"Sami Swoi", reż. Sylwester Chęciński
"Sami Swoi", reż. Sylwester Chęciński
Robert Kawosz Robert Kawosz
60
BLOG

(Opowiadanie) Niesnaski sąsiedzkie

Robert Kawosz Robert Kawosz Społeczeństwo Obserwuj notkę 0
- I czego tak zęby szczerzysz, złodzieju?! - usłyszałem podpity głos dziadka zza rogu.

Zacząłem biec, żeby zobaczyć, co się dzieje. Wiedziałem, że dziadek nie potrzebuje pomocy, ale naszemu sąsiadowi by się pewnie przydała. Kiedy dotarłem do mojej ulicy, zobaczyłem, że dziadek jest przy bramie wjazdowej Mullerów, ale na szczęście idzie już z powrotem. Mimo to nie przestałem biec. Chciałem się upewnić, że nie zawróci nagle. Było to mało prawdopodobne – po tylu razach potrafiłem rozszyfrować jego nastroje – ale wolałem nie ryzykować. Był naburmuszony i nic więcej nie mówił. Widocznie wyrzucił już z siebie, co miał do powiedzenia. Rozważyłem, czy powinienem go poprowadzić, ale nie był aż tak pijany.

Spojrzałem na sąsiada nieśmiało. Skinąłem głową w geście bardziej przepraszającym niż powitalnym. Odpowiedział mi uniesioną ręką i zakłopotanym uśmiechem. „Jak to dobrze, że jest czwartek!” - pomyślałem. - „Może trochę zapomni o całym wydarzeniu zanim przyjdę do niego do pracy.”

Kiedy weszliśmy do domu i zamknęły się za nami drzwi, westchnąłem do siebie.

- Co tym razem? - zapytałem.
- Miałem dosyć tego ich jazgotu.
- Muzyki?

Dziadek prychnął i skorygował:
 
- To nie jest muzyka, tylko jakiś jazgot.

Mogłem usłyszeć dźwięki radia dobiegające zza płotu. Nie były szczególnie głośne - po prostu wyraźnie słyszalne jeśli i u nas, i u nich były otwarte okna.    

- I dlatego uznałeś go za złodzieja? - zapytałem z przekąsem.
- A to jest osobna kwestia. – Dziadek znowu się ożywił i podniósł ton głosu. - Ty wiesz, skąd oni to wszystko mają? Od nas! Od nas! Zabrali i tyle. Biżuterię twojej prababci, obrazy i broń pradziadka – wszystko zabrali! I automobil! Pierwszy automobil w miasteczku! Wszystko wzięli, jak swoje. Wiesz?!

Wiedziałem. A przynajmniej wiedziałem, że dziadek tak uważa. I wiedziałem też, że nie ma sensu  z nim o tym rozmawiać. Przez ostatnich parę lat często słyszałem podobne tyrady.


W weekend zrobiłem sobie przerwę od komputera – głównie od gier  – wsiadłem na rower i spotkałem się z dwójką kolegów na piwo. Nie wspomniałem im o problemach z dziadkiem, ani tego dnia, ani nigdy wcześniej. Dobrze się znałem z Andrzejem i Jurkiem i ufałem im, ale w głębi czułem, że jeśli zwierzę się im, to prędzej czy później wygadam się też komuś innemu, a potem wieść się rozniesie. To było dla mnie zbyt wstydliwe. Jakim cudem wieść jeszcze się nie rozeszła, nie wiem. Zwłaszcza że dzieci pana Mullera – Karol i Julia – chodziły do tej samej szkoły co ja. Bardzo im byłem wdzięczny za ich dyskrecję.


Kiedy nadszedł wtorek – mój dzień pracy u Mullerów – od rana niepokoiłem się, na ile niezręczna będzie atmosfera.

Zawsze czułem się trochę nieswojo pracując u nich. Przede wszystkim dlatego, że byłem właściwie pracownikiem fizycznym – nie ma co owijać w bawełnę – u moich niemal rówieśników ze szkoły. Fakt, że pracodawcą był ich ojciec niewiele tu zmieniał. Na szczęście żadne z rodzeństwa nie robiło z tym problemów w szkole. Myślę, że rozumieli moje położenie: Nie miałem wpływu na to, skąd pochodzę i ile mam pieniędzy. Skoro pojawiła się okazja zarobić trochę ekstra, powinienem z niej skorzystać. Wiele słyszałem o tym, jak okrutni bywają nastolatkowie, ale w naszym przypadku było wręcz przeciwnie. Na szczęście. A nawet jeśli zdarzały im się jakieś niewybredne uwagi, to obracaliśmy się w zupełnie innych kręgach i ja i moi znajomi nie mieliśmy jak o tym usłyszeć.

