Głos wolny Głos wolny
246
BLOG

Biesiada 2

Głos wolny Głos wolny Polityka Obserwuj notkę 0

 

3.
Przepraszam. Nie gniewajcie się. Ja czasem taki jestem. Może inaczej -  nie jestem, ale czasem tak mam. W gruncie rzeczy jednak chcę dobrze. Jeszcze raz moje pardon, messieurs-dames. Wróćmy do przyjemnych stron tego wieczoru. Może szklaneczkę Bruichladdich?
Moja pozycja w branży była mocna, ale nie chciałbym, abyście wzięli mnie za megalomana. Dobrze wiedziałem, ze wyżej dupy nie podskoczę. I nie tylko ja, bo w kraju nad Wisłą, w tej grze, bariera wyjścia jest niska. Owszem, można sobie pozwolić na jazdę po bandzie, ale tylko pod takim warunkiem, że doskonale zna się trasę tego toru wyścigowego, z pełną świadomością, gdzie banda jest mocna, gotowa przyjąć na siebie energię rozpędzonego buldożera, a gdzie przypomina shoji – przesuwane ścianki złożone z listewek i papieru ryżowego, element tradycyjnych domów japońskich. Ten luksus jest przywilejemwyłącznie budowniczych toru, czyli kreatorów medialno-politycznego światka oraz ich pieszczochów, a ja  - póki co – do nich się nie zaliczałem.
Pamiętam spotkanie z facetami, którzy szukali ratunku dla zdychającego teleturnieju. Kilka podobnych trupów udało mi się reanimować i sława medialnego curandero,która do mnie przylgnęłaściągnęła ich na moją kanapę. Ktoś bardzo ustosunkowany prosił mnie, bym poświęcił tym nieszczęśnikom trzy kwadranse. Zgodziłem się, ale z góry zastrzegłem, że niczego nie obiecuję, co u mnie oznacza, że prawie na pewno nie kiwnę nawet palcem. Mieli dodatkowo pecha, trafili bowiem na mój humor nr 8 – najkrócej mówiąc nie miałem ochoty silić się na delikatność.
- Panowie, to są zwłoki. Tak? Zgadzamy się w tej podstawowej ocenie? – zapaliłem cygaro i z ciekawością badacza afrykańskich gryzoni przyglądałem się ich reakcji.
Popatrzyli na siebie, najbardziej zdesperowany, producent, przełknął ślinę i spytał nieśmiało – Aż tak źle?
- Gorzej. Fatalnie. Moja ciotka pozbyła się karaluchów z mieszkania. Po prostu nagrała kilka odcinków i puszczała po kolei. – Byłem już pod dobrą datą i widok tych nieszczęśników, kulących się na mojej kanapie , niczym trzech zgiętych w pół pańszczyźnianych, na schodach dworu dziedzica, ale takich po wycieczce wehikułem czasu, bo wciśniętych w najmodniejsze garnitury, tak, ten widok bawił mnie z każdą chwila coraz mocniej. Postanowiłem sprawdzić, jak wiele są w stanie znieść. Nie ograniczało mnie nic, poza wyobraźnią, bo i tak nie zamierzałem się angażować. Projektami byłem zawalony, a ruscy i amerykańscy klienci płacili walizkami.
- No, ale jest jakiś ratunek, prawda? Szukał pan jakichś sposobów,tak? Coś się da zrobić, panie Marcinie? – Salvador Dali mógłby namalować go i dać tytuł „Producent z Varsovi absolutnie o nic nie żebrzący”.
