Jacek Kobus Jacek Kobus
344
BLOG

Smoki i wilkołaki

Jacek Kobus Jacek Kobus Kultura Obserwuj notkę 2

Trudno, żeby w dzień święty zmuszać mózg do jakichś wygibasów. Będzie zatem zasadniczo rozrywkowo, choć nie bez refleksji - o lekturach, zresztą lekkich i odmóżdżających, którym się ostatnio oddawałem.

Połknąłem w półtorej doby pierwszy tom "Tańca ze smokami" - teoretycznie po "Nawałnicy mieczy" idzie "Uczta dla wron", której w bibliotece nie było, bo jest "w czytaniu", ale na szczęście doczytałem wcześniej, że dwie kolejne części nie dzielą się chronologicznie, tylko geograficznie, więc wszystko jedno, od której zacznę. Zresztą, "Tańca ze smokami" też był dostępny tylko tom pierwszy. Znakiem tego: czyta młodzież..!

 
No i przyznać muszę, że po tym pierwszym tomie, lekko jestem w kropce. Pojawiają się pewne nowe tropy. Dymiące Morze to nic innego jak zalana częściowo wodą kaldera pozostała po wybuchu superwulkanu. Może to tłumaczyć cywilizacyjną stagnację tego świata (w wyniku wybuchu tego superwulkanu zagładzie uległo imperium rządzące wcześniej większością wschodniego kontynentu...). Od biedy może tłumaczyć także i owe "długie zimy" - ale jest to tłumaczenie mocno naciągane, boż taka "zima powulkaniczna" obfituje w dość charakterystyczne cechy, w rodzaju kwaśnych deszczy, opadów pyłu  i temu podobnych. Próżno o tych fenomenach szukać (na razie przynajmniej...) wzmianki!
 
Nieposłuszeństwo smoków zdaje się wskazywać cel, któremu ostatecznie posłużą umiejętności Starków. Może to być jednak, tak samo jak z tym superwulkanem - tylko mylenie tropów bo, Dalibóg, tak wiele grzybków w tym barszczu, że nie na jedno, a na kilka różnych rozwiązań całej zagadki by tego wystarczyło. Wspomnienia czerwonej kapłanki z wczesnego dzieciństwa, ten "obiekt numer siedem" - to jak na razie pierwszy trop wskazujący, że faktycznie możliwe jest rozwiązanie w stylu "hard sf". Nie ma rady: trzeba czytać (w sumie trzy opasłe tomy mi jeszcze zostały...) - i czekać cierpliwie na dalszy ciąg, choć pewnie zdążę wyłysieć do reszty, nim autor skończy go pisać, o ile w ogóle zdoła...
 
 
Przeczytałem też jeszcze jedną książkę z tego samego gatunku. Mianowicie "Wilczy amulet" - ciąg dalszy (zresztą nader luźno z częścią pierwszą powiązany...) "Wilczego miotu". Rzecz dzieje się zasadniczo w państwie krzyżackim, w XIII i XIV wieku i tyczy się najpierw próby wykorzystania, a potem buntu i eksterminacji przez Zakon ni mniej, ni więcej, a - wilkołaków.
 
Pierwsza powieść z tego cyklu, którą przeczytałem dość już dawno, wcale mi się podobała: wprawdzie jest to tłumaczenie z angielskiego, autor podpisuje się na okładce nazwiskiem "Swann", ale - prawie jak w polskiej literaturze tego rodzaju - poza samymi tylko wilkołakami, twardo trzyma się realizmu. Jest to przyjemne. Szczególnie przyjemne jest pokazanie typowego dla średniowiecza racjonalizmu (wbrew obiegowym mitom prawdziwie "gotycką" epoką był dopiero romantyzm i tam trzeba szukać wszystkich tych złogów irracjonalizmu, które odruchowo skłonni jesteśmy rzutować w przeszłość...).
 
