kaminskainen kaminskainen
618
BLOG

Dorwał ja zielska, dokopał...

kaminskainen kaminskainen Rozmaitości Obserwuj notkę 7

Kolejna wyprawa na nadodrzańskie zielsko miała miejsce w czwartek. Teren niby tuż za centrum, skraj miasta - ale już wiejsko-sielski, zaczynają się stadniny, tereny wodonośne (chronione i czyste), stadniny koni itd. Sam nie byłem pewien, po co dokładnie idę - uznałem, że przyda się i korzeń łopianu, i kłącze lepiężnika jakieś się ukopie o ile się trafi, choć pora zbioru nie jest optymalna. No tak - ogólnie wyprawa była pod znakiem korzenia - prócz tradycyjnej, płóciennej torby na zioła niosłem ze sobą wieszany na ramię, wiklinowy koszyk "muszkarski" (w górach się takie kupowało kiedyś - to bardzo stary koszyk dostany na dobry start przygody z muchą) zdatny na korzenie (które planowałem zaraz po wykopaniu myć w rzece - więc mokre, brudnawe, do siatki - no nie bardzo...) - a w nim nóż i rękawiczki ogrodnicze, tzw. wampirki. Do kompletu saperka.

Zaparkowałem w brukowanym przejeździe prowadzącym z ulicy Na Grobli do takiej jakiejś rezydencji nad Oławą - nie wiem co to jest, ale dość imponujące jako miejsce zamieszkania (w każdym razie tabliczek brak - znaczy prywatne). Jest tam zaraz ciekawa łąka o jakby podmokławym charakterze, gdzie jest trochę przyciągających uwagę roślinek; z tych które na pierwszy rzut kojarzę - dziki chrzan, barszcz zwyczajny (ładne okazy), wyki... Dalej jest płot, gdzie mam wymarzone wprost stanowisko tej ostatniej, i właśnie płotowej (wyka płotowa, Vicia sepium). Rezygnuję jednak z niszczenia barszczy, czy też ich życiowego dorobku z postaci "żywych" jeszcze owoców (ponoć świetne na nalewkę) - i wędruję w stronę Odry, poczynając od pięknie utrzymanej łąki, na której pasą się konie. Nie weszła tam jeszcze nawłoć kanadyjska, ekspansywna jak jasna cholera - a może to konie nie pozwalają jej tam wybujać? - bo w pobliżu są już całe łąki tych chabazi, skądinąd niebrzydkich - a tam wcale a wcale, a wręcz tylko cieszące zawsze me oko, zwarte grupki wrotyczu (jeśli chodzi o wysokie i żółte).

Tych jednak już nie zbieram, mam zapasik wotyczowych mrożonek, suszków i przetworów - więc nie potrzebuję, pogadamy wiosną, z młodymi listkami i kwiatami. Ale trafiam na spłachetka krwawnika, a właśnie się tym zielskiem nieco "podjarałem", więc decyduję się narwać (naciąć) większą ilość samych baldaszków kwiatowych - w domu przeprowadziłem później selekcję i z najładniejszych zrobiłem małą porcyjkę intraktu, a te takie sobie zostaną do celów kąpielowych, bo krwawnik, wydaje się, ma taki atopowo-łuszczycowy potencjał. Więcej nad tym zielem popracujemy, oczywiście, wiosną.

Idę dalej, ku Odrze, mijając ładne ostrożenie i dywaniki pięciornika (którego jednak nie zbieram - mam w zamrażarze próbkę ziela, a i kupiłem torebkę suchego kłącza zasobnego w garbnik - podobnie, jak zwykła herbata). Nad samą rzeką wegetacja, a jakże, bójna i zróżnicowana - ale nie ma tego, czego szukam, czyli wielkich liści, łopuchów i lepiechów (czyli lepiężników - choć to moje określenie mylące, bo "lepiech" to ludowa nazwa... tataraku). W końcu brzeg łąkowy przechodzi w drzewny, zacieniony - i zmienia się wszystek zielsko pod nogami - mamy glistnika, gęsto ściele się cenny leczniczo, ale chroniony prawem kopytnik - no i w końcu trafia się godny wykopania łopian. Korzeń ma spory i poskręcany - leży teraz w lodówce złamany na pół i czeka na decyzję. Trafiło się też stanowisko z paroma "himalajskimi" niecierpkami gruczołowatymi - zebrałem szczyty roślin z owocami i kwiatami.

I tak doszedłem aż do bazy WOPR ze zdziwieniem konstatując, że unieszkodliwione poprzednio stanowisko lepiężnika było chyba jedynym na tym parusetmetrowym odcinku brzegu rzeki... Dziwne, bo zwykle te lepiechy, zwane równie błędnie łopuchami, tworzą zwarte skupiska, charakteryzujące skądinąd nadrzeczne tzw. ziołorośla. Ale tam w końcu niespodzianka i danie główne - Panie i Panowie, mamy rdestowca! Rdestowiec ostrokończysty, japoński - czy też rdestówka, rdest japoński. Roślina ozdobna, zawleczona, ekspansywna, niepożądana, w wielu krajach tępiona - i cenna w fitoterapii. Cuda o niej opowiadają, także o piekielnych mękach z pozyskiwaniem surowca, to jest zdrewniałego kłącza z korzeniem. Roślina ta mianowicie wygląda z daleka na krzew, ale przy bliższym oglądzie widzimy wychodzący z jednego miejsca w ziemi pęk pustych, łamliwych łodyg, nie przypominających "małego drzewa" którym jest krzew. Jest to więc ogromna bylina, roślina zielna.