Spotkałem się z nimi, chociaż nie podłączałem się w ogóle pod kątem tego badziewia, to byłaby kompletna marnacja mojego talentu. Nie dysponowałem zatem żadnymi „twardymi” inspiracjami, ale za to miałem jazdę i postanowiłem puścić wodze wyobraźni:
- Panowie – zacząłem pryncypialnym tonem, bawiąc się każdym słowem – kto w tym kraju chce jeszcze oglądać facetów biedzących się nad pytaniem „Co nosimy w piórniku?”. Że 40% respondentów odpowiedziało „ołówek”, 20% „gumkę”, 17% „temperówkę”? To jakiś horror. Wypierdolcie tego, co wam takie szity wciska. Proszę bardzo: „Z jakim zwierzęciem byłbyś w stanie wykąpać się w wannie?” Wiadomo, że pierwsze dwa miejsca okupują solidarnie pies i kot, ale jaki procent dorosłych Polaków wykąpałby się z bocianem? Karpiem? O! taki program to bym obejrzał.
Patrzyli na mnie jak na kosmitę.
- A może na początek zmiana prowadzącego, trochę więcej interaktywności – nieśmiało zaproponował któryś z nich, nie specjalnie ich rozróżniałem.
- Nie, nie panowie, szminka trupowi niewiele pomoże – sunąłem dalej już na pełnym gazie – albo takie pytanie: „Jakiego pochodzenia, narodowości, było kierownictwo komunistycznego aparatu bezpieczeństwa w Polsce w latach 1945 – 1952?”. Pan Czesław rzuca - polskiego, trafia w 35% no i teraz wiadomo co powinien powiedzieć, ale wiadomo również, że nie wiadomo, czy wolno więc wali „Węgrzy”. Pudło. Piłka w drużynie pana Waldka, a ten nie jest politycznie poprawny i punktuje w pochodzenie żydowskie – 62% … Miał jaja i grał po stronie prawdy, bonusa od życia od razu załapał, a jego zespół wyszedł na prowadzenie.
Nie musiałem sobie wyobrażać zaszczutych oczu pana Czesława. Na kanapie w salonie miałem trzech zgrabionych pańszczyźnianych, którzy zorientowali się, że dziedzic doskonale wie, kto w lesie zakłada wnyki i właśnie przywołuje srogiego ekonoma mającego ich wybatożyć. Uciekli. Teleturniej zdechł.
Na faktycznie wolnym rynku jak ktoś nie ma jaj i nie gra po stronie prawdy (zwracam uwagę na koniunkcję!) , to w dłuższym okresie spływa z gównem. Nie mamy w Polsce prawdziwego wolnego rynku, ale jakieś tam jego okruchy muszą się jednak walać na dywanie pod okrągłym stołem. Często o tym rozmyślam oddając się jednemu z moich ulubionych rytuałów  - śledzeniu notowań akcji Agory. Perfekcyjnie na kursie i na ścieżce. I, co chyba warto podkreślić, można będzie od pierwszych minut po katastrofie powtarzać mantrę „błąd pilotów naciskanych oommmmm, błąd pilotów naciskanych oommmmm…”, ale w tym przypadku bez robienia z siebie świni. Skończonej.
Mane Tekel Fares. Nie pamiętam dokładnie, co to znaczy, przyjmijmy, że: Ucho Od Śledzia.
 