Autor (lub tłumacz - tego się nie wie, póki się nie skonfrontuje obu wersji językowych) uwspółcześnia co prawda miary czasu i przestrzeni (i to na kilometry, a nie na mile - co już wtedy powinno mi nasunąć niejakie podejrzenia...), no i oczywiście język - ale taki zabieg tylko ułatwia lekturę, nie ma się zatem o co obrażać.
 
 
Natomiast gdzieś tak od połowy "Wilczego amuletu" czytało mi się to z rosnącym zdumieniem. Akcja przenosi się z Prus na Mazowsze. W pogoni za uciekającym przed "wolfjaegerami" wilkołakiem oczywiście. Mamy całą masę złych Niemców i jednego dobrego (ale z południa, z Norymbergi...). No i parę wilkołaków. Co ważne: w przeciwieństwie do tych z części pierwszej, bynajmniej nie stanowiących jakiegoś "komanda śmierci", szkolonego przez doświadczonych wojowników do roli komandosów, rozpirzających od środka pruskie gródki! Wilkołak męski jest "naturszczykiem", który wprawdzie zabija chętnie i często, ale sam się wszystkiego własnym doświadczeniem nauczył - a wilkołak żeński to w ogóle bardzo długo nie wie, że jest wilkołakiem, a kiedy się o tym dowiaduje, na żadne szkolenie nie ma już czasu, wchodzi do walki z marszu.
 
Mimo to, skuteczność w walce z wytrenowanymi specjalnie do poskramiania takich właśnie stworów rycerzami Zakonu - jest chyba nawet większa niż w części pierwszej. Już po tym widać, że autora zaczyna ponosić.
 
Przez chwilę pozostawałem jednak w mocy słodkiego złudzenia, że pisał to jakiś pragnący sobie dorobić mediewista z Cambridge lub Oxfordu (w końcu - mają tam niezłych mediewistów...) - a ponosi go, bo tak się zwykle dzieje w drugich częściach. Parę drobnych błędów, w rodzaju osadzenia w peryferyjnym gródku o fikcyjnej chyba nazwie Narew (byłażby to ta Narew w województwie podlaskim, gdzie do tej pory więcej mieszka Białorusinów niż Polaków..? Niemożliwe...) AŻ wojewody, gdy mógł tam rządzić co najwyżej jakiś komes, albo i to nie - i przecenienie (chyba) rozmiarów Warszawy A.D. 1353 - tylko dodawało całej opowieści uroku.
 
Skąd jednak na takim zadupiu rycerz który biegle włada w mowie i PIŚMIE zarówno niemieckim, jak i łaciną - które to umiejętności okazują się kluczowe dla rozwiązania akcji..? Żeby to jeszcze był ksiądz kapelan, ale rycerz..? No, poniosło autora, poniosło...
 
Wszystkie moje złudzenia rozwiało zakończenie. Otóż - zdradzam puentę bez wstydu, bo lektury, prawdę powiedziawszy, nie polecam - Krzyżacy przez ponad 100 lat traktowali wilkołaki, w zależności od swoich potrzeb i możliwości albo jako zwierzęta - całkowicie naturalne, podatne na tresurę i nadające się do wykorzystania tak samo jak konie czy psy - albo jako demony, które trzeba co prędzej zniszczyć, w żadne rozhowory się nie wdając (co było przejawem ostrożności, bo pociągnięte za język, mogłyby zdradzić przykre bardzo tajemnice Zakonu...).
 
Tymczasem ów dzielny mazowiecki rycerz, biegle władający niemieckim i łaciną w mowie i w piśmie, zapoznawszy się z dokumentacją (by nie rzec wręcz: "instrukcją obsługi"...), którą komtur konwentu "wolfjaegerów" wozi wszędzie ze sobą i zostawia beztrosko na wierzchu idąc na ucztę - tudzież poznawszy w praktyce egzemplarz "dobrego" wilkołaka, zresztą żeński - nie tylko potrafi sobie wszystkie te, jakże nowe i skomplikowane informacje w lot przyswoić, ale też - zdobywa się na rewolucyjną zupełnie innowację (zapewne kierując się przyrodzoną wszystkim Lechitom dobrocią serca i nadzwyczajną inteligencją...). Wychodzi bowiem poza alternatywę "zwierzęta lub demony" - i otwartym tekstem proklamuje wilkołaki ludźmi...
 