Drugim powodem mojego onieśmielenia była różnica między naszymi domami – ich okazałą posiadłością i moim żałosnym domkiem. Już z daleka było widać, że Mullerom się powodzi.  Brukowany podjazd prowadził od bramy do drzwi podwójnego garażu, ciągnąc się pomiędzy zadbanymi młodymi drzewkami wyrastającymi gdzieniegdzie z równo przystrzyżonego trawnika. Wokół garażu rozpościerał się budynek na tyle duży, że z łatwością można by go podzielić na dwa domy jednorodzinne. Ta konstrukcja wyróżniała się nie tylko na tle naszego parterowego, szarego domu z pęknięciami w ścianach, ale też na tle otoczenia: Po przeciwnej stronie ulicy był staw, dziko zarastający na brzegach niskimi, kłującymi krzakami. Na tyłach domów zaś ciągnęły się niezagospodarowane łąki.

Mullerom jakoś udawało się zapełnić cały dom, pomimo że było ich tylko czworo. I tu właśnie pojawiła się okazja, żebym mógł trochę dorobić: Bardzo często potrzebowali, żeby jakieś sprzęty przenieść z jednego pokoju do drugiego. Zwłaszcza te należące do Karola, który regularnie podejmował nowe hobby. Kiedy jedno zajęcie mu się nudziło, przeznaczona do niego pracownia popadała w nieład  i prędzej czy później trzeba ją było porządkować. Właściwie to jego pomieszczenia zawsze popadały w nieład, niezależnie czy ich używał, czy nie. Oprócz roli tragarza i sprzątacza, przypadały mi czasami też inne zajęcia. Na przykład już niedługo, kiedy wiosna nadejdzie w pełni, przyjdzie mi wcielić się w ogrodnika, a właściwie to po prostu operatora kosiarki.

Niepotrzebnie martwiłem się o napięcie między nami tego popołudnia.

- Ty to ty, a twój dziadek to twój dziadek – skwitował krótko pan Marcin.

Jakby na potwierdzenie tej postawy, kiedy miałem już iść do siebie i zakładałem buty, zagaił:

- Kojarzysz nasz domek nad jeziorem Leszczykowskim?
- Yhy – przytaknąłem.
- Jeśli chcesz, możesz z niego skorzystać w ten weekend. Możesz też kogoś zaprosić.
- Naprawdę? Dziękuję. - Byłem zaskoczony tą szczodrością. - Bardzo chętnie. Właśnie zastanawiałem się ostatnio, gdzie byśmy mogli się wybrać z Anią.
- Cieszę się. - Sąsiad uśmiechnął się. - Tylko pewnie będzie wymagał trochę sprzątania. Karol był tam w sobotę z kolegami i nie wiem, w jakim stanie go zostawił.
- Nie ma problemu.


Kiedy wróciłem do domu i zdjąłem kurtkę i buty, zobaczyłem dziadka stojącego w oknie.

- Patrz jak jedzie, zasraniec – powiedział.
- Kto? - zapytałem, chociaż powinienem był puścić tę uwagę mimo uszu.
- Lebiediew, a kto?! Wozi się takimi wozami, a mieszka jak w chlewie, zasrana onuca. Dzieciom byś swoim jakieś warunki zapewnił! - dziadek zaczął krzyczeć do okna, chociaż sąsiad nie mógł go usłyszeć. - I o moje dzieci byś zadbał, złodzieju! Dzieciokradzie! - przy tych ostatnich słowach głos mu się zaczął łamać. Wiedziałem, że powstrzymuje łzy. - Skurwysynu.

Podszedłem do dziadka, objąłem i kiedy nie poczułem oporu, przytuliłem. Oczy mi się zaszkliły, bardziej z żalu nad cierpieniem dziadka niż od oparów alkoholu, które po tych krzykach wypełniały przestrzeń wokół niego.

- Dziadku, ja jestem przy tobie. I mnie nikt nie zabierze.