4.
Pionizacja, ta dumna korona ewolucji, z każdym łykiem stawała się trudniejsza, wsparcie ze strony szklanej tafli okna niewiele pomagało. Kolejna porcja whisky cofnęła mnie do pozycji embrionalnej, w wielkim jak kurwa mać fotelu. Leżałem i smakowałem każdą sekundę. Szukałem w sobie śladów podłączenia, chociaż wiedziałem, że szanse na udaną transmisję mam nikłe - zbyt krótki okres upłynął od poprzedniej sesji. Czasu tego nie można w żaden sposób skrócić. Nie wolno wręcz. Każda próba ponaglania skończy się w najlepszym razie gorszą transmisją. A najprawdopodobniej po prostu się schleję jak świnia. Na darmo. Mimo to postanowiłem spróbować, a nóż mam swój dzień?
 W tym momencie usłyszałem dźwięk przychodzącej na skrzynkę mailową poczty. „Pani Marta” odczytałem z ekranu laptopa. Właśnie! miałem z nią pogadać, oczywiście zapomniałem, ale ona nie. Za to ją lubię. I za to jej płacę.
Przez kilka chwil czytałem maila od pani Marty, zadowolony z tego, co zawierała jej propozycja, chociaż kilka drobnych poprawek będzie koniecznych. Zamknąłem laptopa i wyjąłem wtyczkę zasilacza z kontaktu. Lubiłem ten moment: prąd już odłączony, a dioda wciąż się pali, czerwienią żywą, mocną. Trwa to chwilę, aż w końcu światło diody tężeje, gęstnieje. Jeszcze jest wyraźne, ale wiem już, że sekundy jego są już policzone. To ten stan gdy laptop nie jest już elektronicznym mózgiem, ale jeszcze nie jest martwą gmatwaniną układów , kostek i całego tego szmelcu. Jest czymś pomiędzy. Ach, gdyby tak móc wejść wtedy w pokłady jego pamięci. Zasypia? Umiera? Po chwili nie ma już wątpliwości, czerwień diody przechodzi w martwą czerń, to koniec.
Leżę na kanapie. W głowie przewijają mi się sceny z ostatnich trzech lat, zwłaszcza z czasu Tupolany. Plazma na ścianie podsuwa jakieś obrazy. Jestem wcięty, zmęczony i ogólnie rozregulowany. Bezskutecznie próbuję podłączenia, już chyba dziś nic z tego nie wyjdzie. Przymykam powieki i znów otwieram. Nie wiem, które obrazy widzę w TV, a które roją mi się w głowie… Jakieś samochody, ścigają się, w jednym atrakcyjny mężczyzna, w drugim atrakcyjna kobieta, wygląda jak reklama koncernu motoryzacyjnego… Ujęcie z pewnej oddali, cmentarz, równe rzędy nagrobków, ksiądz wykonuje znak krzyża. Wokół garstka ludzi, może ze dwadzieścia osób, kilka starszych, jakiś chłopak smutno obejmujący dziewczynę, znudzeni grabarze, parę gołębi na gałęziach, kamera odjeżdża w górę i kończy ujęciem na panoramę Warszawy – a to zdaje się trailer najnowszego serialu kryminalnego, tego, jak mu tam - tytuł mi gdzieś umknął - ale nie zachęca mnie, ileż można oglądać pizdeczki upozowane na twardych szeryfów. Proponowano mi współpracę przy scenariuszu - olałem… Kobiecy głos mówi coś z profesjonalnym przejęciem o wypadku pod Krakowem, zabitych Rosjanach i chyba o jakimś radioaktywnym ładunku, nic nie rozumiem… Wykresy i słupki, zacięta dyskusja ekonomistów, w rankingach jakiś kraj znów w dół, jego system emerytalny trzyma się na taśmie klejącej, też zresztą kupionej na kreskę,  drażniąca fachowa nowomowa, wkurza mnie juz nawet czerwień krawata prowadzącego dyskusję – to wszystko chyba o Polsce, choć mówią po angielsku. Sam już nie wiem… Tak mało w ogóle wiem. Jest późna noc. Chcę sięgnąć po kolejny łyk z butelki, zasypiam w ubraniu.
 