No - klękajcie narody..! Gdyby to nie była ostatnia kartka, zacząłbym się spodziewać Juranda ze Spychowa na następnej stronie...
 
Coś takiego mógł napisać tylko Polak. No i faktycznie: na okładce podpisany jest, jako się rzekło, "S.A. Swann", książkę przełożył Marek Pawelec, ale już copyright należy do niejakiego "Stevena Swiniarskiego". I wszystko jasne..!
 
W tym miejscu pora na zakończenie. Zakończenie będzie podwójne, bo wszystko to dwie ogólniejszej natury nasunęło mi refleksję.
 
Refleksja pierwsza, nieco poważniejsza, choć proszę mnie nie cytować, bo wszystko co dziś piszę, dla rozrywki jeno piszę, a nie w innym celu. Otóż - chodzi o nasz stosunek do kultury anglosaskiej i Anglosasów jako takich. Rzecz jest o tyle aktualna, że przecież mnóstwo Polaków mieszkało i mieszka w obu głównych anglosaskich imperiach, to jest w USA i na Wyspach Mglistych - i mało kto nie ma krewnych w jednym lub drugim z tych krajów (a jest owa emigracja na Wyspy Mgliste przy tym świeża - i wciąż jeszcze żywe utrzymuje kontakty ze "Starym Krajem"...).
 
Rzecz jest nie tylko aktualna, ale też - w najwyższym stopniu emocjonalna. Po czym to poznajemy? Po tym mianowicie, że coraz częściej napotykam w internecie na bardzo skrajne, a z wielką pewnością siebie głoszone opinie na ten temat.
 
Już naprawdę nie pamiętam gdzie, ale całkiem niedawno - rzuciła mi się w oczy żarliwa apologia anglosaskiej kultury, z nie mniej żarliwym przeświadczeniem o wielkiej zbieżności owej kultury z kulturą polską.
 
 
Panie i Panowie! Nie idźmy tą drogą! Nie idźmy tą drogą, powiadam Wam - bo nigdzie nas ona nie zaprowadzi...
 
To, że Brytyjczycy co najmniej od Wielkiej Wojny Północnej (tej z Karolem XII i Piotrem I) robili co mogli, żeby Europa miała zajęcie sama ze sobą i nie przeszkadzała im na "błękitnych wodach" oceanów - to jest oczywista oczywistość. Że przez cały praktycznie wiek XIX fundamentem równowagi europejskiej był fakt podziału Polski i że takie "zajęcie" dostarczali zwłaszcza Rosjanom bardzo często właśnie Polacy? To też jest oczywista oczywistość. I nie ma się na co obrażać. Pusztuni mieli gorzej - dokładnie z tego samego powodu...
 
Z drugiej zaś strony - proszę mi powiedzieć, co niby takiego wynikło z faktu, że co któryś tam Amerykanin jest z pochodzenia Polakiem..? Naprawdę proszę - bo ja, jakoś, niczego takiego nie dostrzegam!
 
I nie wydaje mi się, żeby DLA POLSKI cokolwiek mogło wyniknąć teraz lub w przyszłości pozytywnego z faktu, że iluś tam młodych Polaków wyjechało na Wyspy Mgliste (większość z nich zapewne tam już zostanie i z czasem - wtopią się w otoczenie...). Ot - poprawili sobie ludzie stopę życiową. No i zmniejszyli tempo wzrostu cen mieszkań w Warszawie...
 
Druga refleksja jest już całkiem niepoważna i rozrywkowa. Jak znowu ktoś się będzie dopytywał, czy ja na serio piszę - jak Boga kocham, w zęby dam! Przynajmniej - wirtualnie!
 
