Głos wolny Głos wolny
183
BLOG

Biesiada 9

Głos wolny Głos wolny Polityka Obserwuj notkę 0

 

20.
Przewinę teraz nasz film. Czas Wigilii, Świąt i imprezy sylwestrowej, chociaż obfitujący w sceny godne uwiecznienia w rodzinno-towarzyskim albumie, z punktu widzenia zadania, którego się podjąłem, nic nie wniósł. No może poza kilkoma kolejnymi drobnymi sygnałami, które odnotowałem jako zbliżającą się gotowość. Ale zawsze, gdy zbliżało się podłączenie, rzeczywistość gęstniała i przejawiało się to różnymi, trudnymi zresztą do przewidzenia, stanami. Dam może jeden przykład – nagle, pięć kolejnych prób włożenia łyżki w szklankę kończy się niepowodzeniem. Tak po prostu. O – albo patrzę na zegarek, jest 11:11, później, gdy znów chcę sprawdzić godzinę, jest 12:12 i tak jeszcze ze dwa, trzy razy po rząd.
Zdarzyła się jedna sytuacja, trzy dni przed Sylwestrem, którą powinienem był zauważyć, ale tak się złożyło, że wtedy ją zbagatelizowałem, a w zasadzie chyba zupełnie  jej nie dostrzegłem.  Być może dlatego, że byłem akurat, dla odmiany oczywiście, na lekkim szmeruniu. Dwie szklaneczki whiskacza. No dobra - trzy. Ale małe. Wystarczająco jednak spore, bym stwierdził, że butelka Edradoura, nie jest już pełna. A że była to ostatnia butelka, jaką miałem w barku, poczułem się naprawdę źle. Sytuacja wymagała interwencji. W centrum handlowym, które miałem na dole przyuważyłem kilka dni temu nowo otwarty sklep z markowymi alkoholami i w ramach walki z białymi plamami na mojej alkoholowej mapie Warszawy, postanowiłem złożyć mu wizytę. Założyłem puchową kamizelkę, zarzuciłem kaptur i poszedłem po sprawunki.
Dzyń, dzyń. Przyznam się wam, że mam słabość do dzwonków w drzwiach sklepów czy innych szewców. Ja musiałem być w poprzednim wcieleniu jakimś Rzeckim. Wewnątrz elegancja-Francja, prawie każda butelka powyżej stówy, pani, lat czterdzieści,  miła. Miałem ten komfort, że nie musiałem zważać na ceny ani szukać trunków. Z miejsca podałem trzy marki whisky, które sobie, po drodze tu, wybrałem. „Mamy”,” chyba mamy”, „nie mamy”. Zniknęła na zapleczu. Mieli, nie mieli, nie mieli. Podjąłem decyzję, że wezmę trzy butelki tej mamy. Już po chwili cieszyły wzrok na sklepowej ladzie.
- Proszę bardzo. Siateczka?
- Tak, poproszę. I papieroski. LMy.
- Czerwone? Niebieskie?
- Czerwone. Leszki Millery zawsze czerwone.
- Zapalniczkę?
- A poproszę. – Nie wiem, na co mi była sto siedemdziesiąta. To musi być jakaś bardzo zawiła tajemnica mojego „ja”, jeszcze jej nie rozwikłałem, ale wszystko przede mną.
Sięgnęła po zwykłą pomarańczową z przeźroczystego plastiku, szybkim ruchem kciuka sprawdziła, czy się zapala i umieściła w torebce, obok butelek i paczki fajek.
- Proszę uprzejmie. Już się o ciebie rozpytują. Czy aby na pewno jest bezpiecznie? – rzuciła mi krótkie badawcze spojrzenie, wstukując ceny w kasę.
- Yyy, ale o co pani pyta? – popatrzyłem na nią zdezorientowany.
- Jak to, o co?
- No, o co? W jakim kontekście pani pytała?
- W takim kontekście – głos jej lekko zadrżał - czy chce pan zapalniczkę. – Jej oczy także zaczęły zdradzać niepokój.
- To wiem, ale potem, co pani potem chciała powiedzieć …?
- Potem chciałam powiedzieć, że proszę uprzejmie – Tym razem powiodła wzrokiem po sklepie, wyraźnie upewniając się, że, jakby co, nie jest sam na sam z szaleńcem. Gdybym miał pod kamizelką odbezpieczone Uzi, ta zapobiegliwość i tak na niewiele by się zdała.
Wzruszyłem ramionami, uniosłem ostrożnie siatkę tuż nad blat, i upewniwszy się, że uszy wytrzymają ciężar trzech butelek, czyli że jest nad wyraz bezpiecznie, ukłoniłem się i wróciłem do domu.
 


