy okazał się nielojalny. Takich przykładów jest więcej: Marlon Brando, Mel Gibson, Jim Caviezel…. Kiedy wymagają, trzeba przejść przez łóżko i Boże uchowaj poskarżyć się, głosić jedynie słuszne poglądy z podłożonej ściągi, bojkotować wskazanych nieprawomyślnych. - A nepotyzm – ktoś zapyta? - Co nepotyzm? Przecież promuje się tylko utalentowanych. Udowodnijcie więc, że nasze nepo babies nie maja talentu, no udowodnijcie! Żeby zatkać gęby, nominujemy beztalencie do jakiejś nagrody i po krzyku.

        Ale jest jeszcze coś, co niepokoi. Tym czymś jest kosmopolityzm fabryki snów. Rzekomo amerykańska instytucja tak naprawdę od lat stała się światową mekką dla aktorów, reżyserów, producentów i operatorów głównie ze strefy anglojęzycznej, choć nie tylko. Rzućmy dla przykładu garścią nazwisk: Cate Blanchett- Australia, Margot Robbie – Australia, Saoirse Ronan – Irlandia, Cherlize Theron – RPA, Salma Hayek – Meksyk, Emily Blunt – Wlk. Brytania, Natalie Portman – Izrael, Penelope Cruz – Hiszpania, Russel Crowe – Nowa Zelandia, Chris Hemsworth – Australia, Colin Farrell – Irlandia, Stellan Skarsgård – Szwecja, Brendan Gleason – Irlandia, Mads Mikkelsen – Dania, Idris Elba – Wlk. Brytania, Henry Cavill – Wlk. Brytania, Javier Bardem – Hiszpania i setki innych. A do tego dodajmy producentów, reżyserów, operatorów filmowych – całe międzynarodowe towarzystwo wzajemnej adoracji oraz zawodowej zawiści i nienawiści. Natomiast Amerykanów coraz mniej. No chyba, że są Afroamerykanami, wtedy prosimy, prosimy, wszystko wedle nakazów politycznej poprawności - wstęp wolny, oczywiście w ramach partytetów.

        Nie bez kozery mówi się, że w USA najwięcej aktorów pracuje w nowojorskich restauracjach. I nic dziwnego – matka Ameryka musi dbać o wysoki poziom tutejszej gastronomii i jej klientelę.

        A w Polsce? No cóż, skoro na hollywoodzkim Olimpie takie zwyczaje, to nie inaczej musi być na zabitej dechami prowincji. Ba, obowiązkowo. Maciej Stuhr, Zofia Zborowska, Gabriela Frycz, Kazimierz Mazur, Katarzyna Grabowska, Zuzanna Grabowska, Mateusz Damięcki, Grzegorz Damięcki, Damian Damięcki, Matylda Damięcka (istny wysyp tych Damięckich), Hanna i Maria Konarowskie – córki Joanny Szczepkowskiej, Olga Frycz, Antoni Królikowski, Jakub Gąsowski… Dość, absolutnie dość! Czy tym rodzicom nie wstyd, że wątpliwego talentu materiał genetyczny wciskają do szkół aktorskich, a później przed kamerę? Czy nie głupio im, że zniechęcają młodzież naprawdę utalentowaną do wyboru aktorskiego zawodu, bo ta przecież czuje, że nie ma szans w rywalizacji z kumoterstwem? A co z poziomem kinematografii? No nic, kogo to obchodzi. Jak zawsze w Polsce – i nie tylko – liczą się znajomości.

       Całe szczęście, że nie mamy problemu z zawodową imigracją w kierunku nad Wisłę, choć nie zdziwię się, gdy szlak za międzynarodową karierą zaczną przecierać wybitni artyści z Mongolii, Bangladeszu, Syrii czy Wysp Bergamutów. Zwłaszcza na tych ostatnich talenty nie rodzą się na kamieniu, choć tylko dlatego, że podobno kamieni tam brak. Za to w Polsce na nie urodzaj – wiadomo: ****, **** i kamieni kupa. Prawnuk twórcy Trylogii zapisał się już złotymi zgłoskami w odkrywaniu podstaw i mechanizmów rządzących naszą państwowością, z nepotyzmem włącznie.

        Hm, cóż, moja koleżanka wiedziała co mówi, głupia nie była – Boże uchowaj, nawet na taką nie wyglądała. Ba, powiem więcej: z uwagi na urodę sama mogłaby zostać aktorką, gdyby przynajmniej jej matka trudniła się tym fachem. W każdym razie śmiem twierdzić, że półświatek aktorski poszedł za jej radą. A zatem, jak mawiają na chamowie: Kryśka rulez!


Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Kultura