5.
Gdybyście dostali kiedyś taką propozycję – róbcie dalej to, co robicie, żyjcie swoje życie, tak rutynowo, jak pająk pajęczą sieć snuje, dzień po dniu, a co miesiąc anonimowy sponsor przelewać  wam będzie na konto kilkanaście tysięcy dolarów. Jak byście zareagowali? Co byście pomyśleli?
Nie do końca udała mi się ta metafora, bo z pierwszym podłączeniem u mnie było tak, że nikt mi istoty tego dilu nie nakreślił, nawet mnie o zdanie nie zapytał. Dostałem je ot tak, za bezdurno, taki pierwszy niezapowiedziany przelew. W zasadzie to co miałbym z tym zrobić? Czy jest jakiś urząd skarbowy, gdzie by to należało na PITcie odnotować? Żadnego takiego adresu nie znałem, więc nie odnotowałem. Potem już sytuacje trwała, koleje podłączenia przychodziły, zostawiały czeki i znikały dyskretnie, ale chcąc być szczerym, muszę przyznać, że także i ja coraz bardziej chciałem tego. Oczekiwałem wręcz. Była w tym jakaś moja wola podtrzymywania niepisanego „kontraktu”, taka niewypowiedziana, ale doskonale dorozumiana, gotowość, dyspozycja z mojej strony.  A to tylko jeszcze bardziej pogłębiało nasilające się z czasem poczucie, że zaciągam dług i że zobowiązanie to musi być mocne. Inaczej nie utrzymywano by w tajemnicy pełnego zakresu dilu.
No to jak? Jaka wasza decyzja? Mijają miesiące, a ten -  być może umierający na raka mizantrop - śle w świat przelewy, które docierają pod strzechy, na całym globie, w tym i do waszej chatynki. Może to pogrążony w islamskim miłosierdziu szejk urządził sobie szczęśliwe dla was losowanie beneficjentów swojego nawrócenia? Dajecie czemuś takiemu wiarę? Nie wiedząc nic o motywach anonima wierzycie w taki bajkowy scenariusz? A jeśli z początku nawet wierzycie lub chcecie wierzyć, to kiedy w końcu nurtujące wątpliwości zaczną was toczyć tak, że stanie się to nie do zniesienia?
U mnie zajęło to dwa lata . Wygodna, komfortowa sytuacja trwała. Komfortowa – owszem - ale jak już ustaliliśmy, niezbyt czysta. Ten brud się zbierał, odkładał, pęczniał. Po miesiącach ćwiczonego do perfekcji kontrolowanego niepamiętania na murze mojego samozadowolenia ukazało się małe pęknięcie. Stopniowo, coraz głośniej i wyraźniej, zacząłem domagać się od Tajemniczego – tak go sobie nazwałem - by się ujawnił, odkrył karty, określił reguły gry.
Chciałem być sprytny i wykombinowałem, że najlepszym sposobem będzie skorzystać z podłączenia, „widzę” wtedy więcej , to raz, a dwa, skoro to jego dzieło,  to musiał tam zostawić jakieś swoje „odciski palców”. Nie ma przecież zbrodni doskonałej, każdy kryminolog to powie. Do dzieła zatem, go deepest young man. Podczas kolejnych podłączeń, porzucałem w samym środku mentalnego sztormu „rzeźbę” czyli tworzywo artystyczne, nad którym akurat wtedy w głowie pracowałem i jąłem  szukać śladów mojego anonimowego sponsora. Tropiłem go. Przywoływałem. Zaklinałem. Domagałem się jego osobistego stawiennictwa, z czasem coraz częściej gotów byłem zadowolić się obcowaniem per procura, na koniec zaakceptowałbym nawet najmniejszy znak. Dosadnie opierdalałem Tajemniczego za każdym razem, gdy się nie zjawiał, obwiniając o tchórzostwo.
W desperacji wychodziłem na miasto szukać skurwiela i, z piersiówką spoczywającą usłużnie za parkanem, krążyłem po Warszawie ciskając gromy w pionie i poziomie - cięły przestrzeń ulic jak deszcz żyletek. Wrzeszczałem i skomlałem. Obrażałem się i upokorzony wracałem do Kanossy. Nic. Zero.