Po chwili zawahania zaryzykowałem odrobinę rozsądku:

- I w ogóle nikt nikogo nie porywał. Przecież rodzice zginęli w wypadku. Pamiętasz, że jeszcze kilka lat temu sam tak mówiłeś? Jak jeszcze do niedawna sam nie wierzyłeś w żadne porwanie?

Nie wiem, co mnie podkusiło, żeby próbować z nim polemizować, kiedy był w takim stanie. Dziadek gwałtownie odstąpił ode mnie na krok i odwrócił się w moją stronę.

- Nie wierzyłeś! - krzyknął przedrzeźniając mnie. - Wierzyłeś! - Ten krzyk był tak potężny, że musiał nabrać powietrza. Mnie znowu owionęła woń jego miętowej nalewki. Zaraz po tym jednak pohamował się i zaczął mówić normalnym głosem. - Zawsze pamiętałem, co mi zrobił. Co nam zrobił, naszej rodzinie. Jak zabierał malutkie dzieci. I z uśmiechem na tej tępej mordzie – dziadek wypowiedział „r” w słowie „morda” o wiele wyraźniej niż potrzeba - mówił, że to jego. Jak niby mógłbym zapomnieć ten uśmiech? Babcia też nie mogła zapomnieć, dlatego… Skurwysyn.

Dziadek wziął parę oddechów, próbując się opanować. Nie przerywałem.

- Mówił, że ciebie też mi zabierze. Ty nie wiesz, jak tu było na tej ulicy. Nie pamiętasz. A ja miałem już tylko ciebie, Bercik. - Zawsze mnie nazywał Bercik albo Robercik, nigdy Robert, nawet kiedy już dawno wyrosłem z tych zdrobnień. - Nie mogłem cię stracić. Nie mogę. Nie dam. - Głos znowu mu się załamał.

Podszedłem do niego i objąłem. Nie mógł mówić – całą siłę poświęcał na powstrzymywanie płaczu.

- Dziadku, nikt mnie nie zabierze – powtórzyłem. - Mnie masz na pewno. Na zawsze.


W weekend tak jak zaplanowałem, spędziliśmy z Anią parę dni w zaciszu nad jeziorem. Bałagan po Karolu nie był aż tak straszny, jak się spodziewałem. Przyjechałem kilka godzin przed moją dziewczyną, żeby to ogarnąć i większość tego czasu miałem wolne dla siebie. Szkoda, że nie wziąłem jakiejś książki, ale w tak urokliwym miejscu i tak mi się nie dłużyło.


Kiedy znowu przyszedłem do pracy we wtorek, miałem przenieść jakieś rodzinne pamiątki z piwnicy do garażu. Zacząłem od paru rzeźb – uznałem, że powinienem się nimi zająć na samym początku, póki jestem wypoczęty i ryzyko ich uszkodzenia jest minimalne. Nie były ciężkie, ale dosyć nieporęczne. Potem przyszła pora na kartonowe pudła. Po kilku kursach do garażu ustawiłem stosik składający się z mniejszych pudełek. Gdy próbowałem je podnieść, najmniejsze pudełko z wierzchu upadło i wypadły z niego jakieś stare fotografie. Schyliłem się, żeby zapakować je z powrotem i zamarłem.

Zdjęcie, które pierwsze rzuciło mi się w oczy, wyglądało strasznie. Widniał na nim chłopak mniej więcej w moim wieku. Bez trudu rozpoznałem pana Mullera – twarz prawie się nie zmieniła przez te wszystkie lata. W ręce trzymał łańcuchy biegnące do dwóch innych ludzi i owijające się wokół ich szyi. Ale w przeciwieństwie do pana Marcina, ci dwoje nie uśmiechali się szeroko w stronę obiektywu. Mężczyzna i kobieta tulili się kurczowo do siebie. Patrzyli w stronę aparatu w zastraszonej pozie, pochylając głowy, ale unosząc oczy. Klęczeli na jakiejś małej drodze. Nie, to był podjazd. Podjazd tego domu!

Patrząc na ich twarze poczułem przechodzący mnie dreszcz. Odsunąłem to zdjęcie i skupiłem uwagę na kolejnym. Przedstawiało twarz tej samej kobiety z całkowicie obojętnym wyrazem. Wydawała mi się jakby znajoma. Po kolei przypomniałem sobie twarze każdego z Mullerów, ale tajemnicza postać nie była podobna do nikogo z nich.