"Robiłem to" pierwszy raz i choć, przyznaję, jest to ciężka fizyczna robota - to samo pozyskanie surowca nie jest aż tak trudne. Wystarczy "podważyć" saperką wybrany pęd a następnie pociągnąć za łodygę - obłamuje się w ten sposób kłącze, ale też kawał się jednak wyciąga, a pozostałą w ziemi część można po trochu wydłubywać, ale nie trzeba - bo obok mamy kolejne pędy do podważania. Po wyrwaniu takiego kawała kłączowo-korzeniowego "mięsa" obcinam saperką pustą łodygę, zostawiając odcinek ok. 20-30 cm służący jako "trzymadło" przy wstępnym czyszczeniu surowca w rzece (zaleca się to robić zaraz po wykopaniu - jak zawsze w przypadku podziemnych części roślin). No i tu zaczynają się schody, przy tym czyszczeniu. Szczegółów nie będę opisywał - w każdym razie rzecz z konieczności rozkłada się na etapy, z końcowymi przeprowadzanymi już w domu.

Dalsza część tej gehenny to łupanie tych bulwo-badyli na drobne kawałki. Działa nóż zapalczywie uderzany młotkiem, oczywiście na tęgiej desce do krojenia. Potem mielenie w maszynce - jakoś tam szło po kawałeczku, ale byłem nie dość ostrożny i poszedł plastikowy element "sprzęgiełka" łączącego ślimak z napędem maszynki - więc co namieliłem to poszło na przygotowanie kąpieli, do której dodałem sporo glistnika i korzeń pokrzywy. Efekty ocenimy jutro, zawsze kolejny dzień przynosi odpowiedź. A resztę łupków i jeszcze nieruszonych kawałków tego twardego, żółtego i wonnego "dżewa" rozwalę jutro młotkiem, na dworze. Samym młotkiem - po rozdrobnieniu nim surowca (z pomocą noża, no tak) - będę te drobiny grubości, powiedzmy, palca, dalej rozwalał młotkiem - ale, uwaga, po włożeniu ich do płóciennego woreczka (skarpeta? torba? - się okaże). Potem się zamrozi.

Oczywiście są to materiały na kąpiele - bo rdestowiec ma ogromne zdolności do absorbowania zanieczyszczeń z gleby, więc do zastosowania wewnętrznego trzeba go pozyskiwać w terenie absolutnie pewnym - najlepiej co najmniej z paręnaście kilometrów od najbliższych miast, fabryk itd. Do krótkiego kontaktu "na skórę" - wystarczy jakikolwiek teren "ładny" tj. inny niż miejski bądź okalający np. składowisko odpadów komunalnych. Wstępnie więc temat rdestowca rozpoznałem i dobrze wiem, czego mi brakuje, by radzić z nim sobie w pełni profesjonalnie. Tęgiej maczety pozwalającej ciąć te badyle jednym ciachnięciem (może w końcu sobie kupię?) - i szczotki drucianej, raczej miękkiej, mosiężnej - do czyszczenia ich jeszcze na miejscu, w rzece. W domu już tylko kosmetyka i obróbka końcowa.

Ozdobą wyprawy były jednak korzenie jaskółczego ziela, których wcześniej nigdy nie oglądałem ze względu na ostrożność i szacunek należny tej niezwykłej roślinie. To znaczy dawniej zalecano go zbierać, bo ma mieć większą moc od ziela (choć Różański podaje, że najwięcej substancji czynnych zawierają mimo wszystko niedojrzałe owoce - a on często powołuje się na badania własne), ale w ostatnich latach obserwuje się ponoć zanikanie stanowisk glistnika, więc zbierania korzenia się nie zaleca jako że wiąże się to ze zniszczeniem całej rośliny. Ja jednak pozyskałem korzenie od przypadkowych "jaskółek", które uchowały się w cienistym gąszczu rdestowca. Ten ostatni jest bardzo ekspansywny i "nieprzyjemny" dla innych roślin, tworząc z czasem gęste, jednogatunkowe łany. Sam widziałem - nic innego się w nich nie utrzyma. Te glistniki zatem jeszcze tam były - więc była to okazja do pozyskania paru korzeni i... obejrzenia ich sobie - bez narażania się na drobny choćby wyrzut sumienia.

Jest więc ten korzeń grubawy, wąsaty i porozgałęziany, choć w gruncie rzeczy niewielki. Zapach charakterystyczny, niezbyt przyjemny; sama jego "substancja" przy rozłamywaniu czy krojeniu przypomina nieco bardziej łykowatego grzyba - być może głównie z powodu podobieństwa do mleczaja rydza, grzyba wspaniałego, który również wydziela po przecięciu pomarańczowe mleczko. Skwapliwie tę garstuchnę korzonków wykorzystałem, nastawiając intrakt ze świeżego, rozdrobnionego surowca. Wcale nie tak znów małą porcję - bo zalecana proporcja to 1:5 (surowiec do alkoholu). Już dziś, zaledwie po dobie od zalania, urzekają mnie właściwości tego płynu - zdaje się być brązowy, ale ten brąz to wyższy stopień żółci, jej zagęszczenie - co dobitnie pokazuje ostro żółtopomarańczowy odcień widoczny w cieńkim filmie cieczy spływającej po ściance słoja. Będzie to, po odstaniu i przefiltrowaniu, wspaniały preparat o wielkiej mocy.

"Radykał, ale sympatyczny" (z filmu) Szczerzy przyjaciele wolności są niezmiennie czymś wyjątkowym. (Lord Acton)

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Rozmaitości