Jerzy Przystawa Jerzy Przystawa
1742
BLOG

Odmówili rejestracji...!!

Jerzy Przystawa Jerzy Przystawa Polityka Obserwuj notkę 31

Jak zawsze przy kolejnych wyborach, pojawiają się głosy niezadowolonych z obecnego systemu wyborczego, tych przede wszystkim, którym, z takiego czy innego powodu odmówiono rejestracji, albo na etapie rejestrowania komitetu wyborczego, albo list kandydatów. Kiedyś pewnie jakiś uczony kolega dra Jarosława Flisa zbierze te wszystkie głosy niezadowolenia i sporządzi statystyki wykluczonych z wyborów. Będziemy wtedy mieli pełną jasność, czarno na białym. Na użytek tego tekstu wybieram tylko bardziej jaskrawe incydenty, które przypadkiem trafiły w moje ucho.

 

Na pierwszym miejscu wymienić wypada komitet wyborczy portalu „Nowy Ekran” (Komitet Wyborczy Wyborców Obywatelskich List Wyborczych Nowego Ekranu. Uff!)  któremu PKW odmówiła rejestracji, kwestionując czytelność niektórych podpisów i jakieś niezgodności w zamieszczonych danych. Kodeks Wyborczy ustala, że warunkiem rejestracji komitetu wyborczego jest zebranie minimum 1000 podpisów wyborców. NE dlatego zasługuje na pierwsze miejsce, ponieważ odwołał się do Sądu Najwyższego i stała się rzecz niesłychana i niesamowita: Sąd Najwyższy zakwestionował decyzję PKW i nakazał rejestrację komitetu.! Nie na wiele się to przydało działaczom NE, ponieważ w krótkim czasie, jaki im pozostał do zebrania minimum 105 tysięcy podpisów w co najmniej 21 okręgach, zadanie to przekraczało ich możliwości organizacyjne i finansowe i, w efekcie, udało im się zarejestrować tylko dwóch kandydatów do Senatu. To i tak wielki sukces, bo zarejestrowanie kandydata do Senatu wymaga zebrania jeszcze minimum 2000 podpisów i sztuka ta nie udała się wielu innym komitetom wyborczym, zarejestrowanym zgodnie z regułami pekawuowskiej demokracji.

 

Bardziej bolesne od przypadku „Nowego Ekranu” są przygody komitetów wyborczych Nowej Prawicy Janusza Korwin-Mikkego i Prawicy Rzeczypospolitej Marka Jurka, ponieważ są to partie kierowane przez polityków o wielkich ambicjach, dla których odmowa rejestracji jest ciosem nad wyraz nieprzyjemnym, gdyż eliminuje ich z podziału sejmowych mandatów już na samym wstępie wyborów, jakim jest etap rejestracji. Wprawdzie JKM odgraża się, że jego wyborcy przejdą z okręgów, w których odmówiono mu rejestracji, do tych, w których listy zostały zarejestrowane, ale poważnie tego traktować nie podobna.

 

Ale do czego w ogóle potrzebne są te tysiące i setki tysięcy podpisów?

 

Dlaczego w Kanadzie. Wielkiej Brytanii, Stanach Zjednoczonych i wielu innych krajach z powodzeniem wystarczy 10 do 15 podpisów, a u nas konieczne są tysiące i setki tysięcy?  W Indiach wystarczy poparcie JEDNEGO wyborcy, a w Ameryce, w ostatnich wyborach, mandat senatora uzyskała dama, która w ogóle nie rejestrowała swojej kandydatury, a wyborcy sami wpisywali jej nazwisko na kartach wyborczych! O co tu może chodzić? W czym by to przeszkadzało, gdyby ich (i inne ) kandydatury oddane zostały pod osąd wyborców? Jeśli bowiem ci panowie mają szanse na zwycięstwo wyborcze, to odmówienie im prawa zarejestrowania się jest bezpośrednim ciosem w demokratyczny wybór i uzurpowanie sobie przez PKW uprawnień, które w demokratycznym państwie przysługiwać mogą tylko wyborcom! Jeśli zaś takich szans nie mają i wyborcy i tak by ich skreślili, to jaka dziura w niebie powstałaby, gdy umożliwiono im kandydowanie?

