Głos wolny Głos wolny
193
BLOG

Biesiada 8

Głos wolny Głos wolny Polityka Obserwuj notkę 0

 

18.
Około północy obudził mnie telefon. Dzwonił mój stary dobry przyjaciel jeszcze z czasów studenckich – Henryk. Heniutek, bo tak go pieszczotliwie zwałem, to osobna księga. Oddzielił się od mojego pnia już dość dawno temu i w ciągu kilku lat zamienił w faceta, którego nie byłbym w stanie poznać tzn. wejść efektywnie w znajomość z.  Nasze zbiory stały się rozłączne – on z rodziną, trójką dzieci, zasadami, doktorat, ale i własna firma, jakaś taka zasadniczość, która go, moim skromnym zdaniem, wyprała z luzu. Zainteresowania coraz bardziej podróżnicze, bieszczadzko – hinduskie. Derwisz trochę, ale taki, co wyznaje religię ekologii. Jeszcze brodę zapuścił. Taki Fidel się zrobił. Nie stracił jednak uroku osobistego, a bagaż wspólnych doświadczeń zadziałał na naszą korzyść – nie zerwaliśmy kontaktów. Rzadko bo rzadko, ale spotykaliśmy się i chociaż na początku prawie zawsze było drętwo, to potem okazywało się, że czas zapierdzielał jak z górki, bo kolejny życiowy pomysł Heniutka był fascynujący, że aż chciało się słuchać, pomimo jego wrodzonego antytalencia do budowania ciekawej narracji – istny mistrz opowieści bez puenty. Nudził, smęcił, wypierdywał te swoje słowa, a mimo to nie chciałem kończyć.
Heniutek dzwonił w ważnej sprawie. W innych zresztą nigdy nie dzwonił. Jego świat składał się wyłącznie ze spraw ważnych, niektórzy tak mają.
Planował urządzić sylwestra w Henrykowie, jak nazywaliśmy willę jego rodziców pobudowaną gdzieś na obrzeżach Puszczy Bolimowskiej. Niezła hawira – duża, całoroczna, z piękna działką i jakąś taką dobrą energią. Wszystkie bibki w Henrykowie, jak pamięcią sięgnę, były udane, wiele mogło powalczyć o palmę pierwszeństwa w kategorii biba roku. Z Warszawy jechało się tam circa godzinę, czyli tyle co z Ursynowa na Białołękę, jak nie ma fartownego dnia, a zatem krótko. Jednocześnie położona była z dala od głównej drogi, w otoczeniu nielicznych, domków letniskowych czyli, jaka sama nazwa wskazuje, zasiedlonych tylko w sezonie gorącym.
- Stary, ratuj – zaczął tym swoim głosem, który jest nie do podrobienia. – Zadzwonił do mnie, proszę ja ciebie, ten Hindus z Bombaju, kojarzysz…?  
- Nie.
- No kiedyś z nim byliśmy na piwie na Foksal. Śmiałeś się, żeby go wkręcić, że jest gdzieś na starej Pradze, gdzieś na Brzeskiej, świetna restauracja  z polską kuchnią, „Kindybał ci w szamę”, żeby polazł szukać, wypytywać po bramach...
- Kurwa, stary, do brzegu, obudziłeś mnie w środku nocy – chyba byłem dla niego niemiły. Przy jakiejś wódce zwierzył mi się, że czasem się do mnie boi zadzwonić, bo bywam niemiły.
- No i ten wyjazd do Nepalu, rozumiesz brachu, ten, co to żem go organizował dopiero na koniec stycznia, będzie możliwy już teraz. A ja zaplanowałem małego kamerala w Henrykowie, na Sylwestra. Ja, Pańcia (jego żona) i ze czterech - pięciu znajomych. Jeden z nich ma alternatywę, czwórkę bym wystawił do wiatru. Może byś chciał zrobić dla swojej ferajny Sylwka, macie całe Henrykowo do dyspozycji,  tylko byście tych czworo przytulili, zresztą znasz ich też troszkę, może kojarzysz …
Byłem jego jedyną nadzieją – znałem dom, bo już w nim kiedyś pomieszkiwałem, miałem opanowane wszystkie technikalia typu jak włączyć i regulować gazowy piec, byłem godny zaufania zarówno jako depozytariusz kluczy, jaki i p.o. gospodarza, znałem jako taką tą osieroconą czwórkę. Same plusy.  
Zgodziłem się. Cieszył się jak dziecko i roztaczał wizję udanej imprezy. Wszystko ma już uszykowane, dom ogrzany, sprawdzony po sezonie, drzewa do kominka pod ostatkiem, znajoma gospodyni ze wsi wysprzątała na błysk. Nic tylko się wtaszczyć z ekipą i odpalać sprzęt.
Ja też uznałem to za dobra perspektywę, jedyne co, to musiałem sprawdzić jutro z rana, czy są chętni na taki scenariusz. Przyznał mi rację i umówiliśmy się na mój telefon wczesnym popołudniem. Poza wszystkim innym telefon w sprawie wyjazdu do Henrykowa oznaczał dla mnie mocną zapowiedź nadciągającego podłączenia. Znak potwierdzający, że wszystko idzie we właściwą stronę i że potencjał będzie dużego kalibru. Drugiego stycznia, gdy wszyscy zabiorą się do Wawki, ja zostanę sam, w przytulnym, wielkim, domu, pośrodku starego, przyjaznego mi z resztą, lasu. Nie mogłem sobie lepszego otoczenia wymarzyć.  
 Jeszcze przed zaśnięciem uruchomiłem komputer i wysłałem, na wskazany przez Jerzego adres, maila z napisem „tak”.
 
