Basia klika na Salonie24 Basia klika na Salonie24
1397
BLOG

Komorowski zachował się jak tchurz!

Basia klika na Salonie24 Basia klika na Salonie24 Polityka Obserwuj notkę 47

 

Jak tchósz! Pewnie dlatego się tak dziś spocił!

 

Dzisiaj późnym popołudniem wróciłam z katolickiego, a jednak europejskiego i cywilizowanego kraju, jakim jest nasz sąsiad - Litwa. Wiem, myślicie, że palce mi zdrętwiały od kierownicy i spadają z odpowiednich klawiszy w klawiaturze, ale to, co piszę to nie pomyłka – można być krajem katolickim, postkomunistycznym, dzielić z nami wspólną nieszczęsną sarmacką historię i jednocześnie być krajem cywilizowanym.

Obudziłam się dziś późnym porankiem (wczoraj zabalowałam), zjadłam śniadanko w pięknej mieścinie Nida na cudownej Mierzei Kurońskiej, 50 km od Kłajpedy. Piękna tego miasteczka i tego regionu nie da się opisać – kto ciekawy niech pogoogluje, warto. Na moje kaprawe oko, około 70% turystów stanowią miejscowi, którzy wiedzą, co dobre. Reszta - 20% Niemcy, 5% Rosjanie. Pozostałe 5% pozostali inostrańcy – Polacy, Włosi, Hiszpanie. Na marginesie, nasi rodacy, których miałam okazję spotkać, to nie bandycka swołocz, jakiej pełno nad naszym Bałtykiem tylko normalne rodziny z dziećmi. Na szczęście, nasza katolicka młodzież nie odkryła jeszcze uroków litewskiego Bałtyku, albo skutecznie odstrasza ich opłata (ok. 75 zł za samochód) za możliwość wjechania na Mierzeję.

No dobra, rozgadałam się o Litwie, bo jestem zszokowana postępem, jaki zrobił ten kraj w ciągu 20 lat niepodległości. Od Kłajpedy do Kowna (ponad 200 km) jechałam piękną bezpłatną autostradą (BEZPŁATNĄ! Polaczki i inne Marki Pole – słyszycie?!). Pozostała część trasy – od Kowna do polskiej granicy (ok. 100 km), co prawda wąska, ale zadbana – dobra nawierzchnia, wyraźne znaki poziome i pionowe. Na całej trasie kulturalni litewscy, choć troszkę wolno reagujący, kierowcy.

Ale co mnie skłoniło do napisania tej notki? Nie, nie to, że przekroczeniu granicy polsko-litewskiej świerzop nie jest już bursztynowy, ani gryka biała. Nie, nie to, że po przekroczeniu granicy polsko-litewskiej, po powrocie do Ojczyzny, poczułam się jak obywatelka dumnego katolickiego Meksyku, powracająca do macierzy z kalifornijskich Kresów. Nie napisałam tej notki, żeby narzekać na polskie bezdroża (bo na miano „dróg” nie zasługują), kierowców, banery, reklamy i wszelkie inne wszechobecne szpetne druki wielkoformatowe.

Napisałam tę notkę, bo podczas podróży powrotnej, dowiedziałam się w radio, że, w Warszawie dopuszczono się, panie dzieju, giewałtu! Wyniesiono Obrońców Krzyża spod Krzyża! „Nie damy krzyża!”, „Krzyż to siła!”, „Tera będziemy pełnić 24h warty!”, „Ta tablica jest hańbą dla całego narodu!” Ileż się tego nasłuchałam w samochodzie…

Wkurza mnie to. Wkurza mnie, kiedy świecki rząd ingeruje w sprawy wiary. Robi to bez uzgodnienia z właściwymi organami Stolicy Apostolskiej (konkordat chyba cały czas obowiązuje?) i robi to przede wszystkim nieumiejętnie. Rządzący Polską znaleźli jakiś błahy powód, żeby winni herezji nie ponieśli kary za swoje czyny. Nie zatrzymano ani nie spisano personaliów protestujących, a heretycki, nieuznawany przez hierarchię kościelną krzyż nadal stoi przed Kancelarią Prezydencką. Czy ktoś zawiadomił Kongregację Nauki Wiary, następczynię Świętego Officjum?

Wkurza mnie to. Wkurza mnie, że herezja może tak długo czasu funkcjonować w ukochanej stolicy Chrystusa, króla Polski i zarażać, jak trąd, kolejne zdrowe tkanki Polskiego Narodu. Przecież wiadomo, że herezja czai się w każdym z nas i tylko od nas zależy czy jej ulegniemy.