 

A dzieje się tak nieprzerwanie, od pamiętnych „pierwszych prawdziwie demokratycznych wyborów” roku 1991. Wówczas najbardziej znamienną była ingerencja PKW w listy Partii „X” Stanisława Tymińskiego, które zostały unieważnione w około 40 okręgach. Opinia publiczna w Polsce przełknęła to gładko bo  Tymiński, to był Wróg Publiczny Numer 1, jakiś „demon z dżungli”, „człowiek znikąd”, podobno bijący żonę i kradnący programy komputerowe, który, na dodatek,  uwiódł miliony naiwnych Polaków i pokonał nie tylko ikonę demokracji – Tadeusza Mazowieckiego - ale nawet omal nie wygrał z samym Lechem Wałęsą! Takiego człowieka należało się bać i wyeliminować za wszelką cenę. Ale  komu dzisiaj zagrażają JKM, Marek Jurek , Krzysztof Piesiewicz czy inni nieszczęśnicy, którym rejestracji odmówiono?

 

Niektórzy obrońcy tego pomysłu twierdzą, że gdyby nie te tysiące podpisów, to kandydatów byłoby Bóg wie ilu i mielibyśmy niemożliwą do zniesienia inflację niepoważnych kandydatów.

 

Wybory w UK, Kanadzie czy USA nie potwierdzają tych obaw. Nigdzie tam, mimo braku takich drakońskich ograniczeń biernego prawa wyborczego, o żadnej inflacji kandydatów nikt nie słyszał. Wszędzie tam, z reguły, na jedno miejsce rejestruje się ok. pięciu kandydatów. I tak też, nota bene, jest w Polsce! W wyborach wójtów, burmistrzów i prezydentów miast mamy średnio 5 kandydatów na jedno miejsce i tak też jest w obecnych wyborach senatorskich, w których rejestrację uzyskało 504 kandydatów na 100 mandatów. Inaczej już jest w wyborach do Sejmu, gdzie obowiązują znaczenie surowsze wymogi, a liczba zarejestrowanych kandydatów wynosi 7045 czyli ponad 15 na jeden mandat!

 

Jeszcze inni zwolennicy wyborczego status quo utrzymują, że ograniczenie biernego prawa wyborczego jest konieczne, bo budżety państwa i gmin ponoszą koszty, które związane są w jakiś sposób z liczbą kandydatów.

 

Taki argument byłby zrozumiały na Białorusi, gdzie tylko budżet państwa finansuje kampanię wyborczą i każdemu kandydatowi przydziela taką samą ilość pieniędzy, czasu antenowego i miejsca w gazetach. Tam nadmierna liczba kandydatów w istotny sposób obciążałaby budżet państwa. W Polsce jednak udział budżetu państwa ogranicza się w zasadzie do limitowanego dostępu do państwowego radia i telewizji. Bez wątpienia lepszym sposobem przeciwdziałania inflacji kandydatów jest stosowany w krajach JOW system kaucji wyborczej: każdy kandydat wpłaca depozyt (w Kanadzie 1000 CD, w UK 500 funtów), który przepada, jeśli kandydat nie uzyska np. 3% głosów poparcia. Kwoty wpłacone przez „niepoważnych” kandydatów znakomicie wyrównują koszty wydane na ich udział w wyborach.

 

Źródło inflacji kandydatów jest gdzie indziej:

 

To wymóg rejestracji list, zawierających minimum tyle nazwisk ile mandatów jest do obsadzenia oraz możliwość zgłoszenia dwukrotnie większej liczby. W ten sposób każda partia, której udało się zdobyć ogólnokrajową rejestrację musi zgłosić co najmniej 460 kandydatów, z możliwością powiększenia tej liczby do 920! To dlatego PKW zarejestrowała w tych wyborach 916 kandydatów PiS, 914 kandydatów SLD, 918 PSL i 915 PO. Tym razem tylko 7 partii potrafiło sforsować barierę rejestracyjną, lecz wszystkie miały kłopoty z nałapaniem pełnej listy kandydatów, o czym świadczy fakt, że nikomu nie udało się wystawić 920 nazwisk. Z konkurentów „bandy czworga” najlepiej w tych zawodach wypada Ruch Palikowa, któremu udało się nałapać 861 kandydatów, bo PJN dał radę już tylko 786, a Polska Partia Pracy 776.