Szybko przewertowałem pozostałe stare fotografie. Żadna więcej nie wydawała mi się znacząca – wyglądały jak zwykłe rodzinne pamiątki. Zapakowałem zdjęcia z powrotem do pudła i kontynuowałem pracę.

Kiedy skończyłem, pan Muller, jak zawsze, odprowadził mnie do drzwi. Gdy już złapałem za klamkę zawahałem się. Nie wiedziałem, czy powinienem zapytać go o to, co widziałem, czy może zachować to dla siebie.

- Coś się stało? - zapytał pan Marcin widząc, że zatrzymałem się w pół kroku.
- Jakby to…
- Mów śmiało.
- Widziałem dziwne zdjęcie w jednym z pudeł. Nie szperałem! - pospieszyłem z zapewnieniem. - Po prostu jedno pudełko mi upadło i niektóre zdjęcia się wysypały.
- Co było na tym zdjęciu? - gospodarz zapytał poważnym tonem.
- Pan… i jacyś inni ludzie. Pan się uśmiechał, a oni wyglądali na bardzo wystraszonych.

Mówiłem spokojnie, ale w myślach spanikowałem: „Po jaką cholerę wtykam w to nos? I dlaczego mówię o tym akurat jemu?!”

Pan Marcin westchnął, skierował spojrzenie w kąt przedpokoju w zamyśleniu i stał tak chwilę, zanim zaczął mówić.

- Żałuję, że to zobaczyłeś. To pamiątka po cierpieniu, którego wszyscy doświadczaliśmy tutaj dawno temu. Widzisz… zanim nabyłem ten dom, mieszkał tu niejaki Heinrich Furst, zły człowiek, okropny. Wszyscy marzyliśmy, żeby się go pozbyć, ale też wszyscy się go baliśmy. Robił z nami okropne rzeczy. - Pan Muller znowu się zapatrzył. Zmarszczył brwi, a po chwili potrząsnął głową, jakby chciał z niej wytrząsnąć złe wspomnienia. - Bardzo cię proszę, nie drąż tego tematu i nie rozdrapuj starych ran. Na samo wspomnienie bardzo mi ciężko.
- Przepraszam… Oczywiście – odpowiedziałem zawstydzony.
- I jeszcze jedno…
- Tak?
- Proszę cię, nie wspominaj o tym nikomu, a zwłaszcza Karolowi i Ani. Nie powinni dorastać obarczeni dawną rodzinną tragedią. Ty zresztą też nie.
- Oczywiście – szybko zapewniłem – nikomu nie powiem. I… przepraszam, że… - Nie wiedziałem, jak dokończyć.
- Nie przejmuj się. Nie mogłeś wiedzieć. - Pan Muller uśmiechnął się, choć widziałem, że był to wymuszony gest.

Chciałem dotrzymać słowa i puścić całą sprawę w niepamięć, ale nie mogłem wyprzeć z umysłu wspomnienia fotografii. Zwierzęcy strach w oczach dwójki nieznajomych nie dawał mi spokoju. Im bardziej próbowałem o tym nie myśleć, tym bardziej mnie to dręczyło.

Kilka dni później, kiedy dziadek i ja kończyliśmy kolację, nie mogłem się powstrzymać:

- Dziadku, słyszałeś coś o niejakim Furście?
- O kim? - zapytał dziadek z pełnymi ustami.
- Heinrich Furst. Słyszałeś o nim?

Dziadek położył sztućce i popatrzał na mnie.

- Dlaczego pytasz? Co o nim słyszałeś? - zainteresował się nagle.
- Podobno mieszkał gdzieś w tej okolicy. W sumie to nic nie wiem. Tylko tyle, że ludzie nie wspominają go dobrze.
- Ha! Fursta dobrze, jeszcze czego! Nawet dzieci się go wyparły, dlatego teraz są Mullerami, a nie Furstami.
- Co? - Teraz to ja popatrzałem na dziadka i zupełnie zapomniałem o jedzeniu.
- No bo Furst i Muller to jeden chuj. Jak ten stary już ledwie zipiał, Marcin zmienił nazwisko. Z Marcina Fursta zrobił się Marcin Muller.
- Mówisz, że pan Marcin jest synem Fursta? - Nie wiedziałem, czy mam w to wierzyć. A może to kolejna z wielu historii dziadka na temat znienawidzonych sąsiadów?
- No tak! Skurwysynowi łatwiej tak udawać, że – tutaj dziadek przybrał szyderczy ton – „co złego to nie ja, ja z tym nie miałem nic wspólnego, to ten tamten.”
- Dlaczego? Co takiego jego ojciec zrobił?
- Ten… skończyłeś już jeść? - Dziadek zaczął podnosić się od stołu i zbierać naczynia. - Nie interesuj się tym, nic dobrego z tego nie wyjdzie.