21.
Schodziłem po stromych, trzeszczących, drewnianych  schodach, wprost do przytulnego salonu. Ogień w kominku hasał w najlepsze. Powiodłem wzrokiem po otoczeniu. Dziewczyny spisały się na medal. Po sylwestrowej rozpierduszce nie pozostało śladu. Kochane zuchy.
Był drugi stycznia. Ostatni sylwestrowi goście wyjechali dziś koło południa. Naliczyłem sześć wielgachnych plastikowych worków wypchanych śmieciami. Zapachem nie wymuszały przyspieszonej ekspedycji do śmietnika. Nabierały mocy. Ich prawo.
Kolejną godzinę kręciłem się dość bezproduktywnie. Za oknem mocno prószyło i temperatura znów zaczęła spadać. Zakupy miałem zrobione, wszelkie obowiązki pod kontrolą, przygotowania do jutrzejszego koktajlu poetyckiego dopięte na ostatni guzik. Pani Marta znów przeszła samą siebie, a i tak , nie wiedziałem o wszystkim. Na pewno kilka niespodzianek, swoim zwyczajem, zostawiła na samo przyjęcie. Ufałem jej już i byłem pewien, że, jak zwykle, będą to strzały w punkt. Nie dopytywałem zatem o nic i w ogóle nie zaprzątałem sobie głowy całą imprezą. To dopiero jutro wieczorem. A dziś za godzinę, dwie – podłączam się. To, co w trakcie lub po transmisji zapiszę, jutro osobiście wręczę Jerzemu i Agnieszce, podczas koktajlu, na który przyjęli moje zaproszenie. Tak to sobie wszystko rozplanowałem i aż uśmiechnąłem się z zadowolenia, na samą myśl o tym, co mi przyniosą najbliższe dwie doby.
Zacząłem napuszczać wodę do wanny. Gdzieś, choroba jasna, posiałem butelkę whiskacza, którą wybrałem na pierwszy set. Kręcąc się po Henrykowie pociągałem z niej co jakiś czas łyk i cudowna mądrość oczu tutejszego lasu coraz częściej wyzierała spod różnych przedmiotów. Znałem ten las z licznych samotnych wypraw i polubiłem go, z wzajemnością. Uwielbiałem po nim spacerować, dotykać drzew, kilka było „moich”.  To dlatego wiedziałem, że podłączenie w Henrykowie będzie szczególnie silne, intensywne i trafne, w takim otoczeniu nie mogło być inaczej - każdy las jest bowiem kłębowiskiem energii - i ten las zaczął właśnie przesączać się, sobie znanymi sposobami, do środka. Po prostu oplatał dom, zarastał i każdą szparą wślizgiwał się do kolejnych pomieszczeń. Czułem, jakby dom ożył, jakby cały pulsował, tętnił i posiadał coś na kształt świadomości. Rozmawiałem z nim pieszczotliwie, delikatnie gładziłem framugi, poręcze, oswajałem tą potężną bestię.
Powoli też mościłem się wygodnie w swoim wnętrzu, badałem pierwsze oznaki nadciągającego żywiołu. Ustawiałem, kalibrowałem, oliwiłem mentalne mechanizmy, które odpowiadały za jakość podłączenia.
Nie na wszystko mogłem mieć wpływ, ale niektóre aspekty były sterowalne. Mogłem pójść albo bardziej w stronę estetyczną, formalną – stworzyć coś porywającego, wciągającego, ale mało związanego z rzeczywistością, albo odwrotnie – wypluć z siebie jakąś brazylijską telenowelę, płaską i gównianą, ale za to taką, że Leoncio, to będzie ten konkretny Leoncio, który przerwał przewody zasilające prawdziwą radiolatarnię, dokładnie o tej i o tej godzinie, a Isaura będzie konkretną Isaurą, która w szopie za klatkami z nutriami, ukryła neseser. I dokładna topografia okolicy pozwoli komuś pojechać, odnaleźć tą szopę i wziąć neseser, albo posłać tam pocisk samosterujący, to już wedle uznania. A może, jak się uda, to jakaś Januaria odkryje, gdzie się chowa były polski ambasador tytularny, ten co to po latach przerwy został nagle, w lutym 2010, z powrotem zatrudniony w MSZ i oddelegowany prosto do Moskwy, by organizować wizytę polskiej delegacji, a który okazał się kilka miesięcy później wieloletnim agentem Moskwy. A dwa lata później zrobił wszystkim psikusa, albo może wykazał się roztrzepaniem ponad miarę, bo zostawiwszy włączoną pralkę, zmywarkę i na wpół rozłożone na stole karty do gry, wyszedł po papierosy i od wielu miesięcy nie ma chęci ani dać znaku życia, ani chociażby wrócić i dokończyć pasjansa. Taki zgrywus. A może wie, że, tak czy siak, odkrywałby mu się wciąż odwrócony As trefl?
