W drodze na El Teide
W drodze na El Teide
ziem bez ziemi ziem bez ziemi
1263
BLOG

Wulkan El Teide – o tym, że niezrealizowanie planów może być najlepszym planem

ziem bez ziemi ziem bez ziemi Podróże Obserwuj temat Obserwuj notkę 12

Tak, oficjalne wejście na wierzchołek El Teide, 3715 mnpm, graniczy z cudem, gdyż wydają tylko 150 pozwoleń dziennie. Jest to tłumaczone nie wiadomo czym, zwłaszcza, że jak się zapłaci, dość słono, to jakiś oficjalny przewodnik i pozwolenie się znajdzie… A podobno to najczęściej odwiedzany park narodowy w Hiszpani, a bywa, że w całej Europie. Wyobraźmy sobie, że na Rysy, może wejść 150 osób dziennie…


Tragizm całej sytuacji wzrasta, jak się okazuje, że można wejść na wysokość 3550 metrów, do górnej stacji kolejki, a zakazane jest tylko ostatnie 180 metrów, podejścia porównywalnego (a nawet łagodniejszego) z drogą z Przełęczy pod Śnieżką na Śnieżkę…
Mimo, iż cuda się zdarzają, ale dość rzadko, to zostaje nam tylko tęsknota i spektakularne „nie-pójście” i zachwycanie się czubkiem, z perspektywy miejscowej przełęczy. Pozwoleń nie ma 2-3 miesiące do przodu. Plan zastępczy był prosty, aby nie tracić czasu (bo podjeżdżamy w okolicę autobusem miejskim w samo południe) wjeżdżamy na prawie-szczyt kolejką teleferico, potem maszerujemy dłuższym szlakiem, schodzimy inną stroną Masywu, po drodze gdzieś śpimy w namiocie. Jednak (na szczęście), okazuje się, że biletów na kolejkę także nie ma, bo także trzeba rezerwować. Małe rozczarowanie, ale gdzieś w głębi już kiełkuje uczucie wdzięczności. Szybko ustalamy plan rezerwowy, marsz w jeszcze innym kierunku, na inne pole namiotowe, ale już na płasko, po wielkim starym kraterze i w  dół. Rozczarowanie trochę rośnie, ale po cichu, ledwie zauważalnie wzrasta także wdzięczność, że sytuacja zmierza wciąż w niejasnym kierunku.


Tłuczemy się więc z plecakami, namiotem, matami, śpiworami, rzeczami, wodą i jedzeniem, krok za krokiem w palącym upale, po marsjańskiej pustyni, nagabywani przez jaszczurki, które doskonale wiedzą, że włóczące się dwunogie stworzenie oznacza resztki jedzenia. Znużenie i intensywne promieniowanie słoneczne prowadzą nas do małej jaskini. Trochę cienia, trochę odpoczynku, mnóstwo ciekawskich jaszczurek, które próbują swoich hipnotycznych spojrzeń, aby przekonać nas, że czasem dobrze się dzielić nawet z gadami… A że to gady prawdziwe, jedna nawet z niecierpliwości gryzie mnie w palec. Z zamierzchłych czasów wiadomo, że poza kojącym cieniem w jaskini może pojawić się także głębsza refleksja. Dzieje się tak także w naszym przypadku, wyciągam telefon i czytam, że na El Teide można wejść nieoficjalnie w nocy lub na wschód słońca, ale trzeba opuścić wierzchołek przed 9 rano. Spoglądam na mapę, 1700 metrów w górę, kilkanaście kilometrów marszu, godzina 15, na twarzy pojawia się uśmiech, wygląda na to, że mamy jeszcze sporo czasu!


Po dwóch godzinach docieramy na początek szlaku, godzina 18, a więc w sam raz aby zacząć wspinaczkę na szczyt. Plan jest prosty, idziemy ile El Teide pozwoli, a jak się zmęczymy, gdzieś tam w górze, troszkę śpimy, wstajemy i idziemy w wchód słońca.  My w górę, inni w dół. My w górę, inni w dół. Mozolnie, coraz wyżej, plecaki coraz cięższe, atmosfera coraz rzadsza, noc coraz bliższa. W pewnym momencie dogania nas szybki piechur, mały plecaczek, długa broda. Zagadujemy, a on mówi, że idzie także na szczyt. Pytamy, czy gdzieś planuje spać, a on  opowiada nam legendę o różowych drzwiach. Gdzieś tam na górze, są podobno różowe drzwi, które są otwarte i można w cieple i dość wygonie przespać się przed porannym atakiem szczytowym.
W obliczu narastającego zmęczenia, legenda wydaje się bardzo piękna, dodajemy do niej, że za drzwiami pewnie jest picie i jedzenie i zabawa do rana. Ten kto ulegnie, nie wejdzie na szczyt, bo prześpi wschód słońca. Piechur znika, legenda blednie, już nawet nie wiemy czy czasem nie było to zdradliwe urojenie słoneczne…


Idziemy dalej, noc zapada, ale mamy szczęście, bo idziemy w pełnię Księżyca, kto to zaplanował? Jest jasno jak w dzień. Cześć rzeczy ukrywamy, aby nie nosić w górę i w dół. Gdzieś tam powyżej nas dostrzegamy światełka latarek, to płatne grupy schodzą z zachodu słońca. Za jakiś czas się mijamy. Oni dziwią się, że my idziemy bez latarek, my się dziwimy, że oni idą z latarkami… Ale tak już jest, perspektywa wchodzących w górę i tych schodzących w dół jest zupełnie inna.


Około 23 docieramy do zamkniętego schroniska, 3250 mnpm, gdzie postanawiamy się przespać, mimo iż wiemy, że legenda o różowych drzwiach mówi, aby iść jeszcze wyżej… Cóż ani ze mnie rycerz, ani nie ma gwarancji, że będzie tam księżniczka, więc po co się męczyć? Okazuje się, że i tutaj są otwarte drzwi do małego przedsionka, więc się kładziemy. Ze spaniem ciężko, mało tlenu i duże zmęczenie, a na zewnątrz rozmowy innych wiedzionych, bądź legendą o różowych drzwiach, bądź obietnicą cudownego wschodu słońca. Więcej przeczekiwania niż spania.


Ruszamy przed 6 rano, wschód słońca ustalony na 7:49. My w górę, Słońce w górę, coraz jaśniej, niebo na horyzoncie zaczyna płonąć, można dostrzec ogniste pióropusze zapowiadające kolejny dzień. Na szczycie stajemy o 7:40. Tarcza Słońca jeszcze się nie pojawiła, znikamy na kilka sekund za małą skałką, nagle słyszymy „aaachchch”, wychodzimy zza skałki, a Słońce już jest. Na szczycie, który jest małym kraterem, około 30 osób, wśród nich ten, który opowiedział nam legendę o różowych drzwiach. Widoczność piękna, najbardziej zachwyca idealny trójkątny cień, rzucany przez El Teide, na inne wyspy, podobno największy na świecie. Tam muszą być opowiadane jeszcze bardziej niesamowite legendy…

Zobacz galerię zdjęć:

Prawie szczyt, prawie wschód
Prawie szczyt, prawie wschód Cień El Teide Cień El Teide 2 Czubek El Teide, tylko z pozwoleniem, widok z górnej stacji kolejki Figura Jezusa w jednym z kościołów Santa De La Cruze
El Teide

co by nie napisać i tak nie byłoby to zgodne z rzeczywistością...

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Rozmaitości