 

Ale po co ta łapanka i to rozdymanie list kandydatów do granic absurdu?

 

SLD ma w obecnym Sejmie 43 posłów a więc zaledwie jednego na okręg wyborczy, a PSL nawet i tego nie, bo ma 31 posłów , a okręgów jest 41. Dlaczego muszą wystawić 20 razy tylu kandydatów ile mandatów mogą realnie uzyskać? PiS ma 146 posłów, a kandydatów musi wystawić 6 razy tyle? O co tu chodzi? Kto korzysta z tego wyborczego absurdu? Czy jak się wystawi 20 razy tylu kandydatów ile można – rozsądnie - zdobyć mandatów, to partia zwiększa swoje szanse? Czy wtedy zdobędzie więcej głosów?

 

Doświadczenie 20 lat pokazuje, że jest raczej odwrotnie: długie listy kandydatów zmniejszają wyborczy uzysk partii, a nie zwiększają! Dlaczego tak się dzieje? Mechanizm jest bardzo prosty: to kandydaci z tej samej listy najgoręcej i najostrzej konkurują między sobą i wzajemnie podstawiają sobie nogi, żeby wywrócić konkurenta z własnej partii! Z drugiej strony, gdy wyborca przygląda się tym listom powstałym w wyniku łapanki, to często od razu odechciewa mu się głosowanie na ulubioną partię! Dostrzega bowiem na niej nazwiska, których wymienianie przychodzi mu z niechęcią, by nie powiedzieć z obrzydzeniem! Gdyby na liście byli tylko A, B i C, to taka lista może by mu się podobała, ale tam są jeszcze X, Y i Z i on wcale nie ma ochoty ich popierać.

 

To są mechanizmy, by tak rzec, ogólno ludzkie i występują wszędzie tam, gdzie głosowanie odbywa się na listy partyjne. Te mechanizmy właśnie powodują, ze przy wyborach z list partyjnych praktycznie nigdy nie udaje się wyłonić partii, która zdobywa bezwzględną większość głosów i samodzielny mandat do rządzenia. To w wyniku tych mechanizmów mamy nieustannie do czynienia z koalicjami rządowymi i niestabilnym państwem.

 

Czy Tusk, Kaczyński, Pawlak i Napieralski o tym nie wiedzą? Wiedzą doskonale. Dlaczego w takim razie nie likwidują tych mechanizmów, przeciwnie, utrzymują je i pogłębiają, jak np. poprzez wprowadzenie „parytetów”? Czy oni nie chcą wygrać wyborów jak należy i uzyskać mandatu do samodzielnego rządzenia? Na pozór, gdyby wierzyć ich deklaracjom, to oni tylko o tym marzą i cały ich wysiłek idzie w kierunku takiego rozwiązania, dlaczego więc popierają mechanizmy osłabiania poparcia i rozdrabniania politycznego?

 

Obawiam się, że prawda jest inna. Im wcale nie zależy na samodzielnym mandacie do rządzenia. Taki mandat wiąże się bowiem z pełną odpowiedzialnością za to rządzenie, a koalicja to cudowny sposób na uzasadnienie tego, że się nie robi rzeczy, które się obiecywało. To dzięki takiemu zabiegowi Donald Tusk może nas nieustająco zapewniać, iż on z całego serca popiera JOW do Sejmu, ale co ma biedny począć, kiedy koalicjant kategorycznie się nie zgadza? I tak jest ze wszystkimi innymi obiecankami.

 

W głowach sprytnych Polaków rodzą się pomysły

 

Jak przeszkodzić tej już dwudziestoletniej grze w dupaka we dwóch? Jak się uchylić od tego nieustającego bicia w sempiternę i złapać niewidoczną rekę?