19.
Leżałem w ciemnościach, ale sen się nie zjawiał i nie zanosiło się. Cały w środku chodziłem. Wracały zapomniane jazdy. Znów byłem w kursie. To wszystko, co samo z siebie lub przy mojej aktywnej pomocy zdało się na zawsze odejść w zapomnienie, teraz wypełzało z każdego zakamarka mojej pamięci.
Sobota 10.04.2010. Nie oglądam za bardzo TV, więc włączyłem gdzieś koło 10tej. Szok. Niedowierzanie. Histeryczny śmiech. Próba racjonalizacji. Pierwsze telefony. Smutek pod każdym numerem. Prawdziwy, nie udawany. Szok. Kalejdoskop stacji na ekranie mojego telewizora. TVP Info TVN 24, Polsat, Euro News. Szok. Pierwsze próby ogarnięcia. Niedowierzanie. Pustka. Suchość w gardle. To jakiś pierdolony sen. Odpalam Internet. Czytam portale. Wszędzie to samo. Wracam do TV. „Prezydencka maszyn runęła…”, „Na pokładzie było …” „Polish Air Force One Crashes in Smolensk, Russia …”
Kuuuurwa, nie. Kurwa, no dobra, stało się, ale dlaczego?!? Nie , jakie dobra, żadne dobra, to jakiś koszmar.  Znów telefony. Decyzja. Pod pałac, na Powiślu kupuję kwiaty, na Krakowskim tłumy. Zagubienie, ale tu jakby czuję wspólnotę zagubionych. Powrót. Znów TV.
Kilka źródeł podaje w sposób pewny – błąd pilotów, czterokrotnie kołujących. Pierwsze niehalo. Przed zbadaniem wraku, czarnych skrzynek, miejsca katastrofy, przed przesłuchaniem choćby jednego świadka – znana przyczyna. Kaman. W co tu się gra? Teraz dopiero nabieram impetu, znów Internet, ale pomijam lamenty, szukam i znajduję takich jak ja. Z każdą godziną, dniem, tygodniem ilość niehalo rośnie, a nie maleje. Radykalizacja. Pierwsze rozmowy, pierwsze koncepcje. Częste wizyty na Krakowskim, odgrzewanie starych kontaktów. Stosunek do tego co się dzieje ze śledztwem jako kryterium oceny znajomych. U mnie tylko oceny, ale u niektórych podziału, zrywanie znajomości, często wieloletnich przyjaźni. U mnie tylko chwytanie za klapy marynar, potrząsanie. Zaskakująco wielu ludzi na chłodnym dystansie. Nie rozumiem. A może to ja zwariowałem? Piękny umysł 2?
Potem zew Tupolany. Jadę tak jak stałem i przez dwa dni jestem w jakimś transie. Wracam i dalej już znacie. Przez jakiś czas jeszcze dwutorowo, oficjalnie się dystansuję, a wieczorami radykał.
Pamiętam, taka scena na Krakowskim. Któryś „dziesiąty”, po marszu, gdy jeszcze chadzałem. Zawsze trochę z boku, na podwójnej kontrze, bo nie przepadałem za PISem i za ludową religijnością. Ale dla prawdy, Polski, trzeba było iść.
Teren neutralny, pas ziemi niczyjej, za plecami tłum („Ja-ro-sław, Ja-ro-sław”, „Boże coś Polskę..”), przede mną forpoczty Przekąsek-Zakąsek. Nerwowo, ale dla się rozmawiać. Z pewnością warto. Małe grupki, kilka osób ze zniczami, ja z biało-czerwoną, jest i druga strona. Podchodzi trzech, z tych, których nie imają się wątpliwości. Nie żadne osiłki i nie anarcho-antifa w arafatkach. To ten trzeci gatunek. Chirurdzy, ludzie-skalpele, z ostrzami tam gdzie innym kończy się linia brwi. Przyboczni i Pan Nienaganny w środku - właśnie coś ze swadą peroruje. Wstawia się za kolesiem, który ma do roweru przytwierdzony magnetofon i puszcza, na cały regulator, na złość modlącym