Dlaczego Kościół nic z tym nie robi? Dlaczego Kościół nie ma już odwagi, żeby zakrzynąć: Finis! Apage Satanas! Dlaczego Kościół nie potrafi być już twardym. Odważyć się. Ach, jakże marzyłabym, żeby Ojciec Święty wysłał na nich oddział Świętego Officjum. Nie, żeby skrzywdzić ich śmiertelne ciała, ale żeby ocalić ich nieśmiertelne dusze. Nie, inkwizytorzy nie szykanowaliby Obrońców Krzyża. Spróbowaliby skłonić ich do wyznania swych grzechów i sprowadzić ich z powrotem na łono Kościoła katolickiego. Najpierw perswazją. Dopiero w razie niepowodzenia zaczęliby stosować niezbędne procedury…

Miałam sen. Odwiedziłam w lochach Świętego Inkwizytorium Mariusza, aktora, jednego z przywódców sekty. Usiadłam koło niego na plastykowym taborecie i zasmuciłam się. Zrobiło mi się przykro z powodu ran na ciele, jakie zostawili moi pomocnicy. Wybite lewe oko, cztery zęby. Wszystko z miłości, aby wygrać wojnę o jego duszę.

- Mariuszu - powiedziałam delikatnie – musimy porozmawiać. Dlaczego w dzisiejszych „Faktach po faktach” określiłeś siebie mianem „sekty”?

- Zabiorą się za ciebie, komunistyczna szmato – odrzekł i podniósł jedyne pełne nienawiści oko.

Ach, żył zatem złudzeniami. Skąd brało się źródło tej naiwnej wiary? Dlaczego myślał, że ktokolwiek pozostanie lojalny wobec heretyka, którym postanowiło zaopiekować się Święte Officjum? Czyżby naprawdę czerpał siły z wiary w polityczne koneksje? W Prezesa?

Z prawdziwym smutkiem zawołałam strażnika, aby kontynuował przesłuchanie. Z żalem myślałam o moim bracie, który zmuszony będzie zniszczyć piękne ciało Mariusza, aby wygrać dla Boga jego plugawą (w tej chwili) nieśmiertelną duszę. Aby jutro, oczyszczona zeznaniami i szczerym żalem, mogła w żarze płomieni połączyć się z Bogiem. W blasku pierwszych płomieni stosu, Mariusz wyszeptałby mi swoimi bezzębnymi, popękanymi ustami niezmierną wdzięczność oraz chęć powrotu na łono Kościoła, a ja szczęśliwa, przyjęłabym jego skruchę i odpuściłabym grzechy. Całując jego zbroczone zaschniętą krwią usta, dałabym znak stojącemu za Mariuszem katu, który w jednej chwili skręciłby mu kark garotą, oszczędzając cierpień spopielenia ciała w oczyszczającym ogniu stosu.

Ale ta piękna uroczystość miała się odbyć dopiero jutro. Dzisiaj, wciąż harde i zuchwałe ciało Mariusza miało dostąpić zgniatania i ześrubowania palców i nóg, ściągania skóry, przypalania ogniem i rozżarzonymi cęgami, skrapiania gorącą siarką rąk i gardła. Dzisiaj Mariusz wyda wszystkich swoich wspólników. Tych, których zna i tych, o których nie wie, ale, o których my wiemy.

Nie chciałam tego widzieć. Podeszłam do Mariusza, wzięłam w dłoń kosmyk jego włosów i zaczęłam się nim bawić.

- Żegnaj, piękny Mariuszu.

Starałam się zachować w pamięci jego twarz, gdyż jutro będzie za późno.

 

 

PS. Pozdrowienia dla salonowego blogera Jacka Piekary, którego tworczością się więcej niż inspirowałam :)

PS2. Wobec pewnej liczby komentarzy, zwracających uwagę na błąd ortograficzny w tytule, śpieszę wyjaśnić, że był on (a także ortograf w pierwszym zdaniu notki) zainspirowany tak popularnymi u nas badziewnymi reklamami przydrożnymi. Błąd ortograficzny przykuwa wzrok odbiorcy, wyróżnia notkę z setek innych i skłania czytelnika do interwencji - nawrzucania autorowi takiego tytułu notki. Co też było moim celem. Tytułu notki nie mogę zmienić bez konsultacji z moim oficerem prowadzącym, a ten, niestety, dzisiaj jest niedostępny - opija gorycz 90-lecia klęski nad Wisłą.

Jestem magistrem ekonomii. Moja pasja to muzyka barokowa, spacery po lesie i czytanie gazet. Nie gram w golfa.

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Polityka