Dostałem tę instrukcję już drugi raz w ciągu kilku dni, i to z przeciwnych kierunków. Jeśli i dziadek, i sąsiad byli w jakiejś sprawie zgodni, to mądrze byłoby się do ich polecenia zastosować. Aczkolwiek teraz jeszcze ciężej było mi porzucić tę mroczną tajemnicę.

W drodze do kuchni dziadek zatrzymał się i na wpół odwrócił się w moją stronę mówiąc:

- A może zapytaj swojego szacownego pracodawcy. Ciekawe, na ile jemu będzie się chciało o tym mówić.

Tego nie mogłem zrobić, ale nie zamierzałem tego mówić dziadkowi. Nie chciałem go jeszcze bardziej rozstroić.


Przez kolejne kilka dni dziadek zdawał się pić jeszcze więcej niż zazwyczaj. Trudno było znosić jego towarzystwo w takim stanie. W domu było dla mnie za ciasno z nim i tymi wszystkimi wyimaginowanymi dziećmi, które rzekomo Lebiediew porwał albo z tymi wszystkimi gratami, które rzekomo Muller ukradł. Zaplanowałem więc spędzić cały weekend poza domem z Anią.

Prawie się udało, ale w niedzielę po południu Anka postanowiła, że chce się uczyć do sprawdzianu i musiałem wrócić wcześniej, niż planowałem.


Najwyraźniej dziadek również się mnie nie spodziewał. Kiedy tylko wszedłem do kuchni, zamurowało mnie. Na stole stała butelka, już opróżniona. Przy stole siedział dziadek. Łzy ciekły mu po policzkach. Jego oczy były zaczerwienione. Pochylał się nad wachlarzem zdjęć rozpostartych przed nim.

- Dziadku co się… - Nie zdążyłem dokończyć.

Dziadek w zaskoczeniu rzucił na mnie krótkie spojrzenie i zaczął pospiesznie zbierać fotografie. Podszedłem szybko, żeby je zobaczyć. Jedna z nich przykuła moje spojrzenie. Szybkim ruchem złapałem ją i przyjrzałem się z bliska. Nie było wątpliwości  - to ta sama kobieta, którą widziałem na zdjęciu u sąsiada.

- Dziadku, kto to jest? - zapytałem pokazując fotografię.

Dziadek przez chwilę zacisnął usta, jakby powziął postanowienie, że nie wypowie ani słowa. Nagle jednak zaniósł się niekontrolowanym szlochem, spuścił głowę i powiedział przez łzy:

- Twoja mama.

Czy to mogła być…? Teraz zrozumiałem, dlaczego wyglądała znajomo. To przez jej oczy. Takie same jak te, które każdego dnia widziałem przeglądając się w lustrze.

W głowie mi się zakręciło.

- A to jej siostry – kontynuował dziadek nie zważając już na mnie. – Irenka, – dotknął jednej z fotografii – Marysia – dotknął kolejnej. - I jej brat, Romek.

Wśród zdjęć rozrzuconych na stole zobaczyłem jedno, na którym młody dziadek stał w rzędzie z babcią i czwórką małych dzieci. Zawsze wierzyłem, że mama była jedynaczką.

- To Lebiediew naprawdę… - znowu nie dokończyłem.

Dziadek tylko spojrzał się w moją stronę z wyrzutem. Potem znowu wbił wzrok w stół i kontynuował:

- Ale najgorsze zrobił z twoją mamą. Zostawił mi ją, jako jedyną. A dwadzieścia lat później i tak zabrał i oddał Mullerom do zabawy. Ty nie wiesz… - zawahał się. - Nie! Ty nie możesz wiedzieć! Nie mogę ci powiedzieć… zbyt straszne.