Otóż, Panie i Panowie - po głębokim namyśle dochodzę do wniosku, że smoki są o wiele bardziej prawdopodobne i realistyczne niż wilkołaki!
 
Był kiedyś numer "Nowej Fantastyki" poświęcony smokom i były tam szczegółowe wyliczenia pokazujące, jak musiałby smok być zbudowany, żeby latał i ział ogniem. Ogólnie - bydlę nie miało wielkich szans zaistnieć w toku naturalnej ewolucji, ale przynajmniej - praw fizyki nie gwałci. Nie bardziej niż trzmiel, który też teoretycznie latać nie powinien - a lata.
 
Ale wilkołaki..? Wprost nie jest to u "Swanna" napisane, ale po pierwsze - prawie na pewno gwałcą prawo zachowania masy. To znaczy - wilkołak w postaci wilka ma dużo większą masę niż w postaci człowieka - a nic w opisie procesu przemiany nie wskazuje na to, aby brakującą materię pobierał z otoczenia, względnie do otoczenia ją oddawał..!
 
 
Skąd o tym wnioskuję..? W obu powieściach występują wilkołaczyce. Które, w postaci ludzkiej, nie są bynajmniej jakimiś olbrzymkami. Ta z pierwszej części jest wprost opisana jako piękność - jak chodzi o tę z części drugiej, zdania są podzielone, ale o jakiejś jej szczególnej wybujałości lub obfitości cielesnej też nie ma mowy.
 
Zarówno w wieku XIII czy XIV (kiedy dzieje się akcja obu powieści, o których mowa), jak i współcześnie - trudno bardzo uznać za piękność (czy nawet - mieć co do tego jakieś wątpliwości...) kobietę, którą łatwiej przeskoczyć niż obejść. To nie są czasy Rubensa..! Przynajmniej - sądząc po rzeźbach i malowidłach z epoki...
 
Ile może ważyć piękna, tj. dość szczupła i proporcjonalna kobieta - pamiętając o tym, że ludzie w średniowieczu byli sporo niżsi niż obecnie? 50 - 60 kg to jest maksimum. No dobra - jeśli pominąć ową różnicę we wzroście ludzi średniowiecznych i współczesnych, to wysoka kobieta może być uznana za piękną nawet, gdy waży trochę ponad 80 kg...
 
Otóż tyle to waży całkiem normalny wilk. 80-kilogramowy byłby już dużym, może nawet uderzająco dużym basiorem, 50 kg to normalna waga zwykłej wadery. Nic jednak, co by wyglądało jakoś szczególnie imponująco czy nienaturalnie..!
 
Tymczasem autor każe swoim wilkołakom przewyższać wzrostem zwykłego wilka prawie dwa razy (stojąc na czterech łapach sięgają dorosłemu człowiekowi do połowy piersi...). Każe im też rzucać tęgimi wojami jedną łapą i przegryzać szyję łosia jednym kłapnięciem paszczy.
 
Pamiątając o tym zwłaszcza, że w drugiej części (jak już wspomniałem wyżej), to nie jest żaden wilkołaczy "Bruce Lee karate mistrz" - rzecz całkowicie nieprawdopodobna przy tak małej masie..!
 
No i sam proces przemiany. Takie coś - wymaga zużycia olbrzymiej ilości energii. Nie mam kompetencji by obliczać jak wielkiej - ale w ciemno zgaduję, że normalna, białkowa przemiana materii takich ilości energii w tak krótkim czasie wyzwolić nie jest w stanie. A jeśli wyzwoli - to powstałego w ten sposób ciepła nie odprowadzi na zewnątrz bez szkody dla samego siebie.
 
Tak więc - żadnych marzeń, Panie i Panowie..! Smoki tak - wilkołaki nie. Wilkołaki nie są możliwe...
Jacek Kobus
O mnie Jacek Kobus

bloguję od 2009 roku, piszę od 1990 - i ciągle nie brak mi nowych pomysłów...

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Kultura