się, głośną szyderę, jak co miesiąc zresztą. Słucham. Sunie dość sprawnie, nie podobają mu się hasła polityczne, to nie jest żadna żałoba, w ten deseń. Mi też się akurat niektóre średnio podobają, słucham dalej, bo atak rozwija się ciekawie. Jemu – rozumiecie – mochery nie przeszkadzają, ale nie pojmuje , dlaczego im przeszkadzają tacy jak on, jak ten z magnetofonem. Ma prawo tu być. Wolny kraj. Nikogo nie zaczepia i nigdzie nie ma zamiaru się przesuwać – to do porządkowych ze straży obywatelskiej.
Na razie w normie. Zimny, zaplanowany, wytrenowany.
Starszy jegomość z biało-czerwoną opaską wysuwa się krok w przód i usiłuje mu coś perswadować, przyboczni chcą zagryźć.
- Niech mówi – Nieskazitelny powstrzymuje ich zapędy. – Dajcie mu mówić. No, no słucham, dalej, dalej – popędza nieuprzejmie. Charakterystyczny zapraszający gest czterema zgiętymi palcami dłoni, wciąga rozmówcę, zachęca do mówienia. Podpuszcza, wyciąga na ubitą. Za chwilę zmasakruje argumentami. - No, no, dalej, dalej, niech mówi.
Rzut oka mi wystarcza, czytam wszystko: słucha tylko pozornie. Nie musi, już zna odpowiedź. Zna wszystkie odpowiedzi i jeszcze trochę. Jest wytrenowany, w szczycie formy, prawdziwa maszyna, olimpijczyk. Szkieło i głaz. Dobra rodzina, dobry dom, obstawiam, że prawniczy, ale akademicki, mocne skoki w aksjologię. Blondyn, wysoki, ładna buzia. Cherubinek. Ciekawe czy powiedział babci dokąd idzie. Buty wypastowane, chwali się. Skórzane rękawiczki. Porządna jesionka, na ręku duży męski parasol. Maniery lekko hrabiawe, widać, że aspiruje. Odpuścił bym, ale tym gestem dłoni, tym „dalej, dalej” tuż przed nosem kogoś, kto mógł by być jego dziadkiem, sam za sobą rozlepił list gończy. Przesuwam się do pierwszego szeregu, by stanąć ramię w ramię z jegomościem. Potrzebuję adrenaliny, liczę, że może we mnie wyceluje te rękawiczki, może nawet palcem przed nosem zamacha. Niewidzialną linię przekroczy, frajer na kresce. Ostatnie słowo do draki mu się wymsknie. Rano chciałem lutować gnoja, co obrażał dziewczyny z Solidarnych, wystarczyło, że przeprosił. Teraz znów w skroniach szumi. 
Jegomość nieporadnie grzęźnie w zwykłym ludzkim oburzeniu. Brak mu słów. Nieskazitelnemu obce są uczucia. Takie moje odwieczne pytania o sztuczną inteligencję, czy, jeśli jest możliwa, będzie posiadała emocje, poczucie humoru? Tak czy siak akurat Nieskazitelny mógłby grać cyborga bez charakteryzacji. Poczuł krew ofiary i wypuścił się pewnie do przodu. Jak zagończyk, harcownik swojej pięknej, nordyckiej, czystej armii nadludzi. Wysforował się do przodu, aż pod samą linie lasu, w którym skryły się watahy barbarzyńców. Odważnie, śmiało, spina wierzchowca i sunie wzdłuż linii drzew, jest całym sobą jednym wielkim wyzwaniem rzuconym ukrytym w lesie obdartusom. No, dalej, dalej, nie chowajcie się. Zbroja lśni w słońcu, przygasa tylko wtedy, gdy Nieskazitelny podjeżdża tak blisko pod linię drzew, że aż wchodzi w ich cień. On i koń są teraz jednym. Są piękni. Fruną. Trzymam nerwy na wodzy.
- Co weekend na drogach ginie więcej osób – unosi się w strzemionach i wciąga w nozdrza zapach triumfu. – Za pychę i głupotę trzeba płacić, ale widać w tym kraju są tacy, co gotowi są jeszcze ją fetować.