Oblał mnie zimny pot. Nawet nie zauważyłem, gdy wsparłem się na oparciu krzesła, na którym siedział dziadek. Ten kontynuował monolog, pomimo swoich słów, jakby wpadł w jakiś trans:

- Ty nie wiesz, jakie to straszne, trzymać taki sekret w sobie. Pamiętam te ich wrzaski, te łańcuchy. I nic nie mogłem zrobić… nic. Tak bardzo chciałem coś zrobić… - zajęczał krótko - chociaż ich zabić.
- Przestań, nie chcę wiedzieć – krzyknąłem nagle. Sam siebie zaskoczyłem tymi słowami.
- Heinrich uwielbiał słuchać ich wrzasków – kontynuował dziadek powoli, nieobecnym głosem, wypowiadając słowa pomiędzy płaczliwymi szlochami. - Mówił, że to chrumkanie jego małych świnek.
- Przestań!
- Marcin wtedy pochylał się nad nimi, naśladował dźwięk świni i śmiał się.
- Nie chcę! Nie chcę! - mój głos się podnosił. Próbowałem się przebić do dziadka świadomości.
- Kiedyś zmusili mnie i twoją mamę, żeby patrzeć, jak dręczą twojego tatę.
- Dosyć!
- Heinrich powiedział do niej: „Patrz, co zaraz z tobą zrobię.” A kiedy twój tata zemdlał z bólu podeszli do niej z…
- Zamknij się staruchu! - Z całej siły popchnąłem dziadka, który runął razem z krzesłem na podłogę.

Po huku upadku nastała cisza. Obaj dyszeliśmy ciężko i patrzyliśmy się na siebie w szoku. Łzy przestały płynąć z jego oczu, teraz większych niż je widziałem kiedykolwiek wcześniej. Otworzyłem usta, żeby coś powiedzieć, ale kiedy język był gotowy, żadne słowa nie napłynęły. W moim umyśle była wielka pustka, wokół której w zawrotnym tempie wirowało tyle dziadkowych historii, tyle obrazów, które wcześniej uważałem za jego wymysły. Stałem więc w bezruchu i bez słowa.

Dziadek również leżał przez chwilę nie poruszając się. Wreszcie spróbował się wesprzeć na ręce, ale nie mógł się podnieść. Spróbował kolejny raz i znowu się nie udało. Westchnął, spojrzał mi nieśmiało w oczy i zapytał cichym, ochrypłym głosem:

- Bercik, możesz mi pomóc? - Dodał, odwracając wzrok: - W moim wieku łatwiej się potknąć niż wstać.

Złapałem dziadka pod pachą i wspólnymi siłami podnieśliśmy go.

- Tak… - powiedziałem tylko. Sam nie wiem, co miało to oznaczać.

Zanim dziadek skończył się otrzepywać, udałem się do swojego pokoju i zamknąłem drzwi. Nie wyszedłem przez resztę dnia. Nie wziąłem prysznica. Nie zjadłem nic. Nie poszedłem do toalety.

Następnego dnia wstałem wcześniej niż zazwyczaj, cicho zjadłem szybkie śniadanie i poszedłem do szkoły. W szkole musiałem czekać ponad pół godziny na pierwszą lekcję. Kiedy wróciłem do domu, dziadek siedział w swoim pokoju z zamkniętymi drzwiami. Wiem, że tam był, bo słyszałem później jak krzątał się trochę po kuchni, a potem wyszedł. Ten moment wykorzystałem, żeby zjeść kolację. Dziadek zostawił gulasz i ziemniaki w garnkach. Nie czekałem na jego powrót. Kiedy pozmywałem, wróciłem do siebie.

Dopiero następnego ranka postanowiłem, że pora przerwać te podchody. Wstałem wcześnie, ale nie spieszyłem się ze śniadaniem. Czekałem, czy dziadek zechce się przyłączyć. Zechciał.

- O, jajecznica. Właśnie miałem na nią smaka – powiedział cicho, podchodząc do kuchenki, po czym nałożył sobie na talerz obfitą porcję. - Cebula nam się skończyła? - zapytał, grzebiąc w talerzu widelcem.
- Tak, została tylko jedna malutka – odparłem. Tak samo jak dziadek, siliłem się, żeby mój głos brzmiał naturalnie. Obaj unikaliśmy swojego spojrzenia.
- Kupię dzisiaj. Będę miał po drodze, bo i tak chcę kupić robaki na ryby. - Po chwili dodał: - Słuchaj, a może chcesz się wybrać ze mną nad staw?
- Bardzo chętnie, - odpowiedziałem. - Tylko oczywiście nie dzisiaj, bo mam po szkole pracę.

.

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Społeczeństwo