Samorządowcy często zwykli powoływać się na zasadę pomocniczości, przypominać że problemy najszybciej załatwia się będąc bliżej mieszkańców a najlepiej działa władza poddana bezpośredniej kontroli społecznej.
Wypada się – w końcu też jestem samorządowcem – uderzyć w piersi. Środowisko samorządowe tego rodzaju argumentów używa jednostronnie, w debacie o potencjalnych transferach obszarów władzy i kompetencji ze szczebla centralnego do samorządu.
Narracja samorządowych elit zmienia się jednak radykalnie gdy rozpatrywane są transfery w zupełnie innym kierunku – od lokalnej władzy samorządowej w kierunku społeczeństwa obywatelskiego czy jednostek niższego rzędu. Wówczas samorządowcy często przejmują argumentację swoich rządowych adwersarzy z wcześniejszych dyskusji – to oni są ekspertami, to oni umieją racjonalnie decydować i skutecznie przeprowadzać procesy zarządzania określonymi sferami publicznymi. Odebranie im tej kontroli w celu dalszej deregulacji i decentralizacji groziłoby marnotrawstwem, populizmem i w ogóle siedmioma plagami egipskimi.
Odkładając nieco na bok teoretyczne dyskusje o rozkładzie kompetencji pomiędzy poszczególnymi szczeblami administracji rządowej i samorządowej przyjrzyjmy się praktyce polskiej samorządności. I w obecnym stanie prawnym istnieje szereg możliwości decentralizacji kompetencji i zwiększenia partycypacji i kontroli społecznej na poziomie samorządów, przede wszystkim gmin i miast na prawach powiatów. Samorządowe elity nie są szczególnie chętne do korzystania z tych możliwości.
Zazwyczaj bardzo słabe są jednostki pomocnicze (sołectwa, dzielnice, osiedla itp.). Rady dzielnic czy osiedli, nawet w dużych miastach (gdzie taka jedna rada obejmuje swoim działaniem liczbę mieszkańców przewyższają liczbę mieszkańców wielu miast powiatowych) posiadają znikome lub wręcz żadne kompetencje, dysponują budżetami liczonymi w promilach budżetu miasta – mało tego, zdarza się że w ogóle nie są powoływane lub co najmniej nie są powoływane we wszystkich dzielnicach.
Z ogromnymi oporami rozprzestrzenia się instytucja obywatelskiej inicjatywy uchwałodawczej. A tam, gdzie pomimo oporów jest wprowadzana w życie, często pozostaje martwą instytucją w wyniku wyśrubowanych wymogów odnośnie liczby koniecznych do zebrania podpisów lub zagmatwanych wymogów formalnych, z pozostawieniem lokalnej władzy uznaniowej decyzji o ich spełnianiu lub nie (bez trybów odwoławczych).
Zupełną rzadkością, białym krukiem polskiej praktyki samorządowej, są elementy budżetów obywatelskich – priorytetyzacji inwestycji w oparciu stały mechanizm konsultacji społecznych.
Sesje rad gmin/miast notorycznie odbywają się w dni powszednie w godzinach pracy, rzadkością są nadal transmisje obrad udostępniane na stronach internetowych gmin (i/lub łatwe w nawigacji archiwum nagrań z poprzednich sesji). W większości jednostek głosowania jawne są w istocie tajne – brak aparatury elektronicznej do głosowania powoduje, że nie sposób sprawdzić ani udowodnić kto jak głosował w teoretycznie jawnym głosowaniu (no chyba, że jakiś pasjonat najpierw wziąłby urlop aby móc osobiście obserwować sesję – a potem własną kamerą nagrał, który radny podnosił rękę w odpowiednim punkcie).
Takie przykłady można mnożyć. Polscy samorządowcy - werbalnie tak chętnie odżegnujący się od polityki – swoją praktyką działania składają hołd teoretykom takim jak Carl Schmitt. Miłość do decentralizacji, pomocniczości i kontroli społecznej jest piękna, ale tylko wtedy gdy służy twardej polityce gromadzenia i obrony jak największej władzy pod jak najmniejszą kontrolą. Od polityczności nie ma ucieczki, również na poziomie najmniejszej z gmin.
Tekst ukazał się wcześniej na portalu stefczyk.info