Ustawiałem wszystko pod taką właśnie telenowelę. Szmira najeżona faktami.
Powoli się szykowałem. Wanna, monitor, komputer, parę drobiazgów, set nastrojowych płyt (nie zdradzę jaka muzyka, każdy pilnie strzeże swego warsztatu), kilka pomniejszych gadżecików.
Odezwała się moja komórka. Dzwonił Paweł. Ważne jest by nikt mnie nie niepokoił w trakcie tych przygotowań, a już na pewno podczas rytuału i dlatego postanowiłem nie rozmawiać już przez telefon. Było jednak jeszcze „na granicy światów”, jak to nazywałem, więc, po chwili wahania, jednak odebrałem. Zapomniał pen drive’a i prosił o zwrot w Wawie. Po kilku wskazówkach odnalazłem zgubę i włożyłem do mojej podręcznej torby. Drugim , na szczęście równie mało uciążliwym przeszkadzaczem, okazał się jakiś sąsiad, czy raczej lokals, farmer i miejscowa złota rączka w jednej osobie. Zadzwonił do furtki. W domu rozległ się przyjemny miękki dzwonek. Byłem akurat w pokoju na piętrze, zobaczyłem go przez szybę, jak drepcze na zimnie przed bramą, chuchając w dłonie. Uchyliłem okno.
- Pan do Henryka? Nie ma go.
- A to szkoda, widziałem kilka samochodów, młodzież się bawi, pomyślałem, że wpadnę, bo pan Henryk kiedyś mnie prosił o pomoc z instalacją gazową. Kiedy będzie?
- Raczej nie prędko. Może wcześniej będą jego rodzice, on dopiero na wiosnę. Proszę się dowiadywać. Podjąłem nieudaną próbę ucięcia dialogu chowając się do środka, jednak on coś tam jeszcze powiedział i grzeczność wobec sąsiada, w końcu przecież reprezentowałem teraz całe Henrykowo,  nakazała mi pozostać w oknie i wysłuchać go.
- A to może byście chcieli świniaka do tej Warszawy zabrać. Jak was tam więcej jest to każdemu po parę kilo wyjdzie, popeklować to potem i jak znalazł. Tanio spuszczę, bo mi jeden został. Ilu was jest?
- Sam już jestem i w dodatku wegetarianin – bardziej go ożartowałem niż okłamałem. Zimno się zrobiło, chciałem już zamknąć okno i wrócić do przygotowań. – Dziękuję panu, proszę się dowiadywać u Henryka, do widzenia. – Schowałem się już definitywnie, dobrą chwilę pomocowałem się jeszcze z klamką, okna nie były już pierwszej młodości.
 Coś tam odpowiedział i zniknął mi z oczu, wracając w kierunku drogi, gdzie pewnie zaparkował. Widoczność była coraz słabsza, znów padał śnieg i to obfity.
Postanowiłem pójść w zanurzenie. Wziąłem telefon i wykręciłem numer do Henryka, bo winien mu byłem chociaż krótkie info, że impreza się udała, a chałupa stoi. Jakoś kilka razy już się do tego zbierałem i ciągle mi się nie składało. Wiecie jak to jest na kacu. A poza tym, on gdzieś w Nepalu, więc i tak odsłucha to pewnie za tydzień. Miałem nosa, odezwała się skrzynka głosowa.
- Siemano, Heniutku drogi, przyjmij moje najserdeczniejsze życzenia zdrówka pomyślności na Nowy Rok. Żeby diengi byli i chuj stajał. Biba wyszła rewelacyjnie, zabawa na sto dwa,  co ja ci tu się będę nagrywał, wrócisz to pogadamy. Twoi znajomi zachwyceni. Moi też. Dom cały. Jeden zawias poszedł w kuchennej szafce i jakaś śladowa plama po winie na wykładzinie w małym pokoju przy kominie. Będziesz chciał to ci odkupię. Jakiś miejscowy przyjechał naprawiać instalację gazową, ale powiedziałem, żeby się z tobą umawiał. Ja jutro się zawijam, pozamykam wszystko, klucze twoim  rodzicom podrzucę. To chyba tyle Heniutku. Więcej grzechów nie pamiętam. Pa jak parasol.

Odłożyłem komórkę, uprzednio ściszywszy dzwonek do zera. Wreszcie można zaczynać.

Link do cz. 10 http://gloswolny.salon24.pl/272312,biesiada-10

Głos wolny
O mnie Głos wolny

Jaki jestem? zapytaj moją żonę

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Polityka