 Może w jakiejś swojej zakonspirowanej przed wszechświatem reżyserce zdarzeń wybrał właśnie  mnie z listy kandydatów, kliknął na „przelew cykliczny”,  a potem umarł na zawał? Kosmiczna sprzątaczka odnajdzie jego zwłoki za milion lat?
Że co? Że mogłem go łatwo sprawdzić wyrzekając się tej zdolności? Kazać mu iść precz pozabierawszy uprzednio swoje klocki? Oczywiście, że to zrobiłem i tylko nie wiem, czy to by zły trop, czy wyrzekałem się nie do końca szczerze, raczej to drugie, w każdym razie siła podłączeń miast zmaleć wzrosła. Trzeba przyznać, że, kimkolwiek był, miał poczucie humoru.
Po jakimś czasie uznałem, że moje wysiłki widocznie go nie zadowalają, że potrzeba, bym nadał im bardziej trwały charakter. Napisałem list. Krótki, męski, w ostrych słowach, wyzywający go na spotkanie. I dostałem coś w rodzaju pierwszego potwierdzenia, że jestem na tropie.
Napisawszy list rzuciłem się w wir warszawskich ulic, dając mu okazję, by gdzieś coś mi podrzucił. Jednym z moich magicznych miejsc są tyły podwórek pomiędzy Wilcza, a Hożą, bliżej Mokotowskiej. Można przeżyć aktywnie 40 lat w Warszawie i nigdy tam nie trafić, nie poczuć gęstości tego miejsca. Powędrowałem tam. Znów nic, dostałem od niego kolejną porcję figi i maku, wróciłem więc i zagniewany postanowiłem ów list spalić. I stało się coś dziwnego. Nie mogłem znaleźć żadnej zapalniczki, mimo że jestem ich złodziejem i mam ich w mieszkaniu grupo powyżej dwudziestu. Tego dnia - ani jednej, wszystkie gdzieś wymiotło. Poczułem gniew, ale i satysfakcję, bo już wiedziałem, że przynęta chwyciła. Po prostu nie ze mną te numery.
Znalazłem jakieś zapomniane na dnie kuchennej szuflady zapałki.  Pobiegłem do wc i próbowałem podpalić kartkę. Sparzyłem się w palec, a list wylądował w klozecie, na w pół przemoczony. Zakląłem nieziemsko, bo o spaleniu kartki mogłem już zapomnieć. Wybiegłem do kuchni, otworzyłem szafkę pod zlewem i cisnąłem zmiętą, mokrą kulkę w otwór kosza. Pudło. Kulka jakoś przedziwnie skleiła się z dłonią, poleciała krzywo, odbiła się od krawędzi i wylądowała gdzieś dalej. „Gdzieś dalej” w większości mieszkań oznacza plątaninę kolanek, szmat, starych słoików i podgniwających obierek ziemniaczanych. No rozjuszył mnie tym, nie ukrywam. Wygruziłem jednym ruchem cały ten syf na podłogę i dawaj łapać kulkę. Dopadłem, dogniotłem dłonią do szafki, zacisnąłem w pięści i zaniosłem do śmietnika, jakbym niósł w zamkniętej dłoni muchę, gotową uciec pierwszą wolną szparką pomiędzy palcami. Rzuciłem w czeluść zsypu i skuliłem głowę w ramionach, bo już całkiem na serio bałem się, że ze śmietnika rozlegnie się wybuch eksplozji, jak po wrzuceniu granatu. Nic jednak takiego nie nastąpiło natomiast kulka przylgnęła do ściany zsypu i patrzyła na mnie filuternie. Zatrzasnąłem z ogromnym hukiem klapę i odwróciłem się na pięcie. Gdybyśmy minęli się wtedy na klatce, zobaczylibyście na mojej twarzy uśmiech triumfalnego „yes yes yes”. Sukinsyn wymiękł i podjął grę. No to teraz, mały, niedoważony chujku, przekonasz się, z kim tańczysz.

link do cz. 3 http://gloswolny.salon24.pl/272320,biesiada-3

Głos wolny
O mnie Głos wolny

Jaki jestem? zapytaj moją żonę

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Polityka