W dzisiejszej notce mowa oczywiście o Sojuszu Lewicy Demokratycznej i jej nowym-starym szefie - Leszku Millerze, którego śmiało można określić mianem dinozaura polskiej sceny politycznej. Choć określenie to nie świadczy najlepiej o byłym premierze, to ciężko z nim polemizować. Miller żegnał się z wielka polityką co najmniej dwukrotnie, a mimo to - zdołał powrócić (zapewne w myśl swojej słynnej maksymy) i chwycić za ster tonącego okrętu lewicy. W lewicowym środowisku biją na alarm, chwytają się za głowy - a ja zadaję sobie pytanie: kto? Kto inny jak nie Miller?
Kontrkandydatów wprawdzie było trzech: Joanna Senyszyn, Artur Hebdai Marek Balt. Z całej trójki rozpoznawalną twarzą, przynajmniej dla mnie, jest europosłanka Sojuszu. Rozpoznawalność ta bynajmniej nie jest związana z działalnością polityczną, a raczej z jakże miłym usposobieniem, barwą głosu i kreacją. A pozostali panowie kontrkandydaci? Kompletnie anonimowi.
Można by jeszcze zastanawiać się nad tym, gdzie podziały się takie figury jak Ryszard Kalisz czy Wojciech Olejniczak? Ale i w tym przypadku odpowiedź nasuwa się sama. Temu pierwszemu pokazano miejsce w szeregu przy okazji wyborów szefa klubu parlamentarnego, a Olejniczak to przecież tylko słabsza kopia Napieralskiego (skutecznie zresztą „wycięta” przez oryginal).
Niektórzy ludzie lewicy upatrują mesjasza w osobie Włodzimierza Cimoszewicza, tylko ten – delikatnie mówiąc - od dawna nie upatruje w SLD gruntu do działania. Na jego miejscu też wolałbym, niczym samotny biały żagiel, dopływać raz na kilka lat do Senatu, przezimować do kolejnego wypływu i ponownie przybić do ciepłego portu. Bo i po co się narażać w tak niebezpiecznych czasach?
Dlatego uważam, że rozsądni ludzie na lewicy (czyli ci nie upatrujący zbawiciela w Januszu Palikocie) powinni cieszyć się z tego, że Millerowi w ogóle się chce. Nikt bowiem tak jak on nie porusza się po tak zwanym salonie, dlatego może jeszcze uda mu się tę łajbę połatać i przybić z nią do brzegu. Ale na wiele więcej raczej nie ma co liczyć.