 

Jedni mówią: nie iść, zbojkotować te wybory, przynajmniej nie będziemy mieli do siebie pretensji, że nam tyłek poobijano. Inni mówią: iść, ale oddawać głosy nieważne.

 

Pomimo, że Hierarchowie Kościoła niezmiennie nawołują nas do wykonania „obowiązku obywatelskiego” pod grzechem zaniechania, frekwencja w kolejnych wyborach parlamentarnych w Polsce jest żenująco niska i nic nie wskazuje na to, żeby w październiku była wyższa niż poprzednio. Nasi władcy mało się nią przejmują. „Taka jest demokracja, patrzcie co się dzieje na świecie!” Kryzys, niezadowolenie, bankructwa narodów, kto by się - na naszej zielonej wyspie – przejmował frekwencją? Nieobecni nie mają racji!

 

Dowcipni ludzie prezentują bardziej wyrafinowane pomysły. Zauważywszy bystrze, że wybory wygrywają, prawie w 100 procentach, „jedynki”, a tuż za nimi „dwójki”, ewentualnie „trójki”, uczeni profesorowie nauk wysunęli pomysł „nie głosujmy na jedynki”! Wydaje im się, że na tych miejscach obsadzona jest żelazna gwardia wodzów partyjnych i bez tej gwardii nie dadzą sobie rady! Do Sejmu wejdą wtedy ludzie z dalszych miejsc, którzy nie będą tak uzależnieni od partyjnych szefów i będzie „demokracja troszeczkę lepsza”. Pomysł ten, może przez wzgląd na profesorskie autorytety rozreklamowały media, co może sprawiać wrażenie, ze media to już na pewno mamy wolne i niezależne.

 

Wydaje mi się, że Szanowni Panowie Profesorowie nie do końca przemyśleli, co oznacza partia wodzowska, a takimi są wszystkie polskie partie polityczne. Jak Polska długa i szeroka, od wielu miesięcy, na długo przed tym, jak zaczęła się dozwolona Kodeksem Wyborczym kampania wyborcza, wiszą gigantyczne bilbordy wielkich wodzów. Każdy z tych wodzów wystawił „drużynę” tysiąca drużynników pod głosowanie powszechne. Co przeciętnemu wyborcy mówią te bilbordy, z buziami ludzi, na których przecież nie będzie mógł oddać głosu? Myślę, że mówią dokładnie tyle: głosuj na kogo chcesz z tego tysiąca! Nam to za jedno, bylebyś krzyżyk postawił przy naszej partii! Nam bez różnicy czy wejdzie do Sejmu pierwszy z listy, drugi czy ostatni. Nasze chłopaki (i dziewczyny!) okropnie się żarły o to, kto będzie na pierwszym a kto na innym miejscu. To był prawdziwy bój, któremu , jako arbitrzy, przyglądaliśmy się z rozbawieniem. Obojętnie, kto wejdzie: w Sejmie i tak będzie zaraz „ruki pa szwam” i będą robili to, czego od nich oczekujemy.

 

Najbliższe wybory zostały już rozstrzygnięte i na ich wynik nie wpłyną teatralne pomysły podróżnicze sztabów wyborczych i inne jasełka. Status quo zostanie zachowane. Może PO straci z 20 mandatów, może 20 mandatów zyska SLD i PSL. Niczego to nie zmieni. Może faktycznie nowa koalicja wysunie na premiera najbardziej sprawdzonego polskiego demokratę, Aleksandra Kwaśniewskiego. Wszystko będzie jak było.

 

Odnowić i uzdrowić polską politykę i polską scenę polityczną może tylko przywrócenie prawa kandydowania do Sejmu wszystkim Polakom i wybory w małych, jednomandatowych okręgach wyborczych. Może ta prawda przebije się wreszcie, z po raz kolejny obtłuczonej sempiterny, do głów ambitnych aspirantów do gry na scenie politycznej.

Strona Ruchu JOW Pomóż wprowadzić JOW

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Polityka