Słabe. Ciśnienie mi schodzi, liczyłem na coś oryginalnego. Nic tu po mnie, trzeba się zawijać.
 Jeździec odwraca się i demonstracyjnie pokazując wrogom plecy i koński zad, stępa wraca do swoich legionów. „Postaw kropkę nad „i”, no postaw” - szepcze mu ego. „Dobij”.
 - Czy mogę coś jeszcze dodać, panie psorze? – tak, w opowieści mojego ojca zapytał jego szkolny kolega, po tym jak uszczęśliwiony nauczyciel przerwał mu: „już siadaj, piątka!”
 - Ależ proszę, dodaj. Proszę bardzo.
Dodał, ale nie trafił, a raczej mocno przestrzelił. Zmarszczone profesorskie czoło i repeta. Znów pudło. Kilka pytań nauczyciela i kolejne pudła. Sekundę trwało i w supeł związał trąbę wspaniałą. Z piątki zjechał na trzy z dwoma, które były zwykłą dwóją z ukłonem dla chwilowego geniuszu, po którym pozostało mgliste wspomnienie.
„Dobij”, powtórzyło ego. Piękny, biały rycerz czuje łzy i krew ofiar, ale wciąż mało mu, trzeba je jeszcze przebić osinowym kołkiem. Dorżnąć. Takie powolne konanie, wśród charchotu, kaleczy jego wyśrubowane poczucie estetyki. Spina konia i podjeżdżając wyzywająco blisko pod samą linie lasu krzyczy:
 - Nie macie chyba pretensji, że nie odczuwam żałoby. No nie będę was oszukiwał i nie oczekujcie tego ode mnie. Taka jest prawda. Prawda ma was podobno wyzwolić, tak to idzie?
Ja też poczułem krew. Pamiętam taki obraz, w filmie pokazującym autentyczne tragiczne śmierci przed kamerą. Na scenie jakiś fakir, magik czy jak mu tam, seksowna asystentka, na widowni dzieciarnia. Ma się wyswobodzić z więzów nim świeczka przepali linkę, która podtrzymuje wielką kulę najeżona ostrzami, wiszącą 2 metry nad jego głową. Coś nie poszło, cholera, błąd czy co? Ostatnie bezsilne szarpnięcia. Kula spada. Na widowni skowyt, asystentka mdleje. Pamiętam właśnie te jego ostatnie sekundy, jego twarz. Już wiedział, że po nim, że do dziesięciu nie doliczy. Mocne.
 - Odpowiedz mi na jedno pytanie, ale patrz mi w oczy. Patrz mi w oczy, nie uciekaj ze wzrokiem ok ?
Pytająco uniósł brew, siłą inercji jeszcze prężył się w siodle.
- Życzę twojej matce długich lat życia, ale umiera, a ty urządzasz stypę w restauracji. A ja staję za twoim krzesłem i zbliżając usta do ucha, na 1 cm, szydzę z całej sytuacji, wybucham śmiechem i udaję zdziwionego. I nie pytam cię czy mam do tego prawo, bo obydwaj wiemy, że mam, ale czy powiesz o mnie, że jestem dobrym człowiekiem? Patrz mi teraz w oczy i odpowiedz.
Las uniósł się i zakołysał zielenią koron, a następnie runął na śmiałka i pochłonął, nim stutysięczna armia zdążyła choćby miecze dobyć. Nieskazitelny, biały rycerz, nadczłowiek-skalpel, został ściągnięty z konia, rozebrany, zjedzony, strawiony i wysrany.

Stałem z kościołem Wizytek za plecami a twarzą do Mikusia, więc śmiało powiedzieć można, że tego wieczoru smoleński las zrobił krok w kierunku Belwederu.

Link do cz. 9 http://gloswolny.salon24.pl/272313,biesiada-9

 

Głos wolny
O mnie Głos wolny

Jaki jestem? zapytaj moją